Tęcza nad Göteborgiem

Erasmus. Spotkanie ze światem bez projektu

Riccardo spędził dziesięć miesięcy w Szwecji. Zastanawia się, jak doświadczenie zdobyte we Włoszech sprawdza się również w Skandynawii. Oto jego historia i historia innych studentów

Przez dziesięć miesięcy Riccardo mieszkał w Göteborgu w Szwecji. W ramach projektu Erasmus, od września do czerwca, pisał swoją pracę magisterską. Jego historia zawiera kluczowe słowo, które wymawia z uśmiechem: „porażka”. Trudno mu uwierzyć, częściowo z powodu tego uśmiechu, który wydaje się mówić coś innego, a częściowo dlatego, że grupa badawcza, z którą współpracował, jest jedną z najbardziej zaawansowanych w dziedzinie sztucznej inteligencji stosowanej w biologii. Oprócz tytułu swojej pracy magisterskiej na temat projektowania nowych leków przeciwnowotworowych, opuszczając Mediolan, Riccardo miał na myśli inne rzeczy. O ile [na początku] jego chęć wyjazdu na Erasmusa była podyktowana głównie celami naukowymi, to w głębi duszy czuł, że jest to okazja do zetknięcia się ze światem innym niż jego własny, którego piękno chciał odkryć.
„Ale przede wszystkim chciałem, aby doświadczenie, które miałem z moimi przyjaciółmi z CLU, zostało przekazane tam, w tym małym pasie zachodniego wybrzeża Półwyspu Skandynawskiego, ludziom, z którymi się zaprzyjaźnię” – wspomina. I właśnie pod tym względem Riccardo musiał pogodzić się z czymś, co nie do końca wyszło tak, jak chciał. W Göteborgu jego dni nagle opróżniły się ze wszystkich rzeczy, które robił w Mediolanie: obiadów z przyjaciółmi, podczas których rozmawiali o życiu uniwersyteckim, organizacji wydarzeń publicznych, cotygodniowej Szkoły Wspólnoty... Krótko mówiąc, przyjaźń mająca na celu dzielenie się wszystkim zniknęła w formie, w jakiej istniała wcześniej.
Wszystko jest zredukowane do tego, co najważniejsze, a on zastanawia się, jak to, czego doświadczył, może przetrwać w tak innych okolicznościach. Podejmuje kilka prób: podczas obiadu z kolegami z laboratorium próbuje nawiązać dialog, ale oni blokują się przy pierwszych pytaniach. „Byli przyjaźni, ale tak naprawdę nie mogłem się z nimi spotkać. Moje pytania były postrzegane jako ingerencja. Niezależnie od tego, czy pytałem o ich dzieci czy o problem imigrantów, zawsze istniała siatka bezpieczeństwa, która nie pozwalała nam wyjść poza zwykłe uprzejmości”.

