Skrzydło szpitala Soroka w Beer Szewie, trafione irańskim pociskiem 18 czerwca

Objęcie wśród gruzów

Podczas bombardowania muzułmańska pielęgniarka pomaga koleżance, ortodoksyjnej Żydówce. „Nawet na wojnie możesz spotkać drugiego człowieka” – mówi pediatra Manal Abdahall
Anna Leonardi

Manal Abdahall urodziła się 27 lat temu w Kanie Galilejskiej, wiosce położonej niedaleko Nazaretu, która przeszła do historii dzięki słynnemu weselu, gdzie Jezus dokonał swojego pierwszego znaku – dyskretnego cudu, uczynionego niemal za kulisami i na oczach kilku świadków. To właśnie w tym regionie żyje dziś większość chrześcijan, stanowiących 1,8% całej populacji Ziemi Świętej. Manal należy do tego niewielkiego odsetka, który w ostatnich latach maleje coraz bardziej. Arabka, chrześcijanka, jej historia również przypomina małą Kanę, pełną gestów, które podtrzymywały jej wiarę. Jako trzecie z sześciorga dzieci, wychowana w szkołach franciszkańskich, z Ruchem spotkała się we Włoszech, gdzie studiowała medycynę. Na czas robienia specjalizacji z pediatrii chciała wrócić do domu. W samą porę, by zobaczyć, jak kraj pogrąża się w wirze przemocy i nienawiści wywołanej masakrą Hamasu 7 października 2023 roku. Nie było jej łatwo kontynuować swojej podróży w takim klimacie. „Miałam nadzieję na stypendium w szpitalu w Hajfie, gdzie pracowałam od ponad roku, ale kiedy wygasł mój kontrakt, powiedziano mi, że mnie nie przyjmą – opowiada Manal. – Mój świat się zawalił. Szukałam gdzie indziej, ale za każdym razem zamykano przede mną drzwi. Ponieważ tutaj konflikt powoduje cierpienie także w najzwyklejszych aspektach życia. Brałam nawet pod uwagę powrót do Włoch”.

Jednak ostatniego dnia pracy zdarzyło się coś, co było dla niej jak zapałka zapalona pośród ciemności. Jej szefowie poradzili jej, by cieszyła się tym dniem, ale Manal zamiast tego miała pragnienie, by przeżyć intensywnie nawet te ostatnie godziny. „Poprosiłam ich o przydzielenie mi pacjentów. Dali mi dziecko, którym miałam się zajmować z powodu podejrzenia białaczki. „Spędziłam cały dzień z onkologiem, lekarzem pochodzenia żydowskiego, którego nigdy wcześniej nie widziałam”. Pomiędzy bieganiem do laboratorium, dodatkowymi badaniami, konsultacjami dotyczącymi terapii i rozmowami z rodzicami i dzieckiem, obydwoje wieczorem wydawali się być przyjaciółmi od niepamiętnych czasów. Powiedział jej: „Przykro mi, że odchodzisz. Jesteś bardzo dobra. Posiadasz umiejętności i serce, żeby zostać pediatrą. Jeśli mogę, chciałbym pomóc ci znaleźć posadę”.

Manal, po tak długim czasie, poczuła się dostrzeżona: „W tym miejscu, w którym nigdy nie poczułam się przygarnięta”. Czekało na mnie te dwoje oczu, gotowe spojrzeć na najprawdziwszą część mnie. Jeszcze zanim zadzwonił, zanim mi pomógł, dzięki temu spojrzeniu zrozumiałam, że to, czego pragnęłam, jest dobre. I że mogłam pozostać, nawet pośród niepewności drogi, pamiętając jedynie o świetle, które rozbłysło dzięki temu człowiekowi”. Dla Manal pokój zaczął się tam, przy tym Żydzie, który uznając ją, położył kres narastającej w niej wrogości. I to właśnie sprawiło, że kilka miesięcy później przyjęła propozycję przeprowadzki do Beer Szewy na południe kraju, aby rozpocząć specjalizację w szpitalu Soroka.



„Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że tu trafię. Znajdujemy się praktycznie na pustyni Negew, moi pacjenci to sami Beduini lub ortodoksyjni Żydzi. Przez prawie rok nie leczyłam ani jednego chrześcijanina – opowiada. – Kiedy musiałam podjąć decyzję, porozmawiałam z przyjacielem z Ruchu, który przypomniał mi o tym, jak bardzo chciałam wyjechać na misje do Afryki. Powiedział mi: «Beer Szewa to tak odmienne miejsce, tak pozornie nieprzyjazne, że mogłoby być twoją Ghaną». To mnie ożywiło, bo dla mnie to był kolejny znak od Boga, który zawsze odpowiada nie tak, jak sobie wyobrażam, ale tak, jak pragnę”.

18 czerwca ubiegłego roku irański pocisk balistyczny uderzył w szpital Soroka. Manal była na dyżurze, kiedy o siódmej rano rozległy się syreny. Razem z koleżankami popędziła na oddział dziecięcy. Podłączyły butle z tlenem pacjentom, którzy tego potrzebowali, a następnie ewakuowano ich wszystkich do piwnicy. Nie zdążyli jednak zejść, bo dach nad ich głowami zaczął się walić. Stłoczeni na końcu korytarza, pośród ogólnego chaosu, lekarze sprawdzili, czy nikt nie został ranny i od razu zauważyli brak jednej pielęgniarki. Nie zdążyli nawet jej zawołać, gdy pojawiła się po drugiej stronie oddziału, dokładnie tam, gdzie zawaliła się ściana. Była w szatni i przebierała się, bo właśnie kończyła zmianę. „Kiedy zobaczyliśmy ją idącą w naszym kierunku, nagle zapadła cisza. Widzieliśmy tylko jej oczy, bo jej twarz i ciało były całkowicie pokryte pyłem z gruzowiska”. Ona, ortodoksyjna Żydówka, bardzo cierpiała ostatnio z powodu chłodu w relacjach z arabskimi koleżankami. „W tym momencie zobaczyłam scenę, której nigdy nie zapomnę: wszyscy byliśmy sparaliżowani, tylko muzułmańska pielęgniarka, owinięta w welon, podbiegła do niej. I przytuliła ją, płacząc z radości. Wtedy powiedziałam sobie, że nawet na wojnie można spotykać drugiego człowieka. I cieszyć się, że istnieje”.

CZYTAJ TAKŻE: „Przyjaźnie, które pozwalają mi pozostać”

Trzy miesiące temu Manal otrzymała kolejny prezent. Skontaktowało się z nią stowarzyszenie Pro Terra Sancta, mówiąc, że przez Beer Szewę będą przejeżdżać franciszkanie. Dla niej, która aby pójść na mszę św., musi czekać na wolne dni i wrócić do rodziny w Galilei, wydawało się czymś niewiarygodnym, że może przyjąć wizytę tylu kapłanów. „Tu, gdzie nie ma kościoła, ołtarza, niczego, odprawialiśmy mszę w kibucu. Ich obecność cieszyła mnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Dla mnie to był prawdziwy znak, że Bóg wciąż mi towarzyszy. Moje pragnienie pozostania tutaj rozpala się na nowo dzięki temu, co mi się przydarza. Bo widzę, że On daje mi wszystko”.