Kolumbia. Ponad granicami

Z Mediolanu do Bogoty – misja dwójki studentów, która rodzi przyjaźń i nadzieję. W wiosce El Vergel, pośród ulew i wyboistych dróg, odkrywają odpowiedź na pytanie: „Po co jest życie, jeśli nie po to, by je dawać?”
Maria Acqua Simi

„Każdy, kto uczestniczy w życiu Kościoła, uczestniczy również w jego misji, którą jest obejmowanie świata”. To właśnie ta pewność skłoniła Davide, studenta literatury na Uniwersytecie Mediolańskim, i Elisę, studentkę matematyki na tej samej uczelni, do poświęcenia kawałka swojego życia tej misji. Zainspirowani refleksjami księdza Francesco Ferrariego, odpowiedzialnego za CLU (Comunione e Liberazione Studenci), w okresie między ukończeniem licencjatu a rozpoczęciem studiów magisterskich postanowili wyjechać do Kolumbii, aby wesprzeć niewielką wspólnotę studentów z CL w Bogocie. Decyzja ta – jak natychmiast wyjaśniają – nie była ani gestem heroicznym, ani wolontariatem, lecz naturalną kontynuacją życia chrześcijańskiego otwartego na świat, świadectwem katolicyzmu.
Wsparcia udzieliło im również kilka wspólnot CLU (takich jak wspólnoty w Varese i z Katolickiego Uniwersytetu w Mediolanie), które, podobnie jak to było w przypadku pierwszych członków GS wyjeżdżających do Brazylii, zebrały fundusze na pokrycie kosztów podróży swoich przyjaciół. „Od razu stało się jasne, że ta podróż nie była osamotnioną inicjatywą Davide i Elisy, ale misją całego Ruchu” – wyjaśnia ksiądz Carlo Zardin, jeden z włoskich księży misjonarzy w Bogocie, który przyjął ich po przyjeździe.

Przylot do Bogoty: czuć się jak w domu
15 kwietnia, o godzinie 4 rano, samolot wylądował w stolicy Kolumbii. Dwójkę studentów powitali księża Carlo i Ruben, kapłani z Bractwa św. Karola Boromeusza, którzy odwieźli ich do parafii Las Aguas, położonej w sercu miasta. „Chociaż nie byliśmy tam zakwaterowani – opowiadają młodzi – to miał to być nasz prawdziwy dom na czas trwania misji”. Pierwsze dni upłynęły pod znakiem wyzwań językowych, ale także nieoczekiwanego odkrycia swojskości: „Przyjechaliśmy z pragnieniem zweryfikowania, czy chrześcijańskie doświadczenie, którym żyjemy, ma jakiś sens. I już po kilku godzinach, pośród sprzecznych emocji i trudności z adaptacją do nowego kontekstu, powiedzieliśmy sobie: jesteśmy w domu”.
Okazją do natychmiastowego wejścia w życie wspólnoty były rekolekcje CLU w Bogocie w czasie Wielkiego Tygodnia. Kilkunastu młodych ludzi, w towarzystwie księży z Bractwa św. Karola Boromeusza, spędziło razem intensywne dni na modlitwie i współdzieleniu. Wśród nich była Natalia, studentka pedagogiki i języków obcych. „Poznałam CL w liceum – opowiada. – Po ukończeniu szkoły pewne trudności w domu sprawiły, że oddaliłam się od Kościoła, ale moja przyjaźń z niektórymi nauczycielami z Ruchu nigdy nie osłabła. Była jak nić, którą Bóg trzymał napiętą w moim życiu, utrzymując mnie w łączności ze sobą”. Stopniowo, dzięki wiernej przyjaźni księdza Carla i innych, powróciłam na tę drogę. Z ufnością, ponieważ widzę, że jestem o wiele szczęśliwsza, gdy podążam za, niż gdy jestem sama. Dlatego też postanowiłam spędzić kolejne sześć miesięcy we Włoszech, aby uczyć się zawodu nauczyciela, odbywając praktyki w szkole prowadzonej przez ludzi z CL. Chcę nauczyć się metody, która posłuży mi w klasie, ale przede wszystkim żyć z darmowością, z jaką przyjechali do nas Davide i Elisa, z tą samą pasją, która wiele lat temu sprowadziła do Kolumbii włoskich nauczycieli CL. Bez nich nigdy nie dotarłabym aż tutaj”.
Podzielają to zdanie Davide i Elisa, którzy podczas swojego pobytu w Kolumbii napisali kilka listów do swoich przyjaciół z CLU we Włoszech, aby podzielić się tym, co się wydarzało. „Pomimo trudności z dobrą komunikacją – wyjaśniają – widzieliśmy, jak niepostrzeżenie rozwija się między nami przyjaźń. Byliśmy zaskoczeni, odkrywając, że parafia była nam znajoma, jeszcze zanim w niej zamieszkaliśmy, a Natalia została naszą przyjaciółką, zanim jeszcze naprawdę ją poznaliśmy”.

