Uznać Chrystusa
Z Czas i świątynia. Biblioteka „Niedzieli", Częstochowa 1997 ss. 63-129Dzisiejszą poranną konferencję zamknęło obrazowe zdanie Franza Kafki: „Istnieje punkt dojścia, lecz nie ma żadnej drogi” . Nie da się zaprzeczyć: istnieje ktoś nieznany (starożytni geografowie wskazywali na swoistą analogię pomiędzy tym kimś nieznanym a słynną „ziemią nieznaną”, która zamykała ich wielką mapę; na obrzeżach tej mapy zaznaczali: „ziemia nieznana”).
Na horyzoncie rzeczywistości, którą oko obejmuje, serce odczuwa, a rozum sobie wyobraża, jest ów ktoś nieznany. Wszyscy go odczuwają. Wszyscy zawsze go odczuwali. W każdym czasie ludzie do tego stopnia go odczuwali, że nawet go sobie wyobrażali. W każdym czasie ludzie próbowali − poprzez swoje mozolne obmyślania lub przez swoje wymysły − wyobrażać go sobie, określić oblicze owego nieznanego.
Tacyt w swoim dziele Germania w taki oto sposób opisał poczucie religijne, które określało starożytnych Germanów: „secretum illud quod sola reverentia vident, hoc deum appellant” (ową tajemniczą sprawę, którą oni z lękiem i drżeniem przeczuwali, to nazywali Bogiem). Wszyscy ludzie wszystkich czasów, niezależnie od wyobrażeń, jakie sobie czynili, „hoc deum appellant” − nazywają Bogiem owego nieznanego, przed którym przesuwają się spojrzenia wielu obojętnych, lecz także wielu zaangażowanych.
Niewątpliwie, wśród tych zaangażowanych było owych trzystu, którzy znaleźli się w jednym szeregu wraz z kard. Carlo Maria Martini w przemarszu od kościoła św. Karola do katedry mediolańskiej. Trzystu przedstawicieli różnych religii! Jakim wspólnym mianownikiem można by określić, nazwać to, co zamierzali wyrazić i czemu chcieli oddać cześć przez swoje uczestnictwo w tej wielkiej inicjatywie kardynała Mediolanu? –„secretum illud”: owa tajemnicza sprawa, ziemia nieznana, coś, czego nie da się poznać, coś niepoznawalnego!
Chciałbym przywołać pewne porównanie, jakie znajduje się w drugim tomie Szkoły wspólnoty − kto czytał, ten je zna. Wyobraźcie sobie świat ludzi, ludzką historię jako rozległą równinę, a na tej rozległej równinie setki, tysiące przedsiębiorstw budowlanych, specjalizujących się szczególnie w budowaniu dróg i mostów. Każde z nich w zakątku, w którym się znajduje − między punktem, w którym się znajduje, między ulotną chwilą, którą żyje a niebem roziskrzonym gwiazdami − usiłuje przerzucić most, który połączyłby dwa krańce, zgodnie z wyobrażeniem Wiktora Hugo w jego przepięknym wierszu zatytułowanym Le Pont (Most) ze zbioru pt. Les contemplations. Ukazany jest w nim pewien człowiek siedzący na plaży, w noc pełną gwiazd, człowiek ów spogląda w górę i wpatruje się w największą, z pozoru najbliższą z gwiazd i rozmyśla o setkach, tysiącach przęseł, które należałoby wznieść, aby taki most zbudować, most nie dający się do końca określić, nie całkowicie skuteczny. Wyobraźcie sobie zatem − na podstawie przywołanego przez W. Hugo obrazu − tę rozległą równinę, wypełnioną usiłowaniami większych i mniejszych grup czy nawet pojedynczych osób, na której każdy usiłuje realizować swój wymyślony przez siebie projekt.
W pewnym momencie na tej rozległej równinie słychać potężny głos, który mówi: „Zatrzymajcie się! Zatrzymajcie się!”. I wszyscy: robotnicy, inżynierowie, architekci odrywają się na moment od pracy i spoglądają w stronę, skąd dolatuje ów głos. To pewien człowiek, wznosząc ramiona, woła: „Jesteście wielcy, jesteście wspaniali w waszym wysiłku, lecz ten wasz wysiłek chociaż jest wielki i szlachetny, naznaczony jest smutkiem, dlatego wielu rezygnuje z niego i przestaje o nim myśleć, stają się obojętni. Wasz wysiłek jest wielki, ale naznaczony smutkiem, ponieważ prowadzi donikąd, ponieważ nie jest w stanie doprowadzić do celu. Jesteście do tego niezdolni, ponieważ wobec tego celu jesteście bezradni. Istnieje nieprzekraczalna dysproporcja między wami a najwyższą gwiazdą na niebie, między wami a Bogiem. Nie możecie wyobrazić sobie tajemnicy. A zatem, porzućcie waszą tak uciążliwą i niewdzięczną pracę i chodźcie za mną: ja zbuduję dla was ten most, co więcej, ja jestem tym mostem! Ponieważ ja jestem drogą, prawdą i życiem!” (J 14, 6).
Nie zrozumie się tych spraw w ich ściśle intelektualnej warstwie, jeśli się z nimi nie utożsami, jeśli nie spróbuje się z nimi utożsamić sercem.
Spróbujcie zatem wyobrazić sobie, iż na wydmach w pobliżu morza widzicie gromadkę osób z pobliskiej miejscowości, które przysłuchują się jednemu spośród nich, który jest tam wśród nich i przemawia. Wy zaś przechodzicie tamtędy, aby dotrzeć na plażę, a przechodząc spoglądacie na nich z zaciekawieniem i dobiegają was słowa owego człowieka stojącego pośrodku, który mówi: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem. Ja jestem drogą, prawdą i życiem...”: drogą, której nie można poznać − jak mówił Kafka; „Ja jestem drogą, prawdą i życiem”.
Wyobraźcie sobie, wytężcie waszą wyobraźnię i waszą fantazję: co byście zrobili, co byście powiedzieli? Możecie być nawet sceptykami, ale nie możecie nie odczuć, iż wasze ucho zwraca się w tym kierunku i że wy sami przynajmniej z wielką ciekawością wpatrujecie się w owego człowieka, który albo jest szaleńcem, albo kimś prawdziwym, gdyż tertium non datur. Albo jest szaleńcem, albo kimś prawdziwym. To prawda bowiem, iż w ciągu całej historii świata − świata! − pojawił się tylko jeden człowiek, ten jedyny, który wypowiedział to zdanie. Ów człowiek pośród gromady osób, często pośród takiej czy innej grupki osób i jakże często pośród wielkiego tłumu.
Otóż, na wspomnianej rozległej równinie wszyscy porzucają pracę i przysłuchują się uważnie owemu człowiekowi, a On nieustannie powtarza te same słowa. Kto pierwszy oburzył się na to wszystko? − architekci, inżynierowie i właściciele przedsiębiorstw budowlanych, którzy prawie natychmiast powiedzieli: „Dalej chłopcy, bierzcie się do roboty. Robotnicy, do roboty! To jakiś fantasta!”.
Była to radykalna, zdecydowana alternatywa w stosunku do ich własnych projektów, kreatywności, korzyści, władzy, wobec ich imienia, wobec nich samych. Po inżynierach, architektach i szefach, również część robotników, uśmiecha się i powoli odrywa wzrok od tego człowieka, wypowiada się o nim nieco żartobliwie lub zapytuje: „Któż to wie, któż wie kim on jest, czyżby był szaleńcem?”. Niektórzy jednak zareagowali inaczej: uchwycili pewną nutę, jakiej nigdy przedtem nie słyszeli, w związku z czym nie reagują na nawoływania inżyniera, architekta czy właściciela: „Dalejże, pośpieszcie się, co tu jeszcze robicie, czemu się jeszcze przyglądacie?”, nadal przyglądają się owemu człowiekowi. On zaś przybliżał się. Zatem i oni zbliżyli się do Niego. Na sto dwadzieścia milionów ich było tylko dwunastu. Lecz to się wydarzyło: to jest historyczny fakt.
To, o czym mówi Kafka: „nie ma żadnej drogi” − z historycznego punktu widzenia nie jest prawdą. Paradoksalnie można by powiedzieć, że jest to prawda z teoretycznego punktu widzenia, ale nie jest to prawdą z historycznego punktu widzenia. Nie można bowiem poznać tajemnicy! Teoretycznie jest to prawda, lecz jeśli tajemnica puka do twoich drzwi... „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał” (Ap 3, 20) − są to słowa, które czytamy w Biblii, słowa Boże w Biblii. Jest to fakt, który się wydarzył.
A początek Ewangelii według św. Jana, będący pierwszą literacką stronicą, która o tym mówi, oprócz podstawowego orędzia – „Słowo stało się ciałem”, to, z czego uczyniona jest cała rzeczywistość, stało się ciałem − przechowuje pamięć o tych, którzy natychmiast poszli za, którzy potrafili sprzeciwić się nawałowi spraw narzuconych im przez inżynierów czy architektów. Na skrawku papieru ktoś z nich utrwalił swoje pierwsze wrażenia i ślady tego pierwszego momentu, w którym ów fakt się wydarzył.
Pierwszy rozdział Ewangelii św. Jana w zasadzie cały składa się z szeregu notatek, które służą zwyczajnie zapamiętaniu. Jeden z owych dwóch, gdy się zestarzał, odczytywał w swej pamięci poczynione ongiś notatki, gdyż pamięć ma swoje prawa. Pamięć w odróżnieniu od fantazji nie kieruje się prawem ciągłości, nie jest zatem wolna od luk; pamięć dosłownie „robi notatki”, podobnie jak i my czynimy teraz: jakaś uwaga, jakaś linijka, jakiś punkt i ten punkt kryje wiele rzeczy, tak iż kolejne zdanie bierze początek z licznych ukrytych (domyślnych) założeń poprzedniego punktu. Pewne rzeczy pozostają bardziej w domyśle niż są wypowiedziane, tylko niektóre są wypowiedziane i stają się punktami odniesienia. Stąd też na przestrzeni moich siedemdziesięciu lat odczytuję je po tysiąckroć razy bez najmniejszych oznak znużenia. Rzucam wam wyzwanie, abyście spróbowali wyobrazić sobie w historii coś, co samo w sobie byłoby większe niż ów fakt, który się wydarzył, coś, co miałoby większy ciężar gatunkowy (od słowa „pondus” − ciężar), coś co byłoby bardziej wyzywające dla ludzkiej egzystencji w jego pozornej kruchości, coś bardziej nabrzmiałe konsekwencjami.
