Caritas: dar z siebie, wzruszony

Wystąpienie z okazji prezentacji angielskojęzycznej edycji trzeciej części*) książki księdza Giussaniego Czy można tak żyć? Dublin, 7 stycznia 2010 r.; Nowy Jork, 17 stycznia 2010 r.; Montreal, 18 stycznia 2010
Ks. Julián Carrón

Miłość zamyka angielskojęzyczną edycję trzyczęściowej książki Czy można tak żyć?, w której ksiądz Giussani podejmuje temat trzech cnót teologicznych: wiary, nadziei i miłości. Po raz kolejny proponuje nam rozmowę o naturze chrześcijańskiego doświadczenia, które wyłania się z wnętrza dynamiki codziennego życia. Dla niego wiara, nadzieja i miłość nie są słowami, które przyklejają się od zewnątrz do ludzkiego życia, ale są faktem, który wchodzi w strukturę „ja”, w jego samoświadomość, z „roszczeniem” udzielenia odpowiedzi na problem życia. A o to przede wszystkim toczy się dzisiaj gra: chodzi o to, by warto było przeżywać życie. W książce tej ksiądz Giussani kieruje nas ku nowemu odkrywaniu wartości słów, które tłumaczą życie, a których pierwotne znaczenie ludzie dawno zagubili; odeszli od ich znaczenia tak daleko, że traktują je jako abstrakcyjne lub jako niepotrzebny ciężar.
Dlatego w naszych czasach takie słowa jak „miłość” i „caritas – miłość miłosierna” nie cieszą się dobrą sławą. Albo lepiej: popularne są niektóre zredukowane wyobrażenia o nich, które przeważnie zgadzają się z „interesami” sprawujących władzę: chodzi o sentymentalizm – czyli miłość i czynienie dobra, ponieważ ma się na to ochotę – oraz moralizm – miłość i czynienie dobra z poczucia obowiązku. Za tym słowem może się nawet kryć pragnienie pokazania się, zrobienia dobrego wrażenia, które rodzi pytanie, czy miłość ma na celu prawdziwe dobro osoby, której okazujemy gest miłości, czy też jest źle zamaskowanym egoizmem.
Sam Benedykt XVI w swojej pierwszej encyklice ostrzegał przed ryzykiem pomylenia słów „miłość” i „caritas”: „Termin «miłość» stał się dziś jednym ze słów najczęściej używanych i także nadużywanych” (Deus caritas est, 2).
Trudno pokonać tę trudność, jeśli sami nie jesteśmy gotowi do tego, by wychodzić od doświadczenia, które przeżyliśmy przynajmniej raz w życiu: doświadczenia bycia obiektem bezinteresownego działania. Łatwo jest spotkać osoby, które wątpią w istnienie dobra, redukując je do takich czynników, jak korzyść, wygoda, zwyczaj albo jeszcze coś innego. Kiedy jednak doświadczamy, że ktoś nas kocha bezinteresownie, żadna z tych interpretacji nie wytrzymuje wobec tego doświadczenia. Jeśli dzieje się tak wobec gestu okazanego bezinteresownie przez inną ludzką istotę, taką samą jak my, cóż dopiero stanie się, gdy z takim gestem miłosiernej miłości zwraca się do nas Bóg? Dlatego papież zapewnia, że „miłość Boga wobec nas jest sprawą zasadniczą dla życia i niesie ze sobą decydujące pytania o to, kim jest Bóg i kim my jesteśmy” (tamże).
Zacznijmy od drugiego z tych dwóch pytań (kim my jesteśmy?) po to, by spróbować zrozumieć, jak bardzo zasadniczą sprawą jest dla nas miłość Boga. Nie możemy zrozumieć, czym jest miłość, jeśli nie zdamy sobie sprawy z naszej potrzebującej natury. Wychodzi ona na jaw w relacji z każda rzeczą: nic nam nie wystarcza.

1. „Czego brakiem jest ten brak?”