Co piętnaście dni Riccardo ma okazję łączyć się online z innymi studentami Erasmusa, aby wspólnie uczestniczyć w Szkole Wspólnoty. Przewodnikiem w ich pracy jest ksiądz Francesco Ferrari, odpowiedzialny za studentów z CL. „To był fundamentalny moment zmiany perspektywy w obliczu tego, co postrzegałem jako porażkę w obliczu moich oczekiwań”. Wielu ma ten sam problem co on, tę samą obawę, że nie uda im się przebić bańki politycznej poprawności i obojętności ludzi, których spotykają. „Naprawdę mam na myśli to, że w pewnym momencie nastąpił punkt zwrotny. Powiedzieliśmy sobie: Ale w obliczu tej ludzkości, która wydaje się zamrożona, żyjemy, używając naszych serc, aby szukać i uchwycić to, co nas uszczęśliwia. To jest pierwsza rzecz, której my i inni naprawdę potrzebujemy”.
Riccardo wspomina, że kiedyś Cecilia, będąca na Erasmusie na Maderze, powiedziała wszystkim: „Ale na co czekam? Na to, by ludzie wokół mnie mówili mi o Chrystusie, czy na to, by Chrystus mówił do mnie przez tych, którzy mnie otaczają? Ponieważ to pierwsze mnie blokuje, to drugie mnie ożywia”. Te dialogi, wraz z lekturą Zmysłu religijnego księdza Giussaniego, na którą Riccardo poświęca 30-minutową jazdę tramwajem wiozącym go każdego ranka na uniwersytet, są tym, co nie pozwala mu się spłaszczyć. Wręcz przeciwnie, w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli okoliczności się nie zmieniają, nawet jeśli Göteborg jest coraz ciemniejszy i zimniejszy, coś zaczyna w nim kwitnąć. Jeden z doktorantów, z którym pracuje, Cyrus, natychmiast to dostrzega.
„Po dwóch miesiącach był pierwszą osobą, która naprawdę się mną zainteresowała. Zaczęła zadawać mi pytania o Włochy, o moją dziewczynę, która studiowała w Niemczech, a kiedy zdał sobie sprawę, że jestem katolikiem, o wiarę”. A jednak chce z nim porozmawiać o sobie. O mężczyźnie, z którym żyje i o potrzebie poczucia się kochanym i wolnym, na którą nie znajduje pełnej odpowiedzi.
Pewnego ranka, o świcie, Cyrus dzwoni do Riccardo. Ostrzega go, że jest w drodze do domu: w nocy jego brat próbował popełnić samobójstwo. Jest zdenerwowany i pełen pytań, których nie może już uciszyć, teraz gdy wie, że jest Riccardo, z którym może się nimi podzielić. „Ze wszystkich ludzi szukał mnie, ostatniego, który przybył. Nie dlatego, że miałem najbardziej przekonujące wyjaśnienia, ale z powodu pełni wypełniającej moje serce, tak samo potrzebujące jak jego, którą widział”.

Riccardo, student fizyki, z wizytą u rodziny w Lund w Szwecji

To samo dzieje się z Lilly, kobietą, która wynajmuje mu pokój. „Była moją drugą przyjaciółką. Chociaż na początku była bardzo surowa jeśli chodzi o zasady panujące w domu. Jedną z nich było to, że mieliśmy jeść posiłki o różnych porach. Ale często nie mogłem się oprzeć i jeśli przychodziła po mnie, zostawiałem jej trochę makaronu lub risotto. Więc w końcu ona też nie mogła się oprzeć i, kiedy tylko było to możliwe, jedliśmy razem kolację. A gdy posprzątałem łazienkę i inne wspólne obszary, powiedziała mi: „Jesteś złotym chłopcem”. Odpowiadałem, że robię to tylko dlatego, że tak jest ładniej i że nauczyłem się tego od moich towarzyszy z Włoch, którzy wspólnie wynajmowali mieszkania. Jest zaintrygowana i wyczuwa, że jest coś w byciu chrześcijaninem, o czym Riccardo czasami rozmawia z nią podczas kolacji. Lilly przywiązuje się do Riccardo i nie odpuszcza ani kawałka jego życia. Wszystko, co robi, budzi jej wątpliwości: od podarowania przez niego pierścionka zaręczynowego swojej dziewczynie, po czterogodzinną podróż pociągiem do Lund, aby odwiedzić jedną z niewielu rodzin z Ruchu w Szwecji. „W ciągu dziesięciu miesięcy, które tam spędziłem, ważne było dla mnie, aby móc być z nimi w weekendy. Nie znałem ich wcześniej, ale powitali mnie tak, jak chciałbym powitać moich kolegów. W poniedziałki, kiedy wracałem do laboratorium po pobycie w Lund, wszyscy zauważyli, że byłem szczęśliwszy niż zwykle”. Riccardo pamięta, kiedy po raz pierwszy pojawił się w domu Valentiny i Matteo. Szedł ulicą między kolorowymi domkami, szukając ich. W pewnym momencie zobaczył pięcioletniego chłopca biegnącego w jego kierunku, wykrzykującego jego imię: „Riccardo! Riccardo!”. Był to ich najmłodszy syn, który zobaczył go przez okno. „Pomyślałem, jakie to musiało być przyjazne doświadczenie dla dziecka, aby okazywać taki entuzjazm dla nieznajomego w domu. W tym momencie stało się jasne, że ja również stawiam wszystko na to spojrzenie pełne oczekiwania na drugiego. Kiedy odkrywasz to w sobie, odkrywasz również, że próbujesz tego z każdym, kto stanie ci na drodze”.