„Nazajutrz Jan znowu stał w tym miejscu wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł...”. Wyobraźcie sobie tę scenę. Po stu pięćdziesięciu latach wyczekiwania naród żydowski, który zawsze, przez całą swą historię, przez dwa tysiące lat, miał jakiegoś proroka (kogoś, kto przez wszystkich był uznany za proroka), po stu pięćdziesięciu latach naród żydowski znów miał nowego proroka: nazywał się Jan Chrzciciel. Świadczą o nim również inne pisma starożytności, jest zatem postacią udokumentowaną historycznie. Szli do niego wszyscy − bogaci i biedni, grzesznicy i faryzeusze, przyjaciele i przeciwnicy, aby go słuchać, aby zobaczyć, jak żyje gdzieś tam za Jordanem, żywiąc się szarańczą i miodem leśnym.
Miał on zawsze wokół siebie grupkę osób. Wśród tych osób owego dnia było także tych dwóch, którzy udali się tam po raz pierwszy, a którzy pochodzili z osady; w rzeczywistości jednak przybyli wprost znad jeziora, które było dość odległe i leżało na uboczu rozwiniętych miast. Byli tam niczym dwaj wieśniacy, którzy przybywając po raz pierwszy do miasta, czują się zagubieni. Z szeroko otwartymi oczami przypatrywali się wszystkiemu, co było wokół, a przede wszystkim prorokowi. Stali tam z otwartymi buziami i szeroko otwartymi oczami, aby patrzeć na niego, aby słuchać go z wielką uwagą.
Nagle jeden z gromady, jakiś młody mężczyzna, zaczyna się oddalać, obiera drogę wzdłuż rzeki i kieruje się na północ. A Jan Chrzciciel, wpatrując się w niego, natychmiast woła: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata”. Ludzie jednak nie reagują, przyzwyczajeni do tego, że prorok nie raz wypowiadał dziwne, niepojęte słowa, nie mające sensu ani związku; stąd też większość spośród obecnych nie zwraca nań uwagi.
Ci dwaj jednak, którzy przybyli tam po raz pierwszy, którzy byli zasłuchani i wpatrzeni w niego swymi oczyma, i śledzili nawet jego wzrok, dokądkolwiek kierował on swoje spojrzenie, zauważyli, iż wpatrywał się on w owego człowieka; zatem i oni zwrócili się ku niemu. Poszli za nim, zachowując czy to z lęku, czy ze wstydu pewien dystans, ale przedziwnie, głęboko, niejasno choć sugestywnie zaciekawieni. „Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: «Czego szukacie?». Oni powiedzieli do Niego: «Rabbi! − to znaczy: Nauczycielu − gdzie mieszkasz?».
Odpowiedział im: «Chodźcie, a zobaczycie»”. To jest właśnie ta formuła, formuła chrześcijańska. To jest metoda chrześcijańska: „Chodźcie, a zobaczycie”. „Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej”, [tj. czwartej po południu] (J 1, 35-39).
Nie określa kiedy wyruszyli, kiedy za Nim poszli; cały ten fragment, jak i następny, składa się z takich notatek, jak o tym mówiłem wyżej: zdanie kończy się w pewnym punkcie, który z góry zakłada, że wiele spraw jest już wiadomych. Na przykład: „Było to około godziny dziesiątej’; lecz kiedy stamtąd odeszli − któż to wie? W każdym razie „było to około godziny dziesiątej”.
„Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata”, który wracał znad jeziora − wracał z połowu ryb, bądź po naprawieniu niezbędnych dla rybaka sieci − i powiedział: „Znaleźliśmy Mesjasza”. Niczego nie opowiada, niczego nie cytuje, niczego nie dokumentuje, jakby to było wiadome; jest oczywiste, iż są to notatki dotyczące sprawy, którą wszyscy znają! Tych kilka stron należy odczytać z realistyczną wiarygodnością, z tak zwyczajną wiarygodnością, bez potrzeby dodawania choćby jednego słowa do tego czystego wspomnienia.
Na jakiej podstawie Andrzej mógł powiedzieć: „Znaleźliśmy Mesjasza”? Jezus w rozmowie z nimi mógł użyć tego słowa, które było dla nich zrozumiałe; w przeciwnym razie powiedzenie, że ten człowiek jest Mesjaszem, z takim przekonaniem, jak to, że „cztery plus cztery równa się osiem”, byłoby niemożliwe.
Widać jednak, jak fascynujące było przebywanie z tym człowiekiem przez wiele godzin, słuchanie go, wpatrywanie się w niego, przyglądanie się, kiedy przemawiał: Kim jest ten, który mówi w ten sposób? Nikt jeszcze dotąd nie przemawiał w taki sposób? Kto mówił takie rzeczy! Nigdy przedtem nie słyszane! Nigdy jeszcze nie widzieliśmy kogoś takiego! − w ich duszach powoli rodziło się to przekonanie: „Jeśli nie uwierzę temu człowiekowi, nie uwierzę już nikomu, nawet moim oczom”.
Nie dlatego, aby oni to powiedzieli, aby oni to wymyślili czy usłyszeli. A zatem ów człowiek powiedział im, miedzy innymi, iż jest Tym, który miał przyjść, Mesjaszem, który miał przyjść. A okazał się tak prosty w wyjątkowości orędzia, że oni zabrali ze sobą to stwierdzenie, jak gdyby było czymś prostym! − było bowiem czymś bardzo prostym! Było niezwykle proste do pojęcia.
„[Andrzej] przyprowadził go [Piotra] do Jezusa. A Jezus, wejrzawszy na niego rzekł: «Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas» − to znaczy: Piotr” (J l, 41-42). Żydzi stosowali zmianę imienia w celu podkreślenia jakiejś cechy człowieka albo z powodu jakiegoś faktu, który się wydarzył. Wyobraźcie sobie zatem Szymona, który pełen ciekawości, chociaż i nieco wystraszony, idzie wraz z bratem i wpatruje się w owego człowieka, do którego brat go przyprowadził. Podobnie i ów człowiek przygląda się mu z daleka.
Zastanówcie się, jak musiał mu się przyglądać, że przejrzał jego charakter, przejrzał go aż do szpiku kości: „ty będziesz nazywał się Kefas”. Pomyślcie o człowieku, który poczuł się aż tak przeniknięty przez kogoś nieznanego, absolutnie obcego, i przez którego poczuł się tak dogłębnie przygarnięty. „Nazajutrz [Jezus] postanowił udać się do Galilei...”.
Pół stronicy zapisane jest w taki sposób, za pomocą krótkich wzmianek i punktów, w których zawarte jest to wszystko, co się wydarzyło, jakby założeniem z góry, że wszyscy o tym wiedzą, że dla wszystkich to jest oczywiste.
„Istnieje punkt dojścia, lecz nie ma żadnej drogi”. Nie! Ów człowiek, który powiedział „Ja jestem drogą” jest faktem historycznie dokonanym, którego opis znajduje się na tej pierwszej stronie, którą zacząłem czytać. I każdy z nas wie, że ów fakt się wydarzył. Nic innego nie dokonało się w świecie w sposób tak nieoczekiwany i wyjątkowy, jak ów człowiek, o którym mówimy: Jezus z Nazaretu.
Lecz ci dwaj, pierwsi dwaj, Jan i Andrzej − a Andrzej prawdopodobnie był żonaty i miał dzieci − w jaki sposób pozwolili się tak natychmiast pochwycić i uznali Go (nie istnieje lepsze słowo, aby to wyrazić, jak uznanie Go)? Chciałbym powiedzieć, że skoro ten fakt się wydarzył, to uznanie tego człowieka, uznanie tego, kim był ten człowiek (nie kim był dogłębnie i w każdym szczególe), ale uznanie, iż ten człowiek był kimś wyjątkowym, kimś nieprzeciętnym − był absolutnie kimś nieprzeciętnym, nie dającym się sprowadzić do żadnych analiz − uznanie tego powinno być czymś łatwym.
Skoro Bóg stał się człowiekiem, przybył do nas, skoro nadal przychodzi, skoro „wkręcił się” w nasz tłum, jest tu pośród nas, uznanie Go a priori powinno być czymś prostym: łatwo jest Go uznać w jego boskiej wartości. Dlaczego jest to czymś łatwym? Z powodu wyjątkowości, z powodu owej nie mającej równej sobie wyjątkowości.
Co oznacza słowo „wyjątkowy”? Co chce wyrazić? Dlaczego uderza cię to, co wyjątkowe? Dlaczego jakąś wyjątkową rzecz odbierasz jako „wyjątkową”? Ponieważ ona odpowiada oczekiwaniom twojego serca, jakkolwiek chaotyczne i niejasne mogą one być. W nieoczekiwany sposób, niespodzianie odpowiada na wymogi twego ducha, twego serca, na nieodparte, niezaprzeczalne wymogi twego serca, których nie byłbyś w stanie sobie wyobrazić, przewidzieć, ponieważ nie ma takiego drugiego człowieka, jak właśnie ten. Tym czymś wyjątkowym, paradoksalnie jest, objawienie się czegoś, co dla nas jest najbardziej naturalne. A co jest dla mnie naturalne? Aby wydarzyło się tor czego najbardziej pragnę: to jest naturalne.
Zderzenie się z czymś ostatecznie i najgłębiej naturalnym, z czymś, co odpowiada wymogom mojego serca, które natura nam dała, jest rzeczą absolutnie wyjątkową. A jest tu jakby dziwna sprzeczność: to, co się wydarza nie jest nigdy wyjątkowe, prawdziwie wyjątkowe, ponieważ nie jest w stanie adekwatnie odpowiedzieć na wymogi serca. Zaczyna się doznawać owej wyjątkowości, kiedy coś przyprawia nas o bicie serca z powodu odpowiedniości, której przyznaje się pewną wartość, mimo iż następnego dnia już się jej wyrzekniemy lub następnego roku ją przekreślimy.
