Vittorio Feltri (Foto Ansa)

FELTRI: „LEPIEJ BYĆ PORZUCONYM NIŻ ABORTOWANYM”

Na łamach „Libero” dziennikarz z Bergamo włącza się ze swoją osobistą historią w debatę na temat „sprawy Enea”. „Opowiem wam o tym, jak zostawszy wdowcem, oddałem moje dzieci do sierocińca”
Vittorio Feltri

Nie ma w ostatnich dniach gazety, w tym naszej, która nie publikuje artykułów poświęconych Enea, dziecku, które matka zaraz po urodzeniu pozostawiła w szpitalu, ponieważ nie była w stanie go wychować. Wczoraj z kolejnym noworodkiem postąpiono tak samo. Matka, która oczywiście nie chce być wymieniana z imienia i nazwiska, zniknęła, a jej małe dzieciątko zostanie przekazane rodzinie zastępczej, a następnie adoptowane przez odpowiednią rodzinę.

Nie powinno być w tym wszystkim nic nadzwyczajnego, tymczasem prasa zajmuje się tym, szczerze mówiąc, z niezrozumiałym naciskiem. Nie rozumiem dlaczego. Nie ma dnia, żeby kobiety nie dokonywały aborcji i nikt się tym nie przejmuje, wręcz dobrowolne przerwanie ciąży nie jest już wydarzeniem nadzwyczajnym, ani nawet bolesnym. W naszym społeczeństwie jest to niezbywalne prawo, a ci, którzy są wrogo nastawieni do takiej brutalnej praktyki, oceniając ją jako dzieciobójstwo, są uważani za zacofańców, a wręcz katofaszystów. Jesteśmy zgorszeni, gdy niezamężna matka, nie będąc w stanie zadbać o owoc swojego łona, porzuca je, wiedząc, że będzie lepiej rosło w domu wyposażonym we wszelkie wygody, ale pozostajemy obojętni wobec tysięcy aborcji. Jest to rażąca sprzeczność.

Zdaję sobie sprawę, że dwójka dzieci, o których mowa, nie skończy źle, ale otrzyma całą uwagę i troskę ludzi, którzy będą mieli przywilej gościć je i wychowywać, jakby były ich własnymi, biologicznymi dziećmi. Adopcje nie są niczym nowym w dzisiejszych czasach, mają tradycję starą jak świat. Coś o tym wiem i opowiem wam dlaczego.

Kiedy miałem około 20 lat, wygrałem publiczny konkurs na pracownika administracji prowincji Bergamo, mojego rodzinnego miasta. Przydzielono mnie do sekretariatu instytucji o nazwie IPAMI, czyli domu dziecka, który w praktyce był gigantycznym żłobkiem skupiającym samotne matki, które wówczas były traktowane jak prostytutki, zatem nie mogły żyć we wspólnocie obywatelskiej, ale musiały chronić się w specjalnym, odosobnionym miejscu. Nie było to getto, a raczej coś podobnego do hotelu, w którym młode panienki czekały w komfortowych warunkach na moment, by urodzić, że tak powiem, swojego potomka.

Znajdowała się tam stołówka, w której zakonnica, siostra Giovanna, gotowała przysmaki, cieszące się dużym uznaniem gości, chodzących ubranych w fartuchy w niebiesko-białe paski. Kiedy któraś z nich rodziła, mogła jak najlepiej zaopiekować się dzieckiem, korzystając z doskonałych usług sierocińca. Po pół roku przychodził moment nieuchronnych decyzji. Zabrać dziecko do domu czy zapomnieć o nim? Połowa matek, po pogodzeniu się z rodzinami, opuszczała placówkę, zabierając ze sobą niemowlę; druga połowa, z powodu nierozwiązanych trudności środowiskowych, zmuszona była pożegnać się na zawsze z dzieckiem, które później dzięki pracy asystentów społecznych, adoptowali małżonkowie pragnący potomstwa, którego natura odmówiła im w naturalny sposób.

Rozumie się samo przez się, że porzucone dzieci były przytulane przez pielęgniarki i opiekunki, wszystkie osoby, które rozpływały przed kołyskami. Dzieci były zadbane, a nawet rozpieszczane. Były piękne, zdrowe i zawsze uśmiechnięte. Wyglądały jak nasze dzieci i tak je traktowaliśmy. Pełniłem funkcję administracyjną, nadawałem noworodkom imiona i nazwiska. Nie nazywałem ich ani Esposito, ani Diotallevi, jak to było w zwyczaju w tamtym czasie, nadawałem im nazwiska, które były powszechne w rejonie Bergamo, aby nie zostały na zawsze napiętnowane jako dzieci niczyje: Belotti, Finazzi itp.

Byłem już wtedy żonaty i miałem bliźniaczki, moja żona jednak wkrótce zmarła. Jako wdowiec i bardzo młody ojciec nie wiedziałem, co robić. Zdecydowałam się oddać moje potomstwo do sierocińca, gdzie zostało przyjęte przychylnie i wychowane w miłości. Mniej więcej rok później ożeniłem się ponownie z nauczycielką, którą poznałem w instytucji, w której byłem zatrudniony. Współdzielę z nią życie od 55 lat i mam z nią dwoje dzieci, chłopca i kolejną dziewczynkę. W międzyczasie zmieniłem pracę, ale IPAMI i znajdujące się tam maleństwa pozostały w moim sercu.

CZYTAJ TAKŻE: „PODEJMUJEMY GEST CHARYTATYWNY, ABY UCZYĆ SIĘ ŻYĆ TAK JAK CHRYSTUS”

Od czasu doświadczenia, o którym opowiedziałem, minęło ponad pół wieku, ale dziś wciąż z czułością wspominam okres, w którym opiekowałem się dziećmi narażonymi na opuszczenie, których nigdy nie porzucaliśmy, dopóki nie znalazły pary, która przyjęłaby je z entuzjazmem. Niedawno burmistrz Bergamo, mój przyjaciel Giorgio Gori, postanowił umieścić tablicę na bramie wejściowej do opuszczonego dzisiaj sierocińca, aby przypominała, że dzięki mojemu znikomemu wkładowi instytucja ta uratowała 5000 niczyich dzieci. Uczestniczyłem w ceremonii, w której wzięło udział wiele osób odstawionych od piersi w naszej placówce. Niektóre rozpoznałem i objąłem. Był to wzruszająca ceremonia, której nigdy nie zapomnę, tak jak nie zapomniałem o maluchach, z którymi żyłem przez kilka lat. Muszę przyznać, że sierocińce były znacznie lepszymi miejscami niż obecne rzeźnie, w których praktykuje się aborcję. Jeśli kobieta oddaje swoje dziecko, solidaryzuję się z nią całkowicie.

Z „Libero”, 14 kwietnia 2023