Uniwersystet w Oxfordzie © Vadim Sherbakov/Unsplash

Poza schematami

Relacja ze studentami i kolegami w spolaryzowanym środowisku. Co znaczy być wolnym, gdy jest się zakładnikiem kultury, która narzuca opowiedzenie się z góry po jednej ze stron? Świadectwo z Oksfordu (z marcowych „Tracce”)
Giuseppe Pezzini

Od półtora roku jestem wykładowcą łaciny na Uniwersytecie Oksfordzkim, w środowisku bardzo żywym, gdzie pracują uczeni z różnym zapleczem i o bardzo różnych stanowiskach kulturowych. Wśród nich występuje ruch liberalny, znany również jako woke, wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych. Ta wizja – która rodzi się z takich roszczeń jak sprawiedliwość rasowa i nie tylko – należy do mniejszości, której głos dał się słyszeć często w ostatnich latach. W rzeczywistości na uniwersytecie istnieje milcząca większość, która nie podziela tych stanowisk w ich skrajnościach, ale w ostatnich latach nastroje się podgrzewają, a polaryzacja nasila: rośnie zniecierpliwienie wobec tych radykalnych stanowisk, a szeregi opozycji powiększają się, tak samo jak zaciekłej mniejszości. W styczniu Oxford Union zorganizowała publiczne spotkanie zatytułowane „Czy ruch woke posunął się za daleko?”, które cieszyło się ogromnym, nieoczekiwanym zainteresowaniem. Wśród tych kulturowych wojowników w przeciwnym znaczeniu znajduje się także część świata katolickiego, niezbyt zaangażowana w życie uczelni. Jeśli chodzi o mnie, wystarczy, że wiadomo, iż jestem żonaty i mam czwórkę dzieci, abym był łatwo rozpoznawalny jako katolik. Pomijając moje idee, moje życie mówi za mnie, zanim jeszcze otworzę usta. Nie mam zbyt dużo możliwości, by się ukryć.
Te podziały znajdują odzwierciedlenie także w moim środowisku pracy. Otóż moja dziedzina, literatura klasyczna, jest jedną z najbardziej zagrożonych, ponieważ uważa się, że w kulturze greckiej i łacińskiej zakorzeniają się najgorsze wady zachodniego społeczeństwa: rasizm, kolonializm, seksizm i patriarchat. Również zdaniem niektórych moich kolegów wykładane przez nas przedmioty powinny zostać zarzucone lub przynajmniej zaktualizowane, dostosowując się do współczesnych oczekiwań. Z drugiej strony grupa „tradycjonalistów” chciałaby nadal robić to, co zawsze robiła, z nieco mitologiczną egzaltacją przeszłości i niewielką dyspozycyjnością, by wyjść poza przestarzałe schematy. Mój profil z natury, ale przede wszystkim ze względu na wychowanie („przesiej wszystko i zatrzymaj to, co wartościowe”), wykracza poza tę dychotomię i myślę, że zostałem zatrudniony także z tego powodu: tradycyjna formacja (filologia, krytyka tekstu, uważność na teksty) uzupełniająca się z zainteresowaniem szerszymi zagadnieniami o współczesnym znaczeniu, z siecią osobistych relacji w obydwu stronnictwach.