Owa wyjątkowość, z jaką objawia się postać Chrystusa, jest tym, co ułatwia uznanie Go. Trzeba, jak powiedziałem, wyobrazić sobie te wydarzenia, trzeba się z nimi utożsamić. Jeśli wysuwamy roszczenie, aby je osądzić, jeśli chce się je osądzić, nie mówię zrozumieć, ale zasadniczo osądzić, czy są prawdziwe, czy fałszywe, to szczerość twego utożsamienia się z nimi wykaże prawdę tego, co jest prawdą i nie pozwoli, aby twoje serce w obliczu prawdy przystało na fałsz lub trwało w wątpliwości. Jest czymś łatwym uznanie w Nim boskiej obecności, ponieważ jest kimś wyjątkowym: odpowiada sercu, a człowiek lgnie do Niego i nie ma zamiaru od Niego odchodzić, co jest znakiem owej odpowiedniości serca. Dlatego nigdy nie odszedłby od Niego i szedłby za Nim przez całe życie. I faktycznie, dopóki On żył uczniowie przez kolejne trzy lata za Nim szli.
Lecz wyobraźcie sobie owych dwóch, którzy przysłuchiwali Mu się przez kilka godzin, a potem musieli wrócić do domu. Pożegnał ich, a oni wracali w milczeniu. Milczeli, gdyż owładnęło ich wrażenie doznania tajemnicy, jej przeczucie, jakiś jej dotyk. Rozstają się i każdy z nich wraca do swego domu. Nie żegnają się ze sobą, nie dlatego, aby się nie żegnali, ale żegnają się inaczej, żegnają się bez szczególnych znaków, gdyż przepełnia ich to samo, tak bardzo przepełnieni są tym samym, że stają się jedno. A kiedy Andrzej wchodzi do domu i zdejmuje płaszcz, jego żona mówi do Niego: „O, Andrzeju, co ci jest, co się z tobą dzieje? Jesteś jakiś zmieniony, co ci się przytrafiło?”. Wyobraźcie sobie, iż on obejmuje ją i wybucha płaczem, a ona poruszona tym nie przestaje się dopytywać: „Co ci jest?”. On zaś obejmuje swoją żonę tak, jak nigdy przedtem tego nie czynił: był kimś innym. Był kimś innym! To był nadal on, ale był kimś innym. I gdyby go zapytać: „Kim jesteś?”, odpowiedziałby: „Rozumiem, iż stałem się kimś innym... po tym, jak posłuchałem owego Człowieka, stałem się kimś innym”. Moi drodzy, to − bez zbędnych szczegółów − wydarzyło się.
Nie tylko było łatwo uznać Go, było łatwo uznać Go w jego wyjątkowości − ponieważ „jeżeli nie uwierzę temu Człowiekowi, nie uwierzę nawet moim oczom” − lecz łatwo było pojąć także, jaki rodzaj moralności, tzn. jaki rodzaj relacji mógłby pochodzić od Niego; moralność bowiem jest relacją z rzeczywistością jako stworzoną przez tajemnicę, z której jest utkana, jest właściwą, uporządkowaną relacją z rzeczywistością. To było proste, dla nich to było łatwe do .zrozumienia, tak jakby prosta była ich relacja z Nim, pójście za Nim, bycie konsekwentnym wobec Niego, konsekwentnym w stosunku do Jego obecności − spójnym w stosunku do Jego obecności.
Jest w Ewangelii św. Jana kolejna stronica, która opowiada o tym w fantastyczny sposób: jest to jej ostatni, dwudziesty pierwszy rozdział.
Owego ranka łódź z uczniami przypłynęła do brzegu, oni jednak nic nie złowili. Kilkaset metrów od brzegu zauważyli znajdującego się tam człowieka − przygotował, widoczne na odległość stu metrów, ognisko − i który przemówił do nich w szczególny sposób, którego jednak teraz nie będę opisywał. Jako pierwszy zareagował Jan: „To jest Pan!”; wtedy Piotr natychmiast rzucił się w morze i przybył do brzegu: to był Pan. W tym czasie dotarli do brzegu także pozostali, nikt jednak o nic nie pytał. Ustawili się w koło, nikt o nic nie pytał.
Ustawili się w koło, nikt o nic nie pytał, trwali w milczeniu, wszyscy bowiem wiedzieli, że był to zmartwychwstały Pan: umarł, ale po swym zmartwychwstaniu już się im ukazywał. Przygotował dla nich smażoną rybę. Wszyscy siedli i zaczęli się posilać. W absolutnej prawie ciszy, jaka panowała nad brzegiem, Jezus spojrzał na tego, który znajdował się blisko niego, a był nim Piotr: popatrzył na niego i Piotr to poczuł − spróbujmy wczuć się w to, co poczuł wówczas Piotr, spróbujmy odczuć ciężar tego spojrzenia, przypomniał sobie bowiem swą zdradę sprzed zaledwie kilku tygodni i to wszystko, co zrobił, ii za co został przez Chrystusa nazwany szatanem: „Zejdź mi z oczu, szatanie, bo nie myślisz o tym, co Boże, ale o tym, co ludzkie” (Mk 8, 33). Przypomniał sobie wszystkie swoje błędy, ponieważ kiedy człowiek raz popełni poważny błąd, wówczas przychodzi mu na myśl cała reszta.
Piotr poczuł się jakby przytłoczony ciężarem swojej nieudolności, swej nieumiejętności bycia człowiekiem. Tymczasem ów człowiek stojący blisko niego otworzył usta i zwrócił się do niego: „Szymonie (wyobraźmy sobie, jak Piotr musiał drżeć), czy miłujesz mnie?”. Lecz jeśli wy próbujecie utożsamić się z tą sceną, zadrżyjcie teraz, zastanawiając się, rozważając tylko tę tak dramatyczną scenę; dramatyczną, ponieważ w taki sposób opisującą człowieczeństwo, objaśniającą człowieczeństwo, wynoszącą człowieczeństwo; dramatem bowiem jest to, co wywyższa elementy ludzkie, tragedią natomiast jest to, co je niweluje, usuwa.
Nihilizm prowadzi do tragedii, to zaś spotkanie wprowadza w życie dramat, ponieważ dramatem jest relacja przeżywana pomiędzy jakimś „ja” i jakimś „ty”. A zatem, cóż za ulga, z jaką Piotr odpowiada. Jeszcze onieśmielony, ale mówi: „Choć nie wiem jak, ale... tak, miłuję cię Panie; nie wiem jak to się dzieje, ale kocham cię” (tak jak to zostało ukazane na przezroczach, które niektórzy z nas całkiem niedawno mieli okazję zobaczyć) . „Tak, Panie. Nie wiem jak, nie umiem Ci powiedzieć jak, ale...”.
W gruncie rzeczy okazało się czymś prostym podtrzymywanie, przeżywanie więzi z tym Człowiekiem, wystarczyło przylgnąć do owej rodzącej się sympatii, do tej głębokiej sympatii, podobnej do tej zawrotnej i cielesnej, jaka występuje pomiędzy matką i dzieckiem, która jest sympatią w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Wystarczyło przylgnąć do sympatii, która się rodziła. Po tym wszystkim bowiem co Mu uczynił, jak i po zdradzie, usłyszał to pytanie: „Szymonie, czy Mnie miłujesz?”. Trzykrotnie. I on za trzecim razem zwątpił, tak jakby w tym pytaniu było jakieś powątpiewanie, i odpowiedział w pełniejszy jeszcze sposób: „Panie, Ty wiesz wszystko, Ty wiesz, że Cię kocham. Cała moja ludzka sympatia jest dla Ciebie; moja ludzka sympatia jest dla Ciebie, Jezusie z Nazaretu”.
Sympatia niesie w sobie możliwość uczenia się od tego, co wyjątkowe: to, i tylko to, jest logiką poznania i logiką moralności, które na mocy współ-przebywania z tym człowiekiem stały się czymś koniecznym. Uczenie się jest najwyższą postacią sympatii. Jak w przypadku matki i dziecka − może ono po tysiąc razy, po sto tysięcy razy na dzień pobłądzić, ale biada, gdyby je zabrać matce! Gdyby ono mogło pojąć owo pytanie: „Czy kochasz tę kobietę?” i udzielić na nie odpowiedzi, wyobraźcie sobie, w jaki sposób wykrzyczałoby to swoje „tak!”. Im bardziej pobłądziłoby, tym mocniej wykrzyczałoby to swoje „tak”, aby je potwierdzić. Mówię to do was, którzy jesteście młodymi ludźmi i macie mniej uprzedzeń; starsi bowiem są uprzedzeniami przepełnieni.
Czym jest zatem, w gruncie rzeczy to, czego rodząca się z sympatii względem Niego moralność domaga się, abyś uczynił czy spełnił? Jest wpatrywaniem się w Niego, owym aktywnym wpatrywaniem się w Niego, które nazywa się pójściem za. Pójście za. I faktycznie, oni powrócili do Niego następnego dnia, a On powrócił do nich trzeciego dnia, ponieważ mieszkał w pobliskim miasteczku.
Zaczął z nimi wypływać na połów ryb, a po południu odwiedzał ich na plaży, gdy naprawiali sieci. A kiedy czasami wybierał się; do okolicznych miejscowości, przychodził do nich i pytał: „Czy pójdziecie ze Mną?”. Ktoś się z nich wybrał, inni nie poszli, potem zaczęli z Nim chodzić wszyscy.
Zaczęli z Nim przebywać najpierw po parę godzin dziennie, później przez wiele godzin w ciągu dnia, przez cały dzień, a gdy On zaczął przebywać poza domem także i nocą, oni również szli za Nim, zapominając o swoich domach... Nie, nie zapominali o swoich domach! Znaleźli coś większego niż swoje domy, to coś więcej, z czego wyrastały ich domy, z czego wyrastała ich miłość do żon, która mogła ocalić miłość, z jaką spoglądali na swoje dzieci i ich zatroskanie, z jakim przyglądali się ich wzrostowi; znaleźli coś, co ocalało to wszystko skuteczniej niż ich ubogie siły i ich maleńkie wyobrażenia.
Cóż oni sami mogli uczynić? W obliczu brudnych lat posuchy albo w obliczu niebezpieczeństw, na które napotykały ich dzieci? Oni poszli za Nim! Każdego dnia słuchali tego, co On mówił: wszyscy ludzie trwali przy Nim z szeroko otwartymi buziami, ich zaś buzie otwarte były jeszcze szerzej. Słuchanie Go nie było dla nich ani trochę nużące.
On z kolei był dobry. „Wziął dziecko, (przygarnął je do siebie i powiedział: [...] Biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie” (zob. Mt 18, 2-6; Mk 9, 36-42), a nie mówił tego tylko o wyrządzaniu fizycznego zła dziecku, wobec którego niegdyś wykazywano znacznie więcej umiaru niż obecnie, co jest smutnym znakiem naszych czasów − mówił natomiast o zgorszeniach wobec dzieci, które, chociaż nikt o tym nie myśli w taki sposób, są właśnie wyrządzaniem im krzywdy.