Andrea, pierwszy z lewej, z przyjaciółmi w Brukseli

Belgia
Andrea, malarstwo i sztuki wizualne, Wenecja

Spędziłem rok w Brukseli. Moja decyzja o wyjeździe była związana nie tylko z chęcią rozwoju na studiach, ale także z pragnieniem postawienia wszystkiego na doświadczenie, które napotkałem w Ruchu. Erasmus oznaczał opuszczenie mojej strefy komfortu, przyjaźni, które mogłem uznać za coś oczywistego. Było to ryzyko, które napawało mnie strachem: byłbym bez moich przyjaciół z Wenecji i bez znajomości języka, którego potrzebowałem, aby wyrazić swoje potrzeby i poprosić o pomoc. Ku mojemu zaskoczeniu postanowiłem stawić czoła strachowi i wyjechać, kierując się intuicją, że stawką jest szansa na rozwój. Znalezienie się w środowisku, w którym zniknęły wszelkie wątpliwości dotyczące relacji, miejsc i nawyków, sprawiło, że od pierwszych godzin odkryłem na nowo otwartość bez granic. Osoby, które spotkałem, młodzi ludzie z całego świata i profesorowie, ludzie ze środowiska CL, żyli w bardzo męczącym klimacie kulturowym, każdy miał zranienia i pytania. Pewnego razu, rozmawiając o jednym z moich obrazów z profesorem malarstwa, użyłem słowa „prawda”. Odpowiedział, że lepiej nie używać tego terminu, bo jest dla niego zbyt problematyczny. Coś we mnie się zbuntowało, ponieważ hipoteza prawdziwego znaczenia rzeczy i życia jest dla mnie czymś realnym. Potrzeba potwierdzenia nadziei, nie teoretycznej, rodzi się we mnie z pamięci o wszystkich twarzach, które ucieleśniały dla mnie spotkanie z Bogiem. Ksiądz Giussani zdefiniował misję jako „epifanię tożsamości”, a więc manifestację tego, kim jesteśmy. Pewnego razu byłem w stołówce Akademii na obiedzie z trzema niemieckimi przyjaciółmi. Zapytali mnie, co będę robił w następny weekend. Wybierałem się do Rimini na Rekolekcje dla studentów i początkowo udzielałem wymijających odpowiedzi. Ale pod naciskiem wyjaśniłem im, o co chodzi, a oni zasypali mnie pytaniami. W końcu najbardziej wrażliwa dziewczyna powiedziała: „Tak konkretnej wiary nigdy u nikogo nie widziałam”.
Z kolei Flamandka z moich warsztatów poprosiła, czy może ze mną pójść na mszę, by „lepiej zrozumieć, jak żyję”. Od tego momentu nigdy nie przestała mi towarzyszyć, a nawet po moim wyjeździe nadal mówi mi o mszy jak o jednym z momentów, na które czeka najbardziej w tygodniu. Nie była wierząca, ale powoli odkrywa swoją relację z Bogiem z szokującą powagą i pasją. Kiedyś napisała do mnie: „W tym czasie przemiany w moim życiu, kiedy czuję, że rodzice patrzą na mnie z okropną stronniczością, bardziej niż kiedykolwiek pragnę miłości bez długów i granic, wolnej! W sposobie, w jaki patrzycie na siebie nawzajem we wspólnocie, widzę tę miłość.
Im bardziej odkrywam, że Chrystus jest zaangażowany we wszystko, tym bardziej odkrywam, że w każdym aspekcie życia nie jestem sama, ale jestem w relacji z Nim.”