Nie jest łatwo utrzymać to stanowisko wolności kulturowej, a byłoby to niemożliwe bez wsparcia przyjaciół, którzy są wezwani do stawiania czoła tym samym wyzwaniom. W istocie obydwa stanowiska są często manichejskie, agresywne, tożsamościowe w tym sensie, że tożsamość każdego jest zdefiniowana przez jakieś a priori, z którego automatycznie biorą się wspierające się wartości. Jeśli nie współdzieli się jednej z tych wartości, jest się oskarżonym o przynależność do przeciwnej strony.
Problem w tym, że w obu tych stanowiskach występuje jakaś dawka błędu (oszalała prawda Chestertona), ale także prawdy. Otóż prawdą jest, że kultura klasyczna jest dziedzictwem, które zasługuje na zachowanie go ze względu na swój autorytet estetyczny i filozoficzny, a nie tylko dlatego, że chrześcijaństwo (a zatem ważny korzeń kultury europejskiej) narodziło się w tym szczególnym kontekście kulturowym, a to – jak powiedział Benedykt XVI – na pewno nie jest przypadek. Ale prawdą jest również to, że ta tradycja jest o wiele bardziej złożona i problematyczna, niż nam się często wydaje, i że jeśli nie prowadzi dialogu z wyzwaniami teraźniejszości, pozostaje czystym fetyszem. Następnie prawdą jest także to, że istnieją uniwersalne ludzkie wartości obecne pod dowolną szerokością historyczną i geograficzną, ale prawdą jest też, że muszą one być uznawane w wyjątkowości i niedoskonałości swoich różnorodnych przejawów, a to wymaga wielkiego wysiłku otwarcia, utożsamienia i refleksji. I wreszcie, to prawda, że istnieje obiektywna, „naukowa” prawda, której należy bronić wytrwale i odważnie, ale prawdą jest również to, że tolerancja i wolność są ważnymi wartościami i że prawda nigdy nie pokrywa się z określonym stanowiskiem, bo w gruncie rzeczy, jak powiedział Benedykt XVI, „nikt nie może posiadać prawdy. A prawda, która nas posiada, jest czymś żywym! Nie jesteśmy jej posiadaczami, ale to my jesteśmy przez nią pochwyceni”. Potrzebna jest zatem praca ciągłego, nie-ideologicznego osądu, który wie, jak selekcjonować i integrować fragmenty prawdy obecne w różnych stanowiskach. Nie chodzi o to, by wilk był syty i owca cała, ale o to, by nie zadowalać się jakąkolwiek redukcją. Obrona prawdy nie jest w istocie oporem lub reakcją, ale drogą, rozwojem (jak powiedział Newman). Często ta praca osądu wymaga prawdziwego kulturowego i lingwistycznego wysiłku, do którego czuję się szczególnie wezwany po spotkaniu z papieżem, mającego na celu raczej reintegrację niż zniszczenie. Wyzwanie dla mnie polega na tym, aby niczego nie przegapić po drodze, nie wybierać niektórych wartości (a inne zaniedbywać), i mieć odwagę być korygowanym przez wszystkich. Dzisiaj wydaje mi się, że najbardziej wywrotowym i kontrkulturowym stanowiskiem jest wykraczanie poza wspomnianą logikę tożsamości i władzy, której różne stronnictwa są często wyrazem.

Kiedy słyszę, jak papież Franciszek prosi nas, abyśmy mu towarzyszyli w „przepowiadaniu na rzecz pokoju”, myślę, że zaproszenie to odnosi się również do sytuacji wojny kulturowej, w której się znajduję. Ale jak to zrobić? Przede wszystkim dla mnie znaczy to utrzymywać osobiste relacje ze wszystkimi, starając się nie identyfikować ludzi z (niektórymi) ich stanowiskami. To najważniejsza i najtrudniejsza rzecz, która często wymaga wielkiej ofiary. Relacja, szczera i lojalna, nigdy agresywna, starająca się zrobić tak, aby różne strony zaczęły ze sobą rozmawiać i współpracować. Czasami próbuję rozrzedzić atmosferę odrobiną ironii. Kiedy tylko mogę, zapraszam kolegów na obiad do mojego domu. Jeśli jest taka możliwość, jadę z nimi na konferencje. Nie tyle ze względu na strategię polityczną, ale dlatego, że darzę ich wielkim szacunkiem i mam tak wiele do nauczenia się od wszystkich, i nie chcę ich stracić. Sądzę, że ten ludzki poziom może stworzyć klimat, który pozwala mówić szczerze, bez podsycania podejrzliwości i plotkarstwa, które tworzy tylko bariery. Następnie staram się doceniać prawdziwą obecność we wszystkich stanowiskach. Jeśli jakieś stanowisko pochodzi od liberałów i jest słuszne, mówię, że jest prawdziwe. Jeśli pochodzi od tradycjonalistów i jest słuszne, mówię, że jest słuszne. Jeśli się mylę, staram się nie bronić swojego stanowiska i przyznać się do błędu. Nie jest to łatwe, chodzi o prawdziwą ascezę, możliwą tylko wtedy, gdy mam pewność, że jestem czymś więcej niż sumą moich błędów – kolejne stanowisko kontrkulturowe w rozwijającej się mentalności neopurytańskiej.