On był dobry. Gdy pewnego razu natknął się na pogrzeb, zaczął się natychmiast dopytywać: „Kto to jest?”. „To pewien młodzieniec, którego ojciec zmarł kilka lat temu”. Matka młodzieńca szła za trumną, krzyczała, płakała głośno, niekoniecznie zgodnie z ówczesnymi zwyczajami, ale w sposób zgodny z naturą matczynego serca, które wyraża się w dowolny sobie sposób. Podszedł zatem do niej i powiedział: „Kobieto, nie płacz!” (Łk 7, 11-13). Lecz czy jest coś bardziej niesprawiedliwego niż powiedzenie samotnej kobiecie, której umarł syn: „Kobieto, nie płacz!”? A tymczasem był to ogromny znak współczucia, afektywności, współudziału w jej bólu. Do jej syna natomiast powiedział: „Wstań!”. I oddał jej syna (zob. Łk 7, 11-15). Lecz nie mógł oddać jej syna nic przy tym nie mówiąc: pozostałby w pozycji proroka i cudotwórcy, człowieka czyniącego cuda. Powiedział więc: „Kobieto, nie płacz!” i oddał jej syna. Lecz najpierw powiedział: „Kobieto, nie płacz!”.
Wyobraźcie sobie, iż przez rok, dwa lata słuchali Go każdego dnia jak przemawiał w taki sposób, doświadczali jego dobroci, postrzegali jego moc w stosunku do natury, tak jakby natura pozostawała w jego służbie. A któregoś wieczoru przeprawiał się z nimi łodzią i zapadła noc. W pewnym momencie zerwał się silny wicher, gwałtowana burza rozszalała się nad Jeziorem Genezaret i groziło im zatonięcie. Łódź była pełna wody, On tymczasem spał, był tak zmęczony, że zupełnie nie słyszał burzy, spał niczym niemowlę. Jeden z nich zawołał: „Mistrzu, obudź się, obudź się, toniemy!”. On zaś podniósłszy głowę, wyciągnął dłoń i „rozkazał wichrom i jezioru, i nastała głęboka cisza. A ludzie pytali zdumieni [wystraszeni]: kim On właściwie jest?” (zob. Mt 8, 23-27 i Łk 8, 22-25).
To pytanie otwiera w historii świata, aż do końca świata, problem Chrystusa; właśnie to niezwykle precyzyjne pytanie z ósmego rozdziału Ewangelii św. Łukasza. Byli ludzie, którzy doskonale Go znali, którzy znali Jego rodzinę, znali Go jak własną kieszeń, szli za Nim, zostawiając swoje domy! Lecz Jego sposób działania był tak niecodzienny, tak niepojęty i niezależny, iż Jego przyjaciele spontanicznie zaczęli pytać: Kim On właściwie jest? Co się za tym kryje? Człowiek niczego więcej tak nie pragnie, jak właśnie „czegoś niepojętego”. Człowiek niczego więcej tak żarliwie nie pragnie, nawet z lękiem, nieświadomie, jak właśnie owej niewytłumaczalnej obecności.
Tym jest właśnie Bóg. To jest znak i łącznik z tajemnicą. Jest to bowiem to samo pytanie, które zadali Mu wrogowie przy końcu Jego życia, zanim wydali Go na śmierć. Na kilka tygodni przed zabiciem Go, gdy toczyli z Nim dyskusje, powiedzieli do Niego: „Dokąd będziesz nas trzymał w niepewności?” (J 10, 24) − co dosłownie można by przełożyć: „skąd przybywasz i kim jesteś?”. Dysponowali rejestrem mieszkańców, w którym On był odnotowany trzydzieści trzy lata wcześniej.
O żadnym innym człowieku w świecie nie dało się tak powiedzieć: „Kim On właściwie jest, że tak postępuje?”, przynagleni przez zdumienie i dysproporcję między wyobrażeniem tego, co jest możliwe a rzeczywistością, w obliczu której się staje.
Podobnie jak wtedy, gdy nakarmił ponad pięć tysięcy osób (nie licząc kobiet i dzieci) − nakarmił w cudowny sposób − a potem zniknął, ponieważ chcieli obwołać Go królem. Gdy spostrzegli, jakiego to „ekonomicznego” cudu dokonał, powiedzieli: „Ten prawdziwie jest prorokiem, który miał przyjść na świat” (J 6, 14-15), oceniając to według ówczesnej mentalności, jaką dotychczas żyli i jaką wszyscy się odznaczali − jakiej nauczyli się od swych przywódców − iż Mesjasz powinien być człowiekiem z mocą, który przywróciłby narodowi Izraela panowanie nad światem. On oddalił się od nich, a wielu domyśliło się, iż udał się do Kafarnaum.
Przeprawili się zatem na drugi brzeg jeziora, aby odnaleźć Go u schyłku sobotniego dnia. Udali się do synagogi, ponieważ to było pewne miejsce, w którym mogli Go znaleźć. On zaś, gdy przemawiał, nawiązywał zazwyczaj do jakiegoś fragmentu z Biblii, który z wybranego zwoju wyznaczał ludowi na dany dzień sługa świątynny. I faktycznie był w synagodze i przemawiał, mówiąc, że ich ojcowie jedli mannę na pustyni, ale On da im do jedzenia coś znacznie więcej, swoje słowo: Jego zaś słowo jest prą wda. Prawda dawała im pokarm, dawała im napój, prawda o życiu i o świecie.
W pewnej chwili otwierają się tylne drzwi, wchodzi do środka owa grupa, która Go poszukiwała, która − powiedzmy − śledziła Go. Poszukiwali Go. Szukali Go, kierując się wszakże błędną racją, chcieli bowiem obwołać Go królem, jednakże nie dlatego, że zostali uderzeni przez ów znak, jakim On był, przez tajemnicę Jego osoby, która uzasadniała moc jego gestów, ale dlatego, że kierowali się pewnym interesem, że szukali w Nim materialnej korzyści. Motyw ich poszukiwań był niewłaściwy, ale mimo to Go szukali.
Szukali Go. On się po to narodził, aby cały świat Go szukał. Wzruszył się, i nagle Jemu, który, tak jak my, był człowiekiem, człowiekiem, któremu okoliczności podsuwały różne idee, przyszła na myśl fantastyczna idea. Zmienił sens tego, co powiedział przed chwilą i zawołał: „Dam wam nie moje słowo, ale moje ciało jako pokarm i krew moją jako napój!” (zob. J 6, 48-54).
Wreszcie ówcześni ludzie − politycy, „dziennikarze i ludzie telewizji” znaleźli pretekst: „To szaleniec, któż może dać nam swoje ciało na pożywienie?”. On zaś, kiedy głosił rzeczy, na których mu zależało, ale ludzie ich nie pojmowali i gorszyli się tym, On niczego nie wyjaśniał, ale powtarzał, powtarzał: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, kto nie spożywa Mego ciała, nie może wniknąć w rozumienie rzeczywistości, nie może wniknąć w królestwo bytu, aby zrozumieć rzeczywistość, nie może wniknąć w samo wnętrze rzeczywistości, ponieważ to jest prawda". I wszyscy odeszli, mówiąc: „To szaleniec, to szaleniec”, „Durus est hic sermo − trudna jest ta mowa” (J 6, 60).
U schyłku dnia pozostało przy Nim tylko Dwunastu. Oni także milczeli, pospuszczali głowy. Wyobraźcie sobie tę scenę w niewielkiej synagodze w Kafarnaum, porównywalnej z salą wykładową dla około 30-40 osób. „Czy i wy chcecie odejść?”. Nie cofam nic z tego, co powiedziałem: „Czy i wy chcecie odejść?”. I Szymon Piotr, ten uparciuch, powiada: „Panie, my również nie rozumiemy tego, co mówisz, lecz jeśli stąd odejdziemy, to do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa, które nadają sens życiu” (zob. J 6, 67-68). Kafka powiedział: „Istnieje punkt dojścia, lecz nie ma żadnej drogi”. Ten człowiek był drogą. „Jeśli stąd odejdziemy, to do kogóż pójdziemy?” Jaka będzie owa droga? Jaka może być ta droga? Tą drogą jesteś Ty!
Owi dwaj uczniowie, Jan i Andrzej, a także Dwunastu: Szymon Piotr i inni opowiadali o Nim swoim żonom i niektóre z nich przyszły z nimi; w pewnym momencie niektóre z nich wyruszyły z nimi i poszły za Nim: pozostawiły swoje domy i wyruszyły wraz z nimi. Oni opowiadali o Nim także swoim przyjaciołom, którzy aczkolwiek mię porzucili swoich domów, jednakże podzielali ich sympatie, podzielali ach pozytywną postawę zdumienia i wiary w tego człowieka. Owi przyjaciele przekazali to z kolei swoim przyjaciołom, którzy następnie przekazali to dalej.
I tak minął pierwszy wiek, a przyjaciele owych przyjaciół ogarnęli wiarą także drugi wiek, zdobywając w ten sposób świat, także w wymiarze geograficznym. Pod koniec I wieku dotarli do Hiszpanii, przy końcu zaś II wieku − do Indii. Ci żyjący w II wieku przekazali wiarę kolejnym, którzy po nich żyli, tamci z kolei następnym, którzy po nich przybyli − niczym strumień, który wezbrał w wielką rzekę − i w ten sposób dotarli aż do mojej mamy.
Moja mama natomiast przekazała to mnie, kiedy byłem jeszcze mały, i ja mówiłem: „Mistrzu, ja również nie rozumiem tego, co Ty mówisz, lecz jeśli odejdziemy od Ciebie, to dokąd pójdziemy? Tylko Ty masz słowa, które odpowiadają sercu”. Co jest prawem rozumu? Prawem rozumu jest porównanie z sercem.
Powiedziano im o pewnej naszej przyjaciółce, która nie będąc katoliczką, gdy czytała jeden z naszych tekstów zauważyła: „Znalazłam tutaj słowo «serce» użyte w zupełnie innym znaczeniu niż moje jego dotychczasowe pojmowanie; w moim bowiem rozumieniu serce jest punktem odniesienia dla sentymentu (odczucia): ja mam swoje odczucia, ktoś inny ma swoje, inne. Tymczasem tutaj nie − serce, o którym mowa w Zmyśle religijnym , jest jednakowe dla wszystkich: jest takie same we mnie i w tobie”.