Wielkanoc w Las Aguas
Wielkopiątkowa Droga Krzyżowa ulicami dzielnicy, z pieśniami i czytaniami fragmentów Péguy’ego i Giussaniego, wprowadziła ich w samo serce wspólnoty. Celebracja Wielkanocy i współdzielona radość przyniosły nowy osąd: „Zrozumieliśmy, że nasza odpowiedzialność tutaj zaczyna się nie tylko od dobrej znajomości języka hiszpańskiego, ale od pewności, że jesteśmy chciani, wybrani do wielkiego celu: by komunikować spojrzenie Chrystusa”. Życie codzienne w kolejnych tygodniach było proste. Każdego ranka Jutrznia w Las Aguas ze studentami; następnie lekcje hiszpańskiego z Dianą, młodą mamą z Ruchu; liczne obiady z przyjaciółmi na uniwersytetach, a wieczorem kolacja z księżmi z Bractwa. „Pragnienie widywania się wynikało z faktu, że chcieliśmy na nowo przeżyć piękno, którego doświadczyliśmy podczas rekolekcji wielkopostnych”. Tęsknota za przyjaciółmi we Włoszech nie zniknęła, „ale w jakiś sposób przekształciła się w żywą pamięć o miłości, która nas strzeże i motywuje do pozostania tam, gdzie przebywamy”.



Misje w El Vergel
Po kilku tygodniach spędzonych w Bogocie z CLU nadszedł dla Davide i Elisy czas na nowe doświadczenie: misję w El Vergel, maleńkim pueblo (wiosce) na wzgórzach w pobliżu Cartago, do którego można dotrzeć tylko jeepem wyboistą drogą. Mieszka tam bardzo mała wspólnota Ruchu, która mając dobre relacje z miejscowym biskupem, współdzieliła z przyjaciółmi w Bogocie potrzebę bycia obecnym w tych odizolowanych miejscach. „Przyjechaliśmy w sobotni wieczór, w samym środku miejskiego festiwalu, przy rozlegających się dźwiękach muzyki raggaeton, dobiegającej z dwóch lokali na placu. Mszę św. inaugurującą misje musieliśmy odprawić w zakrystii, bo było tak głośno”.
Tytuł wybrany na ten tydzień widniał na banerze: „«¿De qué sirve la vida sino para darla?” (Po co jest życie, jeśli nie po to, by je dawać?). Każdego ranka młodzi dzielili się na grupy: część proponowała spotkania w szkołach, prezentując wystawę na temat szczęścia, część przedstawienie teatralne, a część jechała do veredas, małych rolniczych wiosek oddalonych o godzinę jazdy samochodem. Następnie popołudnie z dziećmi na boisku piłkarskim, nieudolna próba pomocy w nauce w ramach czegoś w rodzaju świetlicy (bo żadne z dzieci nie chciało słyszeć o nauce) i msza św. w kościele.
To doświadczenie nie obyło się bez trudności: niespodziewana burza roztrzaskała nawet gitarę, jedyną, jaką mieli, a zakwaterowanie dzieci znajdowało się tak daleko od wioski, że musieliby iść pieszo co najmniej dwie godziny (w ulewnym deszczu lub w intensywnym słońcu). Na szczęście udało im się znaleźć niezadaszonego jeepa, który nie chronił ich przed deszczem, ale przynajmniej skrócił czas podróży.
„Dlaczego warto się poświęcać?” – zadawali sobie pytanie Elisa i Davide. „Aby kochać spotykane dzieci. Przywiodła nas tutaj nasza miłość do Chrystusa”.
Natalia również jest przekonana co do tego. „Obecność Davide’a i Elisy była dla nas ogromną pomocą, ponieważ poczuliśmy się częścią chrześcijańskiego ludu, który może być przyjaciółmi w każdym zakątku świata. Podczas misji pragnęłam, aby tak było również z ludźmi, których spotykaliśmy”. Dzieciaki z pueblo stopniowo zauważały to: „Nagle przestały nas traktować jak obcych. Przychodziły do nas nawet w wolnym czasie. Z radością patrzyło się, jak się angażują: przyjaźń między nami w CLU stała się dla nich znakiem”.

CZYTAJ TAKŻE: Doktor Jedności

Przyjaźń, która trwa
Misja w pueblo, opowiada dalej Natalia, zakończyła się prostą, ale przemyślaną zabawą: spaghetti z sosem ragù, arepas, śpiewy i tańce z dziećmi i rodzinami. Kiedy nadszedł czas wyjazdu do Bogoty, dzieci odprowadziły ich do jeepa, aby pożegnać się z nimi na koniec, radośnie, a zarazem ze wzruszeniem. „Moje serce – powiedział ksiądz Andrés, jeden z księży – rozszerzyło się, aby zrobić miejsce wszystkim tym twarzom”.
Dla Davide i Elisy, którzy rozpoczęli właśnie studia magisterskie we Włoszech, jedno pozostaje jasne: chrześcijaństwo nie jest dodatkowym obowiązkiem w życiu codziennym, ale wszechogarniającym doświadczeniem, które rodzi przyjaźń i nadzieję wszędzie, nawet w odległej wiosce w kolumbijskich górach. „Nauczyliśmy się, że podążanie za Chrystusem oznacza zaangażowanie się aż po utożsamienie się z Jego całkowitym darem. Kiedy wracaliśmy w jeepie po wyboistych drogach, obijając się nawzajem łokciami, nad wszystkimi naszymi myślami górował jasny osąd: życie ma prawdziwy sens tylko wtedy, gdy jest podarowywane.