Włoski poeta Mario Luzi niezwykle trafnie opisuje istotę naszej natury: „Czego brakiem jest ten brak, / o serce, / który niespodziewanie cię wypełnia? / czego? / Gdy pęka tama, / zalewa cię i zatapia / wezbrana twa nędza... / Dochodzi, / może, / spoza ciebie / wołanie, / że teraz nie słuchasz, ponieważ konasz. / Jest jednak, jego siły i śpiewu strzeże / wieczna muzyka... powróci. / Bądź spokojny” („Di che è mancanza...” [Czego brakiem jest...], w: Sotto specie umana [Pod ludzką postacią], Mediolan 1999, s. 190).
Natura tego braku staje się oczywista, kiedy staramy się go wypełnić. Przyjemności często stanowią pierwszą pokusę zapełnienia pustki. Czeka nas jednak niespodzianka, którą bezbłędnie opisał Cesare Pavese: „To, czego człowiek szuka w przyjemnościach, jest czymś nieskończonym, i nikt zgoła nie rezygnuje z nadziei osiągnięcia tego” (C. Pavese, Rzemiosło życia (Dziennik 1935–1950), przełożył i wstępem opatrzył A. Dukanović, Warszawa 1972, s. 271).
Zazwyczaj jednak jesteśmy przekonani, że odpowiedź na miarę ogromu naszego pragnienia znajdziemy w miłości. O tym, dlaczego naszą nadzieję pokładamy w miłości, przypomniał nam Ojciec Święty: „Miłość między mężczyzną i kobietą, w której ciało i dusza uczestniczą w sposób nierozerwalny i w której przed istotą ludzką otwiera się obietnica szczęścia, pozornie nie do odparcia, wyłania się jako wzór miłości [...], w porównaniu z którym, na pierwszy rzut oka, każdy inny rodzaj miłości blednieje” (Deus caritas est, 2). Dlatego nic nie pozwoli nam lepiej zrozumieć tajemnicy tego, że jesteśmy ludźmi, niż relacja między mężczyzną i kobietą.
Chodzi dokładnie o doświadczenie, które w niezapomniany sposób opisuje w swoim wierszu Giacomo Leopardi: „Boskim promieniem jawi się mojej myśli, / twoje piękno, kobieto” (Aspasia, w. 33–34). Piękno kobiety poeta pojmuje jako Boski promień, jako obecność boskości.
Piękno kobiety jest znakiem, który odsyła ponad, do rzeczy większej, boskiej, niezmierzonej wobec jej ograniczonej natury; tak jak mówi o tym Romeo w dramacie Williama Shakespeare’a: „Pokaż mi panią najpiękniejszą z pięknych: / Dla mnie jej piękność będzie memorandum, / W którym wyczytam, że jest przecież pani / Jeszcze piękniejsza” (W. Shakespeare, Romeo i Julia I, 1, tłum. S. Barańczak, Kraków 2000, s. 24).
To jest wielkość człowieka, ta „niemożność czerpania zadowolenia z żadnej z rzeczy ziemskich czy też, by tak to ująć, z całej ziemi, świadomość bezmiernej rozległości przestworzy, wielość i wspaniały ogrom światów, stwierdzenie, że wszystko jest mizerne i nikłe w porównaniu z pojemnością własnego ducha, ukazywanie sobie w wyobraźni nieskończonej liczby światów i nieskończonego wszechświata, a zarazem poczucie, że nasz duch i nasze pragnienie są rozleglejsze niż tak uczyniony wszechświat, ustawiczne oskarżanie rzeczy o ich niedostateczność i nicość, a zarazem doznanie braku i pustki, a tym samym nudy, wydaje mi się najwyższą oznaką wielkości i szlachetności, jaką odznacza się natura ludzka” (G. Leopardi, Myśli, LXVIII, tłum. S. Kasprzysiak, Kraków 1997, s. 70–71).
Doświadczając tego, że nic, co odbierane przez zmysły nie odpowiada nieskończoności naszego pragnienia, którego nie możemy się pozbyć; niechybnie wcześniej czy później będziemy próbowali odpowiedzieć na tę pustkę posiadaniem, co może być tylko pełne przemocy i roszczenia. Nasz los byłby więc taki: skończylibyśmy w sceptycyzmie, zrozpaczeni, że jest coś, co może być równie wielkie, jak nasze pragnienie.