Jeśli serce jest siedliskiem wymogu prawdy, piękna, dobra, sprawiedliwości, pragnienia szczęścia, to kto z nas może wyzbyć się tych wymogów? Stanowią one naszą naturę, moją i twoją, stąd też bardziej niż „nieobecnymi” lub obcymi, jakimi zazwyczaj się czujemy, czynią nas zjednoczonymi. I tak ostatni Koreańczyk, ostatni człowiek z Władywostoku oraz ostatni człowiek z najbardziej odległego i zagubionego zakątka ziemi jest złączony ze mną właśnie z tego powodu.
Tamtego wieczoru zrodził się ów strumień, który dziś dotarł aż do mnie. I tak jak do tego strumienia należała moja mama, tak też i ja przynależę, i opowiadając o nim wielu moim przyjaciołom, także ich czynię jego uczestnikami.
Nawet jeśli już znacie napisany do mnie, niestety dopiero niedawno odkryty, list młodego człowieka chorego na AIDS, który zmarł dwa dni po jego napisaniu, to i tak warto go raz jeszcze przeczytać, i nie będzie to stratą czasu:
„Drogi Księże Giussani, piszę do Księdza nazywając go «drogim», choć Księdza nie znam, nigdy Księdza nie widziałem, ani nie słyszałem. Chociaż, prawdę mówiąc, mogę powiedzieć, że znam Księdza o tyle, o ile − jeśli dobrze zrozumiałem Zmyśl religijny i to, co mi mówi Ziba − znam Księdza przez wiarę. I teraz mówię od siebie: dziękuję za wiarę. I piszę do Księdza wyłącznie po to, by powiedzieć: Dziękuję. Dziękuję za to, że Ksiądz nadał sens temu mojemu jałowemu życiu.
Jestem kolegą Ziby ze szkolnej ławy z czasów szkoły średniej, z którym zawsze pozostawałem w przyjacielskich związkach, mimo że nie podzielałem jego stanowiska. Uderzało mnie zawsze jego człowieczeństwo i jego bezinteresowna dyspozycyjność. W tym moim pełnym udręki życiu, sądzę, że docieram już do kresu, «wieziony» tym pociągiem, który nazywa się AIDS, a który nikogo nie pozostawia w spokoju.
Obecnie mówienie o tych sprawach nie budzi już we mnie lęku. Ziba powtarzał mi zawsze, że ważną sprawą w życiu jest posiadanie prawdziwego celu i pójście za nim.
Wielokrotnie goniłem za różnymi celami, lecz nigdy za tym prawdziwym. Teraz ten prawdziwy cel zobaczyłem, widzę go, spotkałem, zaczynam go poznawać, nazywać po imieniu. Nazywa się Chrystus.
Nie wiem zupełnie co to znaczy i jak ja mogę o tym wszystkim mówić. Lecz kiedy widzę twarz mojego przyjaciela lub kiedy czytam Zmysł religijny, który mi towarzyszy, i myślę o Księdzu lub o sprawach z Księdzem związanych, o których opowiada mi Ziba, wszystko staje się dla mnie jaśniejsze, wszystko: nawet mój ból, moje cierpienie.
Moje życie − obecnie już spłaszczone i bezpłodne, podobne do gładkiego kamienia, po którym wszystko spływa jak woda − ma jakiś poryw sensu i znaczenia, który precz odrzuca złe myśli i cierpienia. Co więcej, obejmuje je i czyni prawdziwymi, sprawia, że moje ciało zepsute i cuchnące staje się godne Jego Obecności.
Dziękuję, Księże Giussani, że ukazał mi Ksiądz wiarę, albo − jak to Ksiądz nazywa − wydarzenie. Teraz czuję się wolny i spokojny. Swego czasu, gdy Ziba odmawiał w mojej obecności modlitwę Anioł Pański złorzeczyłem mu w twarz, nienawidziłem go i mówiłem, że jest tchórzem, ponieważ jedyną rzeczą, którą potrafił robić było odmawianie wobec mnie tych głupich modlitw. Teraz, gdy z trudem mogę mówić, usiłuję wraz z nim odmawiać Anioł Pański i pojmuję, że tchórzem byłem ja, ponieważ nie widziałem prawdy, która stała przede mną na wyciągnięcie dłoni.
Dziękuję Księże Giussani. Jest to jedyna rzecz, którą człowiek taki jak ja może Księdzu powiedzieć, i ze łzami w oczach mogę powiedzieć, że umieranie w ten sposób ma teraz sens. Nie dlatego, żeby było piękniejsze, gdyż nadal bardzo boję się śmierci, ale dlatego, że teraz wiem, iż jest ktoś, kto mnie kocha, i że ja też być może mogę się zbawić oraz że mogę modlić się, aby również moi współtowarzysze niedoli mogli spotkać i zobaczyć to, co ja spotkałem i zobaczyłem. W ten sposób czuję się potrzebny.
Proszę pomyśleć − używając jedynie głosu, dzięki temu jedynemu narzędziu, którego mogę jeszcze dobrze używać, czuję się potrzebny, mogę być użyteczny. Ja, który zmarnowałem moje życie mogę czynić dobro, odmawiając jedynie Anioł Pański. Jest to niesamowite i nawet gdyby to miało być tylko złudzenie, ta rzecz jest nazbyt ludzka i rozumna − jak pisze Ksiądz w Zmyśle religijnym − aby nie być prawdziwa.
Ziba powiesił mi nad łóżkiem zdanie św. Tomasza: «Życie człowieka wyraża się w miłosnym przylgnięciu, które w istotny sposób go podtrzymuje i w którym znajduje swoją największą satysfakcję» . Sądzę, iż moją największą satysfakcją jest to, że poznałem Księdza, pisząc do Księdza ten list. Ale jeszcze większą satysfakcją jest to, że dzięki Bożemu miłosierdziu, jeśli Bóg tak zechce, poznam Księdza tam, gdzie wszystko będzie nowe, dobre i prawdziwe. Nowe, dobre i prawdziwe jak przyjaźń, którą wniósł Ksiądz w życie wielu osób i w której − tak mogę powiedzieć − ja również byłem. Ja również w tym moim powikłanym życiu widziałem i uczestniczyłem w tym nowym, dobrym i prawdziwym wydarzeniu.
Niech Ksiądz modli się za mnie. Ja również w czasie, który mi pozostaje, będę się nadal starał czuć potrzebnym, modląc się za Księdza i za Ruch. Ściskam Księdza. Andrea” .
Dwa tysiące lat zostają przezwyciężone przez ten list. To nie było wczoraj, to jest dziś, to nie jest dziś dla mnie, to jest dziś dla ciebie, jakąkolwiek postawę przyjmujesz: zmień ją, jeśli można ją zmienić! Ja również każdego ranka rozumiem, że muszę ją zmieniać, ponieważ jestem odpowiedzialny za wiele spraw, które On mi powierzył.
Chcę jedynie powiedzieć, że to wydarzenie bądź ta Obecność wpisana jest w dziś − jest związana z dziś! Ten strumień ludzki, o którym była mowa, ja dziś wnoszę w twoje życie. Istnieje tylko Bóg, jeden Bóg, ten sam wczoraj, dziś i na zawsze. Wielkie wydarzenie, mówił Kierkegaard, może istnieć tylko w teraźniejszości, ponieważ nie przeszłość, nie coś martwego jest tym, co może nas przemienić. Przemienia nas coś, co jest obecne: Jest, jeśli zmienia, mówi jeden i naszych tekstów. Ale to nie jest jedyny piękny list. Czytaliście opublikowaną (na łamach gazet lub w „Tracce”) modlitwę napisaną przez naszych przyjaciół z Turynu, którzy podczas ostatniej tragedii w Piemoncie stracili całą swoją rodzinę: „W tej strasznej i wielkiej godzinie pragniemy podziękować Panu, naszemu Bogu i Ojcu naszemu, iż w Jezusie Chrystusie dał nam Francesco, Cecylię, Lucie i Cecylię. Przez nich, Ty, o Chryste, sprawiłeś, że zaczęliśmy Cię poznawać, poczynając od Chrztu św., przez wychowanie, przynależność Lucii do Ruchu i przyjście na świat Cecylii, przyjętej jako cud. Spraw, o Chryste, aby teraz, gdy oni są w Tobie, w momencie w którym Ty czynisz całą rzeczywistość, pomagali nam coraz bardziej rozpoznawać Ciebie w każdej chwili naszego życia” . Dwa tysiące lat są „teraz”; dla Alberto i Mario są „teraz”. Wołaj do Niego, który jest teraz, aby pokonał twoją oziębłość, twoją ignorancję, twój dystans! Gdy byłem dzieckiem i zdarzyło mi się zachorować, leżałem w łóżku z temperaturą, widziałem wówczas ludzi z oddali, daleko ode mnie; pokój, mury były odległe, dalekie; także meble były daleko i wtedy bardzo się bałem, abym nie pozostał sam w tej wielkiej i rozległej przestrzeni. A kiedy moja mama wchodziła do pokoju, to wydawała mi się maleńka, prawie jakby nie istniała. Patologią jest to, co sprawia, że widzimy Go odległym, On przecież jest Bogiem, obecnością. Jest, On „jest”, ponieważ jest obecny. To, czego nie ma w naszym teraźniejszym doświadczeniu, co w żaden sposób nie wystąpiłoby w naszym aktualnym doświadczeniu, to, co w żaden sposób nie byłoby obecne w naszym doświadczeniu teraźniejszym nie istnieje, nie istniałoby.
Jest i trzecie świadectwo, które chcę przywołać. Siedmioro naszych przyjaciół: cztery kobiety ze stowarzyszenia „Memores Domini” i trzej kapłani (w tym dwaj z Rzymu z seminarium ks. prałata Massimo Camisaschi), wszyscy wywodzący się z doświadczenia Ruchu, przebywają w Nowosybirsku na Syberii. Jest to największa diecezja i parafia świata, rozciągająca się od Nowosybirska po Władywostok, 5000 km. Przemierzają oni całe to terytorium, pokonując 400 km każdego tygodnia.
Ostatnio został zwołany pierwszy katolicki synod Syberii, który odbył się we Władywostoku, mieście leżącym najbliżej granicy wschodniej z Japonią. Do udziału w nim zostali zaproszeni przez biskupów także nasi przyjaciele. Przebywają oni na Syberii od trzech lat i mają już grono przyjaciół, którzy zostali ochrzczeni. Niektórzy zaczęli żyć doświadczeniem Comunione e Liberazione [CL].