Na śniegu w Trondheim: Ester jest w centrum

Norwegia
Ester, Architektura, Mediolan

W połowie trzeciego roku złożyłam podanie o wyjazd na Erasmusa do Trondheim, małego miasta położonego sześć godzin na północ od Oslo. Kiedy zostałam przyjęta, pojawiło się pytanie, które narastało w miesiącach poprzedzających mój wyjazd: „Kim jestem? Co ja, dziewczyna z CLU, mam wspólnego ze światem?”. Przeczuwałam, że zabiorę ze sobą swoją historię, odkrycia i pragnienia, ograniczenia i trudności, które często mnie szokują. Wyjechałam ze zdaniem, które dzień wcześniej powiedziała mi ciocia: „Na Erasmusie proś Chrystusa o wszystko w swoim sercu. Nie oszczędzaj siebie!" Dla mnie pobyt w Norwegii był naprawdę radykalnym sprawdzianem całej mojej osoby, a więc także mojej wiary, która rozkwitła na nowo w nieoczekiwany sposób.
Trondheim nigdy nie miało dużych wspólnot Ruchu: kilka osób lub par w kilku miastach rozrzuconych po całym kraju i oddalonych od siebie o kilka godzin jazdy samochodem. Ale w semestrze, w którym tam byłam, dzięki łasce znalazłam się z pięcioma innymi Włochami z CLU. Zrodziła się między nimi głęboka przyjaźń, nie z powodu pokrewieństwa charakterów czy szczególnych upodobań, ale z powodu czegoś, co nas łączyło – historii wiary, do której należeliśmy. Na początku było to męczące: byłam zgorszona naszą różnorodnością i w modlitwie, często z bólem, zadawałam sobie pytanie: „Kto zmusza mnie do przebywania z nimi? Mogę prowadzić życie Erasmusa i spotykać tysiące innych ludzi na świecie. Zamiast tego szukam ich!”. Wraz z tą przyjaźnią pojawiło się pragnienie wspólnego pójścia na mszę świętą. Trondheim jest międzynarodowym i wieloetnicznym miastem, a my chodziliśmy na czwartkową celebrację, po której odbywała się kolacja dla młodych katolików, którzy przyjechali z całego świata. Ojciec Franciszek powiedział nam kiedyś: „Pomóżcie budować Kościół tam, gdzie jest wspólnota, aby się rozwijał, bez pretensji, ale dając z siebie wszystko”. Zrobiliśmy to, ponieważ widzieliśmy rosnącą sympatię do tego miejsca, a zwłaszcza do ludzi, którzy stawali się coraz bliższymi przyjaciółmi. Tak bardzo, że niektórzy z nich zaczęli stawać się częścią naszego codziennego życia: studiowaliśmy na uniwersytecie i jedliśmy razem obiad, jadaliśmy kolację w sobotnie wieczory, organizowaliśmy wycieczki.
W niedzielę wieczorem odbywała się Msza Św. w języku angielskim, a po niej kolacja dla całej wspólnoty przygotowana przez pewną panią. Gotowała dla wszystkich przez cały weekend, często z własnej kieszeni, całkowicie za darmo. W pewnym momencie ta pani nie była już w stanie dłużej ofiarować tej usługi, więc biskup Trondheim, Erik Varden, z którym się zaprzyjaźniliśmy, zaproponował nam, abyśmy ją zastąpili. Za każdym razem, gdy tam byliśmy, uderzało mnie, że spędzaliśmy całą niedzielę, gotując dla 50 osób. I robiliśmy to nie dlatego, że byliśmy kucharzami, ale z miłości do tego miejsca i aby przyczynić się do jego rozwoju.
Uczucie na twarzach tych nowych przyjaciół i towarzyszy w Ruchu uświadomiło mi, że są oni wewnątrz historii, którą jest chrześcijaństwo. W kościele spotkaliśmy Erytrejczyków, Filipińczyków, Włochów... spotkaliśmy świat w Kościele. I w tej „wielkiej historii” rozpoznałam, że jestem kochana w niewyobrażalny sposób, tak bardzo, że mogę powiedzieć: „Czuję się jak w domu, nawet w miejscu tak odległym od domu”.

