„Szymonie, czy kochasz Mnie?”

Z Zostawić ślady w historii świata. Nowe ślady chrześcijańskiego doświadczenia, Opole 2011, ss. 83-87.

W dwudziestym pierwszym rozdziale Ewangelii świętego Jana w fascynujący sposób zostaje ukazane pojawienie się nowej etyki w historii. Opowiedziany w nim wyjątkowy epizod jest kluczem do zrozumienia chrześcijańskiej koncepcji człowieka, jego moralności w jego relacji z Bogiem, życiem oraz światem.
Uczniowie wracali o świcie z całonocnego nieudanego połowu. Gdy byli już blisko brzegu, na plaży zobaczyli postać rozpalającą ognisko. Potem zauważyli też, że na ognisku piekły się złowione dla nich ryby, po to by mogli zaspokoić z rana pierwszy głód. W pewnym momencie Jan powiedział do Piotra: „Ale przecież to jest Pan!”. Wtedy oczy wszystkich się otwarły, a Piotr – tak jak stał – rzucił się do wody i pierwszy dopłynął do brzegu. Za nim podążyli inni. Stanęli wokół Niego w milczeniu: nikt nic nie mówił, ponieważ wiedzieli, że to jest Pan. Gdy jedli, zamienili między sobą kilka słów, wszystkich jednak onieśmielała wyjątkowa obecność Jezusa, Jezusa zmartwychwstałego, który ukazał im się już wcześniej w wielu okolicznościach.
Szymon, który z racji wszystkich popełnionych grzechów stał się najbardziej pokorny ze wszystkich, usiadł na ziemi przed posiłkiem przygotowanym przez Mistrza i patrzył na Tego, który siedział w pobliżu. Z lękiem i zdumieniem stwierdził, że to Jezus. Wówczas odwrócił od Niego wzrok i trwał tak zmieszany. Jezus jednak przemówił do niego. Piotr pomyślał: „O Boże, na jaką naganę zasłużyłem! Teraz zapyta: «Dlaczego mnie zdradziłeś?»”. Zdrada była ostatnim poważnym błędem, jaki popełnił. Całe jego życie jednak – nawet wtedy, gdy trwał przy Mistrzu – było udręczone z powodu jego gwałtownego usposobienia, wrodzonej popędliwości, bezmyślnego wychodzenia przed orkiestrę. Patrzył na siebie w świetle swoich ułomności. Zdrada natomiast wyraźnie odsłoniła resztę jego błędów; pokazała, że nic nie znaczy, pokazała, jak bardzo był słaby, tak bardzo słaby, że godny pożałowania. „Szymonie…” – kto wie, jaki dreszcz nim wstrząsnął, gdy słowo to rozległo się wyraźnie w jego uszach, dotykając serca – „Szymonie…” – tu nieznacznie odwrócił twarz w stronę Jezusa: „…czy kochasz Mnie?”. Kto by się spodziewał takiego pytania? Kto by oczekiwał takich słów?
Piotr miał czterdzieści, może pięćdziesiąt lat, rodzinę i dzieci, a przecież wobec tajemnicy tego spotkanego przypadkowo towarzysza stawał jak dziecko! Wyobraźmy sobie, jak się czuł przeszyty na wskroś spojrzeniem, które znało go na wylot. „Ty będziesz nazywał się Kefas” – słowo „skała” dobrze oddawało jego trudny charakter. Nawet przez myśl mu nie przeszło, co też tajemnica Boga i tajemnica tego Człowieka – Syna Bożego – miały uczynić z tą skałą, z tej skały. Od pierwszego spotkania On zajął całą jego duszę, całe jego serce. Z tą obecnością w sercu, z nieustanną pamięcią o Nim, patrzył na żonę i na dzieci, towarzyszy pracy, przyjaciół i nieznajomych, pojedyncze osoby i tłumy, z nią myślał i zasypiał. Ten Człowiek stał się dla niego jak wielkie, ogromne, niejasne jeszcze objawienie.
„Szymonie, czy kochasz Mnie? – Tak, Panie, ja Ciebie kocham”. Jak mógł powiedzieć coś takiego po tym wszystkim, co zrobił? To „tak” było potwierdzeniem uznania największej wyjątkowości, wyjątkowości niekwestionowanej; sympatii, która wchłaniała wszystkie inne. Wszystko pozostawało wpisane w to ich spojrzenie, jak gdyby spójność i jej brak przeszły wreszcie na drugi plan, schowały się za wiernością, która czuła ciało ze swojego ciała; za kształtem życia, który nadało to spotkanie.
Żadnych wyrzutów. Powtórnie rozległo się tylko to samo pytanie: „Szymonie, czy kochasz Mnie?”. Nie niepewny, ale zatrwożony i drżący ponownie odpowiedział: „Tak, kocham Cię”. Jednak za trzecim razem, gdy Jezus po raz trzeci skierował do niego to pytanie, musiał poprosić samego Jezusa, by to potwierdził: „Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Ciebie przedkładam ponad wszystko jako człowiek, Ciebie przedkłada ponad wszystko cała moja dusza, całe moje serce. Ty jesteś ostateczną preferencją w życiu, największą doskonałością. Nie wiem, nie wiem, jak, nie wiem, jak to powiedzieć i nie wiem, jak to jest, ale pomimo wszystkiego tego, co uczyniłem, pomimo wszystkiego tego, co mogę jeszcze uczynić, kocham Cię”.
To „tak” jest źródłem moralności, pierwszym tchnieniem moralności na jałowej pustyni instynktu i czystej reakcji. Moralność wywodzi się z „tak” Szymona, które może zakorzenić się w ziemi człowieka tylko za sprawą dominującej Obecności. Obecności pojętej, przyjętej, przygarniętej, której człowiek służy z zapałem całego swojego serca, które tylko w ten sposób znów może stać się dzieckiem. Bez Obecności nie ma moralnego gestu, nie ma moralności.
Dlaczego jednak „tak”, które Szymon powiedział Jezusowi, jest źródłem moralności? Czy pierwszeństwo nie należy się kryterium spójności i niespójności?
Piotr niejedno miał na sumieniu, a jednak darzył Chrystusa największą sympatią. Rozumiał, że wszystko w nim skłaniało się ku Chrystusowi; że wszystko skupiało się w tych oczach, w tej twarzy, w tym sercu. Nie mogły tego zanegować popełnione grzechy, ani nawet cała możliwa do wyobrażenia przyszła niespójność – Chrystus był źródłem, miejscem jego nadziei. Ludzie śmiało mogli mu wyrzucać to, co zrobił, lub to, co mógł zrobić, Chrystus tymczasem pozostawał źródłem światła jego nadziei pośród mgieł tych obiekcji. A Piotr nic ani nikogo nie poważał tak jak Jego, od pierwszej chwili, kiedy poczuł na sobie Jego wzrok; kiedy poczuł, że On na niego patrzy – za to Go kochał.
„Tak, Panie, Ty wiesz, że jesteś obiektem mojej najwyższej sympatii, że poważam Cię w najwyższym stopniu” – tak rodzi się moralność. A przecież stwierdzenie to jest bardzo ogólne: „Tak, kocham Cię”. W równym stopniu jednak jak jest ono ogólne [wł. generico], tak samo jest źródłem [wł. generatrice] odmienności życia, którą człowiek pragnie osiągnąć. „Każdy zaś, kto pokłada w Nim tę nadzieję, uświęca się, podobnie jak On jest święty” . Nasza nadzieja jest w Chrystusie, w tej Obecności, której – choć tak bardzo roztargnieni i zapominalscy – nie jesteśmy w stanie wyplenić z ziemi naszego serca (przynajmniej nie do ostatniego nasionka), ze względu na całą tradycję, wewnątrz której dotarł On do nas. To w Nim pokładam nadzieję, zanim jeszcze podliczę moje błędy i cnoty. Tutaj kalkulacje nie odgrywają żadnej roli. W relacji z Nim liczba nie ma znaczenia, nie ma znaczenia zważony i dający się zważyć ciężar, ani całe potencjalne zło, które może urzeczywistnić się we mnie w przyszłości. Nawet ono się nie liczy, nie jest w stanie zająć pierwszego miejsca, które w oczach Chrystusa zajmuje „tak” Szymona, powtarzane także przeze mnie. A więc z naszego wnętrza wypływa strumień, niczym oddech, który wydobywa się z piersi i oszałamia całą osobę, popychając ją do działania; wzbudza w niej pragnienie lepszego postępowania. Wyłania się, wydostaje z głębi serca najwyższe pragnienie sprawiedliwości, prawdziwej, autentycznej miłości, zdolności do darmowości. Tak jak początkiem każdego naszego poruszenia nie jest analiza tego, co widzą nasze oczy, ale przygarnięcie tego, czego oczekuje serce – tak doskonałość nie jest wypełnianiem praw, ale przylgnięciem do Obecności.
Tylko człowiek, który żyje tą nadzieją w Chrystusie, przez całe swoje życie trwa w ascezie, podejmuje wysiłek dla dobra. I nawet wtedy gdy wyraźnie się sprzeciwia, pragnie dobra. To pragnienie zawsze zwycięża, to znaczy jest ostatnim słowem o człowieku, jego dniu, o tym, co robi, co zrobił i co jeszcze zrobi. Człowiek, który żyje tą nadzieją w Chrystusie, trwa w ascezie. Moralność jest ciągłym dążeniem do tego, co „doskonałe”, dążeniem, które rodzi się z wydarzenia naznaczonego relacją z boskością, z Tajemnicą.