Jeden z nich, siedemnastoletni chłopiec, w taki sposób opowiadał o tym, co wydarzyło się w jego życiu: „Spotkałem Ruch wkrótce po tym, jak spotkałem Kościół katolicki. Wówczas w zasadzie nie tylko nie wiedziałem nic o życiu chrześcijańskim, a jeszcze mniej cokolwiek z tego rozumiałem. Spotkałem towarzystwo stosunkowo młodych ludzi, składające się głównie ze studentów [Rosjan] i kilku Włochów, z których niewielu mówiło trochę po rosyjsku. Przysłuchiwałem się im, jak rozmawiali o życiu, o pracy; opowiadali o swym chrześcijańskim doświadczeniu, o ich pierwszym spotkaniu z Chrystusem; ponadto śpiewali i bawili się. Następnie szli razem na Mszę św. albo odmawiali Nieszpory. Odnosiłem wrażenie, że byli dobrymi przyjaciółmi, ale tak naprawdę, było w tym coś dziwnego dla mnie: dlaczego ci obcokrajowcy przybyli z tak daleka, po co? Przybyli aż tutaj, gdzie jest tak zimno i gdzie życie jest mniej wygodne niż u nich? Z kolei ci młodzi ludzie, są tak różni jeden od drugiego, a tak przecież zaprzyjaźnieni, i dlaczego razem? Prawdopodobnie właśnie na tym, i także na tym, polega łaska pierwszego spotkania, kiedy ty intuicyjnie odbierasz coś, czego potrzebujesz w twoim życiu, odczuwasz jako coś odpowiedniego, coś dobrego, co budzi w tobie ciekawość i pragnienie, tak iż za każdym razem odnawiasz to pierwsze spotkanie, nie rozpoznając do końca przyczyny.
I faktycznie dopiero później zacząłem intuicyjnie przeczuwać i rozumieć, że w tym spotkanym towarzystwie jest obecny Ktoś, przed którym wszyscy się pochylają i który łączy ludzi, którzy na pierwszy rzut oka nie powinni w ogóle być razem. Sądzę, że dla mnie pewnego rodzaju «nadzwyczajnym momentem» stało się to, kiedy uznałem obecność Chrystusa, kiedy odkryłem ją w tym towarzystwie. Uznałem, że jestem umiłowany (tak, jak Andrzej), bardzo umiłowany przez Jezusa, poprzez tych ludzi, których On Sam postawił przy moim boku i którzy mi towarzyszą. Od trzech już lat jestem w Ruchu CL i to mi pomaga. Mogę powiedzieć, że obecnie czuje smak życia i to wydaje mi się bardzo ważne (wręcz odwrotnie, jak to ma miejsce w dzisiejszym świecie: makabrycznym syndromem współczesnej kultury jest właśnie utrata smaku życia). Faktycznie, inne stają się poszczególne aspekty życia: praca, odpoczynek, nauka, wakacje; dostrzeganie sensu we wszystkich aspektach życia, uznanie, że Bóg stał się wydarzeniem w naszym życiu: tym właśnie jest chrześcijaństwo.
Nic nie dzieje się przypadkowo, nic nie dzieje się ot tak, po prostu i każdy moment historii winien świadczyć o obecności Chrystusa tu i teraz. Mam wielu przyjaciół, spotykam wielu ludzi i doznaję ciągle wielkiego smutku z tego powodu, że oni jeszcze nie doświadczyli łaski pierwszego spotkania, które pozwala przyjąć Jego łaskę i przynagla do pójścia za nią. Chciałbym wszystkim tym, których spotykam komunikować to pragnienie doświadczenia tego smaku życia („smak”: jest to jak najbardziej naturalny, cielesny i zarazem boski termin; jest zapowiedzią szczęścia wiecznego, owego smaku wiecznego, który stanowi cel życia). Oczywiście, moje doświadczenie jest jeszcze niewielkie, lecz modlę się, abym potrafił we wszystkich aspektach życia świadczyć o Chrystusie obecnym tu i teraz. Josif” .
I faktycznie, podobnie jak dla Josifa, tak samo i dla mnie jako chrześcijanina największą niespodzianką jest aktualne doświadczenie, jest odnalezienie teraz tej odpowiedniości z sercem, że On jest. Gdy do jednej z sióstr ze zgromadzenia Matki Teresy z Kalkuty w Indiach podszedł kiedyś dziennikarz i zadał jej kilka pytań, ona młodziutka, bo zaledwie dwudziestoletnia, powiedziała mu: "Pamiętam jak znalazłam leżącego na ulicy człowieka i przyprowadziłam go do naszego domu. I co ów człowiek mówił? − Nie jęczał, nie przeklinał, tylko powiedział: «Przeżyłem życie na ulicy jak zwierzę, a teraz umieram jak anioł, kochany i otoczony opieką. Siostro, wracam do domu Ojca», i umarł. Nigdy przedtem nie widziałam takiego uśmiechu, jak na twarzy tego człowieka” . Na to dziennikarz odpowiedział: „Jak to się jednak dzieje, że nawet przy największym waszym poświęceniu wydaje się, jak gdyby ono nie kosztowało was wysiłku, jakby nie było w nim trudu?”. Wtedy odezwała się Matka Teresa: «Albowiem Jezus jest Tym, dla którego to wszystko robimy. My kochamy i rozpoznajemy Jezusa dzisiaj»" . Jest dzisiaj: nie ma już wczoraj. To, co było wczoraj albo jest dzisiaj, albo już tego nie ma.
Przykro mi, że nie mogę przytoczyć w całości, ponieważ jest zbyt długi, listu od naszej przyjaciółki, Glorii , młodej nauczycielki, która wraz z Rosę pojechała na misje do Kampali w Afryce. Zacytuję więc przynajmniej fragment, w którym pisze: "Nic tu nie jest dla mnie oczywiste (nie ma tu niczego co byłoby dla mnie odpowiednie lub proste). A w niektórych momentach doświadczyłam wręcz rodzaju niemocy stanięcia wobec ludzi chorych, brudnych, w elementarnym stopniu pozbawionych warunków higieniczno-sanitarnych. (Kto każe jej to robić? Czyżby wspomnienie sprzed dwu tysięcy lat? Nie! Coś, co jest teraz. Obecność, która jest teraz).
Pewnego ranka, kiedy żegnałam się z Rosę, ona powiedziała mi: «Proś Matkę Bożą, abyś nie przestraszyła się, gdy zobaczysz, jak dzisiaj Chrystus ukaże się tobie». Z tym słowami w sercu udałam się wraz z Klaudią do więzienia dla nieletnich. Wszystko budziło we mnie odrazę: odór, brud, świerzb, wszy. I w tym momencie zaczęłam rozumieć, że moja modlitwa (błaganie) stawało się jedno z postawą mojej osoby". Ona, pochylona nad chorym albo nad nieletnim więźniem, ona tak pochylona, w tej postawie: jej modlitwa, modlitwa bytu, która jest błaganiem człowieczego serca − ponieważ nawet jeśli ktoś o tym nie myśli, to jednak woła: błaga, żeby być, żeby być szczęśliwym, błaga o prawdę, o dobro, o sprawiedliwość, o piękno – to błaganie stawało się jedno z jej postawą, którą przyjmowała.
Najważniejszym jednak wydarzeniem ostatniego okresu, może najważniejszym w ogóle w całej naszej historii, jest to, co się stało w Brazylii. Proszę was przeczytajcie w Tracce historię związaną z zabójstwem Edimara , chłopaka, który był jednym z największych opryszków w Brazylii, który miał już na swoim koncie kilka zabójstw, gdyż banda do której przynależał była bandą zbójców. W jego klasie na początku roku zjawiła się nowa nauczycielka z Memores domini, Libanka, mieszkająca aktualnie w Brazylii. Posługuje się ona naszym językiem. Edimar był poruszony, chciałby, podobnie jak ona, mieć oczy błękitne, nie zaś tak czarne, ciemne brudne jak jego. Postanowił się zmienić. Szef bandy, widząc co się święci, natychmiast poddał go próbie, nakazując mu zabić pewną osobę. Jednak Edimar odpowiedział: „Ja już nikogo nie zabiję”. A tamten: „W takim razie ja ciebie zabiję” i zabił go. To już drugi męczennik w naszej historii.
Jaka jednak jest syntetyczna formuła postaci Chrystusa w jego naturze, Chrystusa jako człowieka, zapisanego przez ówczesną władzę w Betlejem, a obecnego teraz, aby pobudzać i domagać się życia i serca każdego z nas po to, aby przez nas cały świat mógł Go rozpoznać, aby świat był szczęśliwszy, aby wszyscy ludzie w świecie stawali się szczęśliwsi, aby poznali owo „po co?”, aby mogli umierać, tak jak Andrea? Tą syntetyczną formułą, która opisuje całą dynamikę Chrystusa jest to, iż jest On posiany przez Ojca.
Dlaczego Jezus, będąc Bogiem, Słowem Bożym, Słowem Ojca, a zatem i początkiem świata, stał się człowiekiem? Dlaczego wszedł w łono piętnastoletniej dziewczyny, w tym łonie został poczęty, narodził się jako dziecko, był chłopcem, młodzieńcem, mężczyzną, trzydziestoletnim mężczyzną, przemawiał, tak jak to słyszeliśmy, dlaczego zafascynował Andrea, naszych przyjaciół z Villa Turro (ośrodek dla chorych na AIDS, którymi opiekują się nasi przyjaciele), Edimàra? Dlaczego stał się człowiekiem i w ten sposób działa w historii, dlaczego właśnie tak staje się obecny w historii? Aby wypełnić zamysł Kogoś Innego. On sam zatem sięga po jedno z tych ostatecznych słów, aby pokazać źródło wszystkiego, to z czego wszystko się rodzi: Ojca. Jego życie określa się jako powołane przez Ojca w celu wypełninia pewnej misji: życie jest powołaniem.