CZYTAJ TAKŻE: Niepowodzenie i droga

Selfie w Lyonie dla Vittorio, studenta Politechniki Mediolańskiej

Francja
Vittorio, inżynieria zarządzania, Mediolan

Przyjechałem na Erasmusa do Lyonu z gorącym pragnieniem dowiedzenia się, czy więź z przyjaciółmi w CLU, która stała się kluczowa dla mojego życia, jest możliwa również gdzie indziej. Zastanawiałem się: czy niezwykłe przyjaźnie, których doświadczyłem w Mediolanie, są tak samo autentyczne tam, gdzie nie ma CLU? Czy otaczające doświadczenie wspólnoty ma w sobie tak wszechogarniający czynnik, że możliwe jest życie, z taką samą intensywnością, gdzie indziej? W przeciwnym razie, pomyślałem, to jak życie w bańce.
Po pierwszym miesiącu pobytu we Francji poznałem wielu ludzi. Nie opuściłem ani jednej imprezy. Jednak porównując się z tym pytaniem nie czułem, aby robił jakiekolwiek postępy. Wręcz przeciwnie, czułem, że brakuje mi uwagi w relacjach, nawet jeśli tylko przyjaciel widzi cię uczącego się w bibliotece i pyta, jak się masz. Trudno jest zaakceptować fakt bycia zależnym od relacji z Kimś Innym. Jednak to, co początkowo wydawało się słabością, stało się moją siłą: poszukiwanie głębokiej relacji stało się rodzajem kompasu, za którym podążałem.
Pewnego wieczoru, na przykład, byłem z grupą włoskich kolegów z roku: studentów rachunkowości, wszyscy na ostatnim roku z kontraktami podpisanymi przez największe firmy bankowości inwestycyjnej na świecie... Byliśmy w domu jednego z nich, wypiliśmy kilka piw, czekając, żeby pójść na tańce. Ale temat dyskusji odbiegł od tego co zwykle: pieniędzy. Po raz pierwszy, po trzech miesiącach znajomości, wszyscy zaczęli mówić o swoich rodzinach, o tym, jak zostali wychowani, nawet o intymnych rzeczach w ich życiu.
Tematy, które do tej pory były tabu. To było tak, jakby runął mur. Kiedy nadszedł czas na tańce, gospodarz zaproponował kontynuowanie dyskusji. Wszyscy się zgodziliśmy. Inny, gdy nadeszła pora snu, powiedział: „Dzisiejszy wieczór był piękny, dlaczego nie zrobimy tego ponownie? Moglibyśmy wspólnie pić aperitif co trzy dni”. I od tego dnia tak właśnie robiliśmy. Punktualnie spotykaliśmy się w klubie nad rzeką rozmawiając o życiu.
Inny epizod, który mnie uderzył, dotyczył mojej chińskiej współlokatorki. Na początku nie rozmawialiśmy. Komunikowaliśmy się tylko wtedy, gdy zaproponowałem, że coś dla niej ugotuję, a ona brała swój talerz i szła jeść sama do swojego pokoju. Ale pewnej nocy, gdy wróciłem do domu, o drugiej nad ranem, przyszła ze mną porozmawiać. Myślałem, że chce się poskarżyć na hałas. Zamiast tego zapytała mnie: „Czy jesteś religijny?”. Byłem bardzo zaskoczony – nigdy nie widziała, żebym się modlił czy chodził do kościoła – i odpowiedziałem, że tak. A ona sucho: „Zazdroszczę ci, bo oprócz rzeczy, które narzuca nam życie – studiowania, znalezienia dobrej pracy, odniesienia sukcesu – wydaje się, że masz coś, dla czego warto żyć”. Jak mogła to powiedzieć z taką pewnością? A przede wszystkim, co takiego dostrzegła we mnie, że jestem inny niż wszyscy? Od tego momentu narodziła się we mnie wielka wdzięczność wobec tego, co spotkałem, wdzięczność, która niesie ze sobą odpowiedzialność. Stało się dla mnie jasne, że tradycja, oprócz tego, że musi zostać odzyskana, musi być również dzielona.
To tylko niektóre z wielu rozmów, które odbyłem w Lyonie. To tak, jakby w tych miesiącach życie prosiło o to, by żyć razem, bez separacji, w eksplozji nowych relacji. Korzenie tego, czego doświadczyłem z CLU, były takie same, nawet daleko od Mediolanu.