Jednym z moich zadań w college’u, gdzie pracuję, jest doglądanie osobiście grupy studentów. Oznacza to, że zajmuję się tym, co jest definiowane jako wymiar „duszpasterski” albo „ludzki”. Znajduję się wobec pokolenia młodych naznaczonych niezwykle silną kruchością emocjonalną i psychiczną. Niewielu znajduje pokój w życiu. Żyją w kontekście bardzo sprzyjającym współdzieleniu życia, w którym uprzywilejowana jest relacja z nami, wykładowcami. Mogliby żyć jako wspólnota, tymczasem często są wyobcowani. Jakiś czas temu jeden z tych studentów przeżywał wielki kryzys. Zastosowałem procedury przewidziane w takich przypadkach (poinformowanie kompetentnego lekarza itp.). Jednak przez dwa miesiące nie byłem w stanie stanąć w obliczu tego jego dramatu. Nie dawałem rady. W nocy śniły mi się koszmary. Następnie przyszło mi zakomunikować temu studentowi, że naszym zdaniem dobrze by było, żeby przerwał studia, ponieważ Oksford mu nie służy. Była to długa, dramatyczna rozmowa. Ale w pewnym momencie przypomniałem sobie słowa czytane podczas Szkoły Wspólnoty: „Bóg jest wszystkim we wszystkim”. Od tego momentu dyskusja się zmieniła. Ta świadomość zmieniła się w modlitwę, a zatem w decyzję, by odpowiedzieć na wezwanie: by patrzeć na niego i mówić do niego z większą prawdą. Po tygodniu otrzymałem wiadomość od niego, w której mi dziękował. Ale ta historia dała mi do zrozumienia, że słuszną rzeczą jest zachowywać ostrożność, aby nie dać się zmieść fali bólu, na którą jestem narażany (nie jestem psychologiem i nie jestem powołany do tego, by nim być), z drugiej strony ta ostrożność nie może usprawiedliwiać braku zaangażowania w ludzki dramat tych młodych ludzi. Ale żeby to zrobić, trzeba przeżywać ten dramat. Nie cenzurować go w sobie. W przeciwnym razie nigdy nie znajdę właściwych słów, nowego języka, aby spotkać tych młodych tak uprzywilejowanych, ale tak zranionych.

CZYTAJ TAKŻE Mieć nadzieję w Singapurze

Kolejnym wielkim wyzwaniem, z którym się konfrontuję, jest kwestia gender. Muszę wybrać szkołę dla mojej starszej córki, a placówka publiczna mieszcząca się najbliżej domu znajduje się pod bardzo dużym wpływem tej doktryny. Sprawa mnie martwi. Wcześniej jednak niż z ideologią codziennie mam do czynienia z osobami, które ucieleśniają jej dramat. Niektóre z nich są moimi bliskimi współpracownikami, wśród nich zwłaszcza jedna. Nawet gdybym chciał, nie mógłbym nie mieć z tym nic wspólnego. W ostatnich miesiącach dowiedziałem się, że jest świetnym nauczycielem. Bardzo uważnym na swoich uczniów, wrażliwym, być może także ze względu na ranę, którą w sobie nosi. Zauważyłem, że w kilku przypadkach pozwoliłem, by skorygował mnie jego sposób postępowania. Zdaję sobie sprawę, że od każdego można się czegoś nauczyć. I że dowartościowanie tego, co jest prawdziwe, pozwala nie tylko wejść w relację i iść razem, ale także wyrazić swoim życiem nowy sposób pojmowania relacji, pracy i kultury. W kontekstach, w których w przeciwnym razie, gdybyśmy nie podjęli tego wyzwania, byłoby po prostu niemożliwe bycie obecnymi w misyjny sposób.