To jest chrześcijańska definicja życia: życie jest powołaniem. Powołanie zaś jest spełnieniem misji, wykonaniem zadania, które Bóg wyznacza każdemu przez prozaiczne okoliczności, codzienne okoliczności, chwila po chwili, które On pozwala nam przeżywać. Stąd też Chrystus jest ideałem naszego życia, o ile ono jest próbą odpowiedzi, pragnieniem odpowiadania na Boże wezwanie; powołanie, wezwanie Boże, zamysł, jaki Tajemnica ma względem mnie. W tej bowiem chwili, o ile jestem szczery i myślący, rozumiem, iż nic nie jest bardziej oczywiste, nawet ty, który stoisz dwa metry od mnie, nic nie jest bardziej oczywiste niż fakt, że ja w tym momencie nie czynię sam siebie, że nie daję sobie ani włosów ani oczu, nie przyprawiam sobie nosa ani zębów, nie daję sobie serca ani duszy, nie daję sobie myśli i nie daję sobie uczuć. Wszystko jest mi dane, aby przez wszystkie sprawy: przez pisanie, mówienie, odmawianie modlitwy „Anioł Pański” (jak pisał Andrea) − przez wszystko, dosłownie przez wszystko wypełniał się Jego zamysł, ów zamysł, który nie jest mój. „Czy jecie czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie” (l Kor 10, 31) − mówi św. Paweł, sięgając po porównanie z najbardziej prozaicznymi sprawami; „czy śpicie, czy czuwacie” (zob. l Tes 5, 10), „czy żyjecie, czy umieracie” (zob. Rz 8,10) − powie w jeszcze innym fragmencie − wszystko jest na chwałę Bożą, tzn. wszystko jest zamysłem Bożym.
Chrystus jest ideałem życia. Ten, którego słuchali Jan i Andrzej był ideałem życia. Dlatego ich serce zostało poruszone, z tego powodu powrócili do domu w milczeniu, z tego powodu owego wieczoru Andrzej uścisnął swoją żonę tak, jak nigdy przedtem tego nie czynił, nie był bowiem w stanie nic powiedzieć. Spotkali ideał życia. Nie umieli tego od razu wyrazić, biedacy. Powiedzieli o tym kilka lat później. Od tamtej chwili poszli na cały świat, aby głosić, że Chrystus jest ideałem życia.
Co znaczy, że Chrystus jest ideałem życia? Oznacza, że jest wzorcem, w jaki traktujemy całą naturę; jest wzorcem, zgodnie z którym przeżywamy naszą miłość, sposobem, w jaki pojmujemy wszystko, patrzymy, odczuwamy, podejmujemy, przeżywamy więź z kobietą lub z mężczyzną, więź z rodzicami i z dziećmi; jest wzorcem, według którego zwracamy się do innych i przeżywamy więź z innymi, to znaczy więź ze społeczeństwem jako całością i towarzystwem konkretnych osób.
Jaka jest cecha charakterystyczna, jaką ów wzorzec wzbudza w sposobach, z jakimi winniśmy traktować się nawzajem oraz traktować wszystko, od natury poczynając − tym słowem zamierzam określić to wszystko, co istnieje, ponieważ mogę potraktować źle, niewłaściwie ten mikrofon, jak to niechcący przed chwilą uczyniłem − a na ojcu i matce kończąc? Owa cecha charakterystyczna zawiera się w dwu słowach, które mają ten sam korzeń, przy czym jedno z nich jest początkiem, drugie końcem dokonywanej czynności: pierwszym z tych słów jest słowo wdzięczność. Dlaczego? Z tej racji, o której mówiłem wcześniej, iż nie istnieje nic bardziej oczywistego w tym momencie, i dla mnie, i dla ciebie, jak to, że ty nie czynisz siebie sam, że wszystko jest ci dane, że jest w tobie Ktoś inny, kto jest bardziej tobą niż ty sam, że ty wypływasz ze źródła, którym nie jesteś: tym źródłem jest tajemnica bytu.
W ten sposób przez analogię pojmujesz, że wszystko uczynione jest przez Kogoś Innego. Ty jako człowiek jesteś świadomością natury: "ja" jest tym poziomem natury, w którym natura uświadamia sobie samą siebie. Tak, jak uświadamiam sobie, iż ja nie czynię sam siebie, tak samo uświadamiam sobie, że i natura nie czyni sama siebie, ale że jest dana: coś danego, dar. Stąd wdzięczność: wdzięczność jako fundament i przesłanka każdego czynu, każdej postawy.
Co takiego wnosi wdzięczność we wszystkie działania? Wnosi pewien aspekt, pewien odcień, aurę darmowości; czystą darmowość, tę o której pisze Ada Negri (jak to już nieraz przypominaliśmy) w jednym ze swych niedoścignionych utworów poetyckich, który wyraża to w taki sposób, że ja nie potrafiłbym lepiej tego uczynić:
Kochasz, i nie myślisz,
że jesteś kochana:
w każdym kwiecie, który rozkwita
bądź w owocu, który dojrzewa
albo w niemowlęciu, które się rodzi
Bogu pól i pokoleń
w sercu składasz dzięki .
Kochasz, podoba ci się jakiś kwiat, nie dlatego, że go wąchasz, ale dlatego że jest; patrzysz na owoc, który dojrzewa, nie dlatego, że go gryziesz, ale dlatego, że jest. Patrzysz na dziecko nie dlatego, że jest twoje, ale dlatego, że jest. To jest absolutna czystość.
Proszę was, podejmijcie trud, aby utożsamić się z ową absolutną czystością. Odblask tej czystości, tej darmowości, wnika w nas nawet wtedy, gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy, niemal w naturalny sposób przenika nasze czyny. A zatem, jeśli moja postawa względem ciebie nie ma w sobie nic z tej darmowości, z tego odblasku darmowości, jest czymś brzydkim, jest relacją przegraną, przelotną i przegraną, jest więzią w punkcie wyjścia skazaną na przegraną, na zniszczenie.
Tylko taka czysta darmowość jest tą, która sama nie ulegając zniszczeniu, nie przyczynia się do zniszczenia czegokolwiek, a ponadto przechowuje wszystko z przeszłości, wszystko co zrodzone w przeszłości, zachowuje to dla teraźniejszości; a zatem mój podmiot w teraźniejszości ubogaca się tym wszystkim, co uczynił wczoraj i przedwczoraj, i nic już nie jest bezużyteczne, jak pisał Andrea na dwa dni przed swoją śmiercią.
Stąd też rezultatem pójścia za Jezusem jako ideałem życia, życia rozumianego jako powołanie, tym rezultatem − jak mówi Ewangelia − jest stokroć na tej ziemi (zob. Mk 10, 29-30): wszystko staje się potężniejsze, silniejsza staje się moja więź z tobą, niemal tak, jak gdybyśmy się razem narodzili; nie znałem ciebie wcześniej, jeszcze kilka lat temu ciebie nie znałem i nie mam w tym żadnego interesu, w sensie równowartości czy jakiejś korzyści, ponieważ jesteśmy razem nie dla jakiejkolwiek korzyści. A ponadto jest mi z tobą dobrze, niezależnie od tego, co ty sobie myślisz, lecz nie z tej racji to czynię, przyjacielu mój.
A zatem chodzi ó jakieś większe bogactwo we wszystkich relacjach, w sposobie patrzenia na kwiat, w sposobie patrzenia na gwiazdy, w sposobie patrzenia na rośliny czy liście, w sposobie znoszenia mnie samego, o co z natarczywością was proszę, byście pozostali tu jeszcze pięć minut, w sposobie rozmyślania o moich wczorajszych i przedwczorajszych przewinieniach: "Panie, przebacz, przebacz mi grzesznikowi". Mówienie o tym jednak nie rozczarowuje mnie, nie deprymuje, lecz czyni mnie prawdziwszym, ponieważ gdybym tak nie mówił, byłbym mniej prawdziwy, gdyż wiem, iż jestem grzesznikiem.
Z tego bogactwa wypływa zdolność płodności, jakiej nikt inny nie posiada: zdolność płodności, tzn. komunikowania własnej natury, własnego bogactwa, własnej inteligencji, własnej woli, własnego serca, własnego czasu, własnego życia. Jest wyrażeniem gotowości: „Oddałbym za każdego z was swoją własną skórę (tzn. swoje życie)”; i każdy z nas powiedziałby to, i wypowiada to samo, w stosunku do każdej osoby. Gdyby ktoś tak nie mówił, to dlatego, że nigdy się nad tym nie zastanawiał, a skoro się nie zastanawiał, to dlatego, iż nigdy dotąd w swym zastanawianiu nie zdał sobie sprawy z obecności Chrystusa. Uświadamiając to sobie, mówi: „Własne życie (skórę) bym oddał” − dodając: Jezu, dopomóż mi! To jest płodność związana z pracą, pasja wobec pracy, która nie ma nic wspólnego z korzyścią, z upodobaniami czy z jakimś szczególnym wpływem na skutki mojej obecności w społeczeństwie; to jest miłość do pracy zmierzająca ku doskonałości działania, niezależnie od efektu.
Taka płodność jest miłością, która pozwala mi dać to, czym jestem, pozwala mi oddać tobie siebie, to znaczy dać siebie dzieciom: miłością do wszystkiego, co wchodzi i wchodzić będzie w relację z dziećmi, miłością do innych, którzy są dziećmi, którzy również są dziećmi, do wszystkich ludzi. Płodność w pracy, płodność względem dzieci, płodność w życiu ludzi. Słowem, ideał życia staje się dobrem innych, dobrem dla innych: dobrem dla innych, waszym dobrem i moim dobrem. Celem, dla którego Bóg stworzył świat jest dobro wszystkiego, po prostu dobro.
Przeciwieństwem tego jest zło, o którym traktuje rozprawa N. Bobbio , poważna i poruszająca, w pewnych swych partiach nawet wzruszająca; tymczasem zamysłem ojca jest dobro dziecka. Ideał życia staje się dobrem.
***
Proszę was teraz, abyście w tych ostatnich pięciu minutach byli uważni, ponieważ to, co teraz zamierzam powiedzieć jest najbardziej zasadniczą sprawą, jaka dziś została wypowiedziana, jest najbardziej zasadniczą konsekwencją dzisiejszego tematu.
Istnieje forma powołania, która decyduje o nieoczekiwanej i niewiarygodnej drodze, niespodziewanej i niepojętej dla czyjegokolwiek umysłu, i nazywa się − wybaczcie, że powiem od razu − dziewictwo.
Jest to forma powołania, która przenika, tak jak światło przenika szkło (słowo "przenika" jest nie do zastąpienia), jest tą formą powołania, która przenika najbardziej naturalne wymogi, tak jak ukazują się one wspólnemu wszystkim doświadczeniu. Ci, którzy kroczą tą drogą − podobnie jak wszyscy inni − mają te same wymogi naturalne: ta forma powołania przenika najbardziej naturalne wymogi, tak jak ukazują się one w doświadczeniu, spełniając je paradoksalnie w oparciu o zupełnie nowy potencjał.
W osobach powołanych, dzięki temu życiu, dzięki tej formie życia, praca staje się posłuszeństwem. Każdy bowiem udaje się do pracy inspirowany różnymi powoli, wśród których jest także ów odcień, tory zwie się darmowością: tutaj jednak praca staje się w pełni darmowością, zmierza ku temu, by stać się w pełni darmowością. Po co udajesz się do twojej kancelarii adwokackiej albo do klasy, w której uczysz? Z powodu pensji, którą pobierasz dwudziestego siódmego każdego miesiąca, dla kariery czy też z powodu tej prozaicznej racji, że przecież i tak trzeba pracować?
Tak naprawdę z upływem czasu wszystkie tego rodzaju motywy słabną, pozostaje jedynie wola czynienia dobra dla innych: aby spełniła się wola Boża. W ten sposób praca staje się posłuszeństwem. Czym jest posłuszeństwo? Posłuszeństwo jest podejmowaniem wszelkich działań, czynów w celu potwierdzenia Kogoś Innego. Co to jest czyn? Czyn jest tym zjawiskiem, dzięki któremu „ja" zostaje potwierdzone, potwierdza samo siebie, spełnia samo siebie. Aby spełnić samego siebie, czyn, który podejmuję, spełniam nie dla siebie, ale dla Kogoś Innego: to jest posłuszeństwo. Prawem czynu jest Ktoś Inny, potwierdzenie Kogoś Innego, miłość do Słowa, miłość do Chrystusa. Praca jest miłością do Chrystusa.
Jeśli praca staje się posłuszeństwem, miłość do kobiety albo do mężczyzny zostaje wywyższona. Człowiek, który zostaje wyniesiony w fizycznym sensie tego słowa, jest człowiekiem, który wznosi się ku pełni swej prawości, ku pełni wielkości swojej osoby. Miłość do kobiety zostaje podniesiona do znaku doskonałości, powabu (fascynacji), dla których człowiek jest stworzony. To właśnie przeczuwał Leopardi. Był taki moment w jego życiu, od którego potem odstąpił, w którym miał przeczucie, że twarz kobiety, którą kochał była tylko znakiem: kochał on wiele kobiet, lecz w owym momencie miał przeczucie, że tu nie chodziło ani o tę, ani o jakąś inną twarz, ale o twarz przez duże „T” oraz, że kobieta, której szukał, dla której napisał swój przepiękny hymn, była kobietą przez duże „K”. Miłość do kobiety zostaje podniesiona do znaku doskonałości i fascynacji dobrem, prawdą i sprawiedliwością, które skupiają się w Chrystusie, ponieważ doskonałością, źródłem fascynacji, źródłem piękna, dobra i sprawiedliwości jest Słowo Boże.
Tym, co jaśnieje − jak pisał Leopardi w hymnie Do swej umiłowanej − w panoramie natury, w pięknie snu albo w pięknie czyjegoś oblicza, to boskość, która stoi u początku wszystkiego: przebija ona w obliczu kogoś drugiego, tego drugiego, którym najpełniej dla mężczyzny jest kobieta, a dla kobiety mężczyzna; przebija w tak nieuchronny sposób, że trudno to nawet wypowiedzieć. Osobą, która moim zdaniem, miała wszelkie dane ku temu, by najlepiej to wyrazić był Leopardi, a który chociaż tego nie wypowiedział, to jednak był już bardzo blisko.
Aby jednak sprawy, o których mówię nie brzmiały dla was abstrakcyjnie, pozwólcie, że przeczytam wam pewien list, jaki do swej niedawnej narzeczonej wysłał jej były narzeczony. Byli razem przez trzy lata. Po trzech latach ona zrozumiała, że jej powołaniem jest powołanie do dziewictwa i to mu zakomunikowała. Jej były narzeczony napisał do niej następujący list:
„Najdroższa, chcę skreślić tylko kilka słów, ponieważ wszystko zamknięte jest już w naszych sercach na zawsze (na zawsze! Nic nie jest przekreślone). Jestem wzruszony, to znaczy poruszony zdumieniem z powodu tego, co dokonuje się w twoim życiu, a raczej z powodu Tego, który to sprawia. Jest to radość, która z czasem doprowadzi mnie do przeznaczenia dobra, które Ciebie pochwyciło. Także ból, który mnie przepełnia, niekiedy szczególnie dotkliwy, zwłaszcza z powodu tego, co ci uczyniłem w niektórych momentach naszego spotkania, zostaje złagodzony przez miłosierdzie, które czyni go prawdziwszym.
Pozostaje tajemnica, która wszakże już się odsłania. W ten sposób pełnia relacji między nami, ów fragment naszej wspólnie przeżytej historii, zyskuje pełniejsze wyjaśnienie. Pociesza mnie myśl, że każda chwila, którą przeżyłaś ze mną, nie wyłączając nawet mojej nieudolności, nie tylko nie zostaje zaprzepaszczona (na zawsze!), ale okazuje się przydatna, to znaczy zostaje wykorzystana przez Chrystusa, aby towarzyszyć tobie ku Niemu.
Proszę cię o wybaczenie, a także proszę, abyś ofiarowała za mnie twoją błagalną modlitwę, w pewności iż przez twoją przynależność do Memores Domini obdarowałaś moją osobę znacznie większą miłością, okazałaś mi znacznie większą miłość, niż gdybyś wyszła za mnie. Dziękuję ci za to twoje oczekiwanie i proszę Maryję, abyś zawsze miała wokół siebie oblicza nadziei, tak jak masz je teraz, aby cię strzegły i darzyły miłością na każdym kroku.
Podarowałem ci ikonę Chrystusa, znak Jego wcielenia (Kościół prawosławny ma bardzo jasne pojęcie wcielenia), aby Jego obecność zawsze Cię umacniała i abyś ty pamiętała o modlitwie za mnie i za to zadanie powierzone mi obecnie, abym miłował Elżbietę, za moją rodzinę i naszych przyjaciół, lecz przede wszystkim, abyś nigdy nie porzuciła tego uścisku Ducha Świętego, jakim jest Ruch i jego tajemnicza straż”.
On zrozumiał. Czy wiecie, co zrozumiał? − że praca staje się posłuszeństwem, miłość do kobiety staje się najwyższym znakiem doskonałej fascynacji, jaką ona w nas wywołuje, szczęścia, które nas oczekuje. A lud przestaje być podmiotem ludzkiej historii pełnej kłótni i walk, a staje się historią ludzi, owym strumieniem, rzeką sumień, które powoli się zapalają, poddając się przynajmniej w momencie śmierci chwale Chrystusa.
Tym jest miłość, tego rodzaju przemianę nazywamy miłością. Praca, która staje się posłuszeństwem, nazywa się miłością. Miłość do kobiety, która staje się ostatecznym znakiem doskonałości, ostatecznego piękna, nazywa się miłością. I lud, który staje się historią Chrystusa, królestwem Chrystusa, chwałą Chrystusa, jest miłością. Miłość bowiem jest wpatrywaniem się w obecność, w każdą obecność, ogarnięci w duchu pasją dla Chrystusa, czułością dla Chrystusa.
I tak do głosu dochodzą radość i wesele ducha, które tylko w tej sytuacji są możliwe. W przeciwnym razie radość i wesele ducha byłyby tymi słowami, które należałoby usunąć z ludzkiego słownika, ponieważ w żadnej innej sytuacji radość i wesele nie mogłyby zaistnieć: może istnieć zadowolenie, satysfakcja, wszystko to, co chcecie, ale nie wesele ducha, gdyż ono domaga się absolutnej darmowości, która jedynie jest możliwa, kiedy obecna jest boskość, jako zapowiedź szczęścia. Radość natomiast jest chwilowym wybuchem, jeśli Bóg zechce, aby umocnić serce pojedynczego człowieka albo całego ludu w momentach mających znaczenie wychowawcze.
Jednakże, wybaczcie, aby praca stawała się posłuszeństwem, aby miłość do kobiety stawała się znakiem, zgodnie z intuicją Leopardiego, aby lud nie był gmatwaniną twarzy, lecz królestwem Chrystusa, które się rozszerza, ta miłość jest prawem obowiązującym wszystkich, a nie tylko tych, którzy żyją w dziewictwie. to jest prawo obowiązujące wszystkich, tak, jest prawem wszystkich. Dziewictwo jest widzialną formą życia, która wszystkich przywołuje do tego samego ideału, którym jest Chrystus, do Tego, dla którego warto żyć i umierać, pracować, kochać kobietę, wychowywać dzieci, kierować ludem i pomagać mu. To jest ideał dla wszystkich, lecz niektórzy są wezwani do ofiary dziewictwa po to właśnie, aby obecni pośród wszystkich, przywoływali do tego ideału, który jest dla wszystkich.
W drugiej części III tomu Szkoły wspólnoty (jeśli już tam dotarliście) powinniście zetknąć się z pojęciem cudu . Cud – tak, jak jest tam zdefiniowany – jest owym wydarzeniem, które nieuchronnie odsyła, zwraca ku Bogu, jest zjawiskiem, które zmusza cię do myślenia o Bogu. Cudem nad cudami, większym niż wszystkie cuda w Lourdes, większym niż wszystkie cuda jakiegokolwiek sanktuarium w świecie, cudem nad cudami, to znaczy zjawiskiem, które nieuchronnie zmusza cię do myślenia o Jezusie jest jakaś piękna, dwudziestoletnia dziewczyna, która decyduje się na całe życie w stanie dziewictwa.
Kościół jest miejscem tej drogi i tych wszystkich skutecznych, płodnych i korzystnych oddziaływań na ludzi, którzy kroczą razem w towarzystwie, które tworzy Bóg, w którym spotykają się wszystkie drogi. Kościół jest tym miejscem, w którym wszyscy ludzie ubogacają się, obdarowują się nawzajem i ubogacają darem innych. Kościół jest właśnie tym wzruszającym miejscem człowieczeństwa, w którym ono wzrasta, ubogaca się, usuwając z niego nieustannie wszelki fałsz, po to, byśmy stawali się bardziej ludźmi; Kościół bowiem jest ludzki, stąd też i ludzie stają się ludzcy, kiedy odrzucają fałsz i kochają czystość. Kościół jest prawdziwie wzruszającą rzeczywistością.
Tak przeżywane wzruszenie staje się walką z nihilizmem, jest przeciwko nihilizmowi.
Tłum. Krystyna Borowczyk