Jednak niemal z najgłębszego wnętrza człowieka wyłania się upragniona hipoteza: „To, co nieprzewidziane, / jest jedyną nadzieją. Mówią mi jednak, / że mówienie sobie tego jest głupotą” (E. Montale, Prima del viaggio [Przed podróżą], w. 25–28).

2. „Chrystus pociąga mnie całego, aż tak jest piękny”
Jesteśmy raczej przyzwyczajeni do mówienia o miłości Boga ze względu na tradycję. Dlatego z trudem przychodzi nam utożsamić się z nowością, którą wprowadziło chrześcijaństwo do starożytnego świata, charakteryzującego się czymś, co dzisiaj moglibyśmy nazwać „wielokulturowością”: w panteonie było miejsce dla wszystkich religii, nie brakowało wielości kultów.
Tym większą sensacją wydaje się sposób, w jaki chrześcijaństwo, z przynoszoną przez siebie nowością, zostało natychmiast przyjęte, co można wywnioskować z jego nadzwyczajnego i niepowstrzymanego rozprzestrzeniania się. Co takiego nowego, tak bardzo pociągającego, przynosi? W starożytnych religiach bogowie nie wykazywali większego zainteresowania człowiekiem (na przykład w religiach mezopotamskich bogowie stworzyli sobie ludzi po to, by uwolnić się spod jarzma pracy, cóż tu więc mówić o przejmowaniu się kimś!). W żadnej starożytnej religii bóstwa nie mogły kochać, ponieważ jedyną znaną miłością była miłość jako pożądanie (eros). A przecież zaakceptowanie faktu, że bóstwa mogą pożądać, oznaczało uznanie, że jest w nich jakiś brak, co nie odpowiadało ich doskonałej boskiej naturze.
W taki kontekst wdziera się chrześcijaństwo, odkrywając naturę Boga, wprowadzając nowe znaczenie słowa „miłość”: miłość jako caritas.
Pierwszym znakiem tej miłości jest obdarowanie bytu. Ludzkie serce – gdy jest proste i wierne – jest w stanie to rozpoznać: „Stąd też absolutnie pierwszym odczuciem człowieka jest to, iż stoi wobec rzeczywistości, która nie jest jego dziełem, która istnieje niezależnie od niego, a od której on zależy. W kategoriach empirycznych jest to najbardziej podstawowa percepcja czegoś, co jest dane. [...] imiesłów przymiotnikowy bierny «dany» zakłada istnienie czegoś, co «daje». Słowem, które wyraz «dany» przekłada na pojęcie w pełni ludzkie, a więc tę pierwszą treść zderzenia z rzeczywistością, jest słowo dar” (L. Giussani, Zmysł religijny, tłum. K. Borowczyk, Poznań 2000, s. 162–163). Jako że jest oczywiste, że wewnątrz tej danej, darowanej rzeczywistości znajduję się również ja jako osoba, rozum używany zgodnie ze swoją prawdziwą naturą, domagającą się pełnego znaczenia, może tylko dojść do wniosku: „W tym momencie, jeśli jestem uważny, tzn. jeśli jestem dojrzały, nie mogę zaprzeczyć, że największą i najgłębszą oczywistością, jaką postrzegam, jest to, iż ja nie czynię sam siebie, nie tworzę samego siebie. Nie daję sobie istnienia, nie daję sobie rzeczywistości, którą jestem, jestem czymś «danym». Odkrycie siebie samego, jako zależnego od czegoś innego, jest niezwykle doniosłą chwilą. Im głębiej wchodzę w samego siebie, jeśli docieram do sedna sprawy, wówczas pytam, skąd wypływa moje istnienie? Nie ze mnie: z kogoś innego. To jest właśnie percepcja mnie samego jako strumienia wytryskującego z jakiegoś źródła. Istnieje coś innego, co jest większe ode mnie, a przez co ja jestem stworzony. Gdyby ów strumień wytryskujący ze źródła był zdolny myśleć, dostrzegłby pośród swego żywotnego wytrysku jakiś początek, którego nie zna, który jest czymś innym od niego. Chodzi tu o intuicję owej tajemniczej obecności, w którą na przestrzeni historii wyposażony był przenikliwy duch ludzki, z której czerpała swą istotną treść każda jego chwila, jego własne «ja». Ja jestem «tobą-który-mnie-czynisz». Z tym tylko, że owo «ty» jest absolutnie bez twarzy; używam słowa «ty», ponieważ w moim ludzkim doświadczeniu jest ono najbardziej odpowiednie na oznaczenie owej nieznanej obecności, która jest bez porównania większa niż moje ludzkie doświadczenie. Jakiegoż bowiem innego słowa mógłbym użyć w to miejsce? Kiedy przyglądam się sobie i stwierdzam, iż ja nie czynię siebie sam, wówczas do tego Czegoś, co mnie czyni, do źródła, z którego wypływam, nie mogę się zwrócić inaczej, jak tylko używając słowa «ty», ze świadomym i pełnym miłości drżeniem, jakie dochodzi do głosu w tym sowie. «Ty, który mnie czynisz» jest zatem tym kimś, kogo tradycja religijna nazywa Bogiem, jest kimś większym ode mnie, tym, co jest bardziej mną niż ja sam sobą, jest tym, dzięki któremu ja jestem. Stąd też Biblia mówi o Bogu tam pater nemo [czyż nie On twym ojcem?]” (tamże, s. 168–169).
To proste rozpoznanie wystarczyłoby człowiekowi, by nie czuł się sam pośród rzeczywistości. Mógłby żyć ze świadomością bycia synem Boga, który tak bardzo jest Ojcem. Tyle razy jednak, niepomny na tę podstawową oczywistość, człowiek żyje jak sierota.
To trwające od wieków zapomnienie człowieka nie zmienia jednak natury Boga. Wręcz przeciwnie, to jego oddalenie jest dla Boga okazją do odkrycia Swojej prawdziwej natury. Tak jak matka wobec uporu dziecka musi odnaleźć w sobie cały swój macierzyński instynkt, tak – w biegu ludzkiej historii – Bóg podejmuje działanie, które odnawia i czyni prawdziwą darmowość, konstytuującą Jego naturę: w Chrystusie daje samego Siebie.
Ksiądz Giussani pisze: „Natura Boga ukazuje się człowiekowi jako dar absolutny: Bóg daje Siebie, daje samego siebie człowiekowi. A kim jest Bóg? Jest źródłem bytu. Bóg daje człowiekowi byt: daje człowiekowi istnienie; daje więcej od istnienia, wzrastanie; pozwala człowiekowi być całkowicie sobą, wzrastać aż do osiągnięcia swej pełni, to znaczy daje człowiekowi dar bycia szczęśliwym (szczęśliwym, czyli całkowicie spełnionym i doskonałym; jak zawsze powtarzałem w łacinie i w grece doskonały i usatysfakcjonowany to to samo słowo: perfectus – doskonały albo spełniony, usatysfakcjonowanym jest człowiek spełniony). Dał mi siebie, dając mi Swoje istnienie: «Uczyńmy człowieka na nasz obraz i podobieństwo». A potem, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewał, nie mógł nawet o tym śnić, nie oczekiwał tego, nie myślał o Tym, od którego otrzymał istnienie, wówczas On ponownie wszedł w życie człowieka, aby je odkupić, ponownie dał Siebie, umierając za człowieka. Daje się cały, w całkowitym darze z Siebie, aż do stwierdzenia: «Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich». Dar całkowity” (L. Giussani, Czy można tak żyć?, tłum. A. Idebska, Kraków 2009, s. 328).
Ksiądz Giussani nie ogranicza się jednak do wielkiego, obiektywnego aspektu daru z samego siebie, ale dodaje, że ten dar z samego siebie jest „wzruszony”: „Drugi czynnik – pierwszy był tym zasadniczym – jest jak przymiotnik obok rzeczownika. Przymiotnik, czyli coś, co określa przymiot rzeczownika, a więc jest drugorzędne względem tego pierwszego. A jednak jest bardziej poruszający i my – założę się – nigdy nie myśleliśmy ani nie pomyślelibyśmy o tym, gdyby Bóg nie postawił nas razem. Dlaczego Bóg daje mi Siebie samego? Dlaczego daje mi się, stwarzając mnie, dając mi istnienie, czyli samego Siebie (daje mi Siebie samego, czyli istnienie)? Dlaczego, co więcej, staje się człowiekiem i ofiarowuje mi się, aby uczynić mnie ponownie czystym [...] i umiera za mnie (co absolutnie nie było konieczne: wystarczyło jedno skinienie Jego palca, a Ojciec na pewno zadziałałby)? Dlaczego umiera za mnie? Skąd ten dar z Siebie do granic tego, co pojmowalne, a właściwie przekraczający granice tego, co pojmowalne? Musicie w tym miejscu znaleźć i nauczyć się na pamięć zdania proroka Jeremiasza z trzydziestego pierwszego rozdziału od wersetu trzeciego. Bóg mówi za pośrednictwem głosu proroka słowa, które ostatecznie realizują się w Chrystusie (pomyślcie o ludziach, którzy byli z tym człowiekiem, tym młodym człowiekiem, który wprowadzał te rzeczy w czyn): «Ukochałem cię odwieczną miłością [to znaczy uczyniłem cię uczestnikiem mojej natury], dlatego też zachowałem dla ciebie łaskawość». Co to znaczy «zachowałem dla ciebie łaskawość»? O co tutaj chodzi? Chodzi o uczucie! O wartość, która jest uczuciem, ale jest też wartością. Jest to wartość w sensie takim, że ma uzasadnienie. Jeśli uczucie nie ma żadnego uzasadnienia, to nie ma ono wartości, ponieważ brak w nim połowy mojego ja, to ja sprowadzone do poziomu pępka: pozostaje reszta, ta poniżej” (tamże, s. 330–331).
O miłości miłosiernej jako o „darze z siebie, wzruszonym”, jest w stanie mówić tylko ten, kto sam się wzrusza z powodu wzruszenia Jezusa: „Caritas – miłość Boga do człowieka jest wzruszeniem, darem z siebie, który cały drży, wstrząsa, porusza się, realizuje jako uczucie w rzeczywistości pewnego wzruszenia: wzrusza się. Bóg, który się wzrusza! «Kimże jest człowiek, że o nim pamiętasz?», mówi psalm” (tamże, s. 332–333).
Ksiądz Giussani bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z podstępnej możliwości zredukowania również tego aspektu, dokładnie w taki sposób – jak już widzieliśmy – przed którym przestrzega Ojciec Święty na początku encykliki; ksiądz Giussani mówi więc: „Trzeba jednak uważać na jeden szczegół: to wzruszenie i to uczucie pociągają za sobą pewien osąd i mocniejsze bicie serca. To osąd, a więc ma znaczenie racjonalne. Nie dlatego, że może on być sprowadzony i zredukowany do horyzontu możliwego do objęcia naszym rozumem, ale racjonalny dlatego, że nadaje sens i rację. I z tego powodu przyprawia o mocniejsze bicie serca. Nie jest caritas miłością, uczuciem ani wzruszeniem, jeśli nie ma w sobie tego osądu. Jaki jest ów sens? «Ukochałem cię odwieczną miłością, dlatego też zachowałem dla ciebie łaskawość». Bicie serca bierze się z tej łaskawości dla naszej nicości, ale sens jest w tym, abyś ty uczestniczył w istnieniu” (tamże, s. 336).
Cały Nowy Testament potwierdza tę absolutną uprzedniość Bożej miłości. Najjaśniej pisze o tym w swoich listach święty Jan: „W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy. Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować” (1 J 4, 10–11). I dalej: „My miłujemy [Boga], ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował” (1 J 4, 19).
Jest to nowość, o której Ojciec Święty przypomniał nam w swojej pierwszej encyklice: „Prawdziwą nowością Nowego Testamentu nie są nowe idee, lecz sama postać Chrystusa, który ucieleśnia pojęcia — niesłychany, niebywały realizm” (Deus caritas est, 12).
Tylko ta wzruszona miłość Boga, która stała się oczywista w Chrystusie, jako jedyna jest w stanie odpowiadać potrzebującej naturze człowieka, jego brakowi. Dlatego człowiek czuje, że Bóg tak bardzo go pociąga, co uwydatniają słowa Jacopone da Todi: „Chrystus pociąga mnie całego, aż tak jest piękny”. Piękno stało się ciałem, a chrześcijaństwo jest właśnie zdumieniem z powodu zafascynowania atrakcyjnością Chrystusa, która uderzyła dwóch pierwszych uczniów, Jana i Andrzeja, którzy od dnia, gdy Go spotkali, zaczęli do Niego przynależeć. Teraz wiemy, dlaczego za Nim poszli, ponieważ „caritas (miłość miłosierna) [...] kryje w sobie najgłębszą treść. Odkrywa bliskość, odkrywa serce owej Obecności, którą wiara rozpoznaje” (L. Giussani, Czy można tak żyć?, s. 322), a która dzisiaj uderza tych, którzy do Niego przynależą. Nie byłoby chrześcijaństwa, gdyby nie było tego zdumienia, któremu nie może przeszkodzić żaden ludzki grzech. Dlatego „pierwszym obiektem caritas człowieka jest Jezus Chrystus. Pierwszym przedmiotem miłości i wzruszenia człowieka jest «Bóg, który dla nas stał się ciałem»” (tamże, s. 340). Ta bezgraniczna miłość Boga, która objawiła się w Chrystusie, roznieca całą miłość w człowieku, który tę miłość Boga przyjmuje. „Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Gal 2, 20). To rozpoznanie definiuje całą chrześcijańską osobowość. Chrześcijanie to ci, którzy dają świadectwo o tym, że „myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam” (1 J 4, 16).
„Ta miłość do Chrystusa, to nieustanne zdumienie z powodu darowania siebie, wzruszonego, którego Tajemnica dokonuje w naszej historii, zradza w czasie podmiot zdolny zainteresować się przeznaczeniem każdego człowieka, nie ideologicznie, nie mechanicznie, ale w sposób współczujący, w bliskości, jako dar z siebie, wzruszony, który świadczy o pierwotnej uprzedniości Tajemnicy” (P. Martinelli). „Jeśli Bóg rzeczywiście nie stałby się człowiekiem, nikt nie mógłby ukierunkować swojego życia zgodnie z tą darmowością, nikt z nas nie ośmieliłby się patrzeć na własne życie według tej darmowości” (L. Giussani, L’io, il potere, le opere [Ja, władza, dzieła], Genua 2000, s. 132).
W ten sposób zrozumiałym staje się początek ostatniej encykliki papieża: „Miłość w prawdzie, której Jezus Chrystus dał świadectwo swoim życiem ziemskim, a zwłaszcza swoją śmiercią i zmartwychwstaniem, stanowi zasadniczą siłę napędową prawdziwego rozwoju każdego człowieka i całej ludzkości” (Caritas in veritate, 1). Dlaczego? Ponieważ „wszystko wywodzi się z miłości Bożej, dzięki niej wszystko przyjmuje kształt, do niej wszystko zmierza. Miłość jest największym darem, jaki Bóg przekazał ludziom, jest Jego obietnicą i naszą nadzieją” (tamże, 2).
Ta bezgraniczna miłość Boga do nas, zaspakajająca bardziej aniżeli wszelka hipoteza indywidualizmu lub samodeterminacji, czyni nas z kolei podmiotami miłości: „Miłowani przez Boga, ludzie stają się podmiotami miłości i sami mają być narzędziami łaski, by szerzyć miłość Bożą i rozbudowywać «sieć miłości»” (tamże, 5).
Z obfitości miłości, z pełni miłości, której staliśmy się obiektami, może wytrysnąć darmowość. Nie z braku, ale z obfitości! „Dlatego, że jest Chrystus, nie ma człowieka, który nie interesowałby mnie. Jakże ważne jest przeczytanie niektórych zapisków Matki Teresy i pozostałych sióstr! Zwłaszcza jednego z nich, do którego często wracałem kilka lat temu i który opowiada o tym, jak jedna z sióstr Matki Teresy znalazła w kloace pod gołym niebem umierającego człowieka, przyniosła go do domu, umyła, doprowadziła do porządku i ten człowiek mówił: «Żyłem jak nieszczęśnik, a teraz umieram jak król». Jedynie chrześcijanin może coś takiego uczynić. Kochać Chrystusa i w Nim kochać braci, według Jego sposobu; ofiarowanie siebie (dar z siebie) i wzruszenie dla drugich, dla drugiego. Jednym słowem, jest to takie ja, które potwierdza ty, to ja, które spełnia się w potwierdzeniu ty, ja, które umiera za ty” (L. Giussani, Czy można tak żyć?, s. 340–341).
Kto jednak może być zdolny do takiej miłości?
Tak oto ksiądz Giussani w niebywale nowy sposób może stawić czoła dwóm najbardziej niezrozumiałym kwestiom chrześcijańskiego doświadczenia: ofierze i dziewictwu.

3. Kiedy ofiara i dziewictwo stały się interesujące?
„Nie ma ideału, dla którego moglibyśmy się poświęcić, ponieważ znamy zakłamanie tych wszystkich ideałów, my, którzy nie wiemy, co to prawda”. To okrutnie realistyczne stwierdzenie francuskiego myśliciela André Malraux (La tentation de l’Occident [Pokusa Zachodu], Paryż 1926, s. 216) dobrze oddaje ludzką reakcję na ofiarę. Ofiara jawi się człowiekowi jako sprzeczna z jego naturą, która została stworzona do szczęścia. Ażeby ofiara stała się wartością, trzeba odkryć coś, dla czego warto ją podjąć.
Kiedy ofiara zaczęła stawać się interesująca? Ofiara zaczęła stawać się interesująca, kiedy człowiek, zdumiony bezinteresownością Boga w stosunku do nas, wyczuł, że nie ma niczego bardziej inteligentnego niż rozpoznanie Boga. Tylko to doświadczenie umiłowania przez Boga może stać odpowiednim powodem, ażeby dać Mu wszystko. Ofiara rodzi się z ponaglenia z powodu miłości Chrystusa. „Albowiem miłość Chrystusa przynagla nas, pomnych na to, że skoro Jeden umarł za wszystkich, to wszyscy pomarli. A właśnie za wszystkich umarł [Chrystus] po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał” (2 Kor 5, 14–15).
„Najprawdziwszą ofiarą jest rozpoznanie obecności. Co to znaczy rozpoznanie obecności? Ja, zamiast potwierdzić siebie, potwierdza ciebie. To jest największe poświęcenie: «Nikt tak nie kocha przyjaciół jak ten, który oddaje życie za przyjaciela»; jest to tym samym, co oddanie życia. Potwierdzenie ciebie, aby potwierdzić siebie, aby pozwolić żyć dla – ja, potwierdzenie ciebie jako cel działania ja, potwierdzenie ciebie jest miłością do ciebie. [...] Uznanie drugiego pociąga za sobą zapomnienie o sobie samym, co jest przeciwieństwem bycia przywiązanym do samego siebie. Zatem człowiek poświęca się dla drugiego. Najbardziej prawdziwą ofiarą jest rozpoznanie obecności, to znaczy najbardziej prawdziwą ofiarą jest miłość” (L. Giussani, Czy można tak żyć?, s. 397–398).
To rozpoznanie Chrystusa, zafascynowanie Jego pięknem, ponaglenie przepełnione wzruszeniem, którego doświadcza ten, kto Go spotyka, może wypełnić całą ludzką zdolność miłowania, cały brak, o którym mówi Luzi. To doświadczenie tej pełni umożliwia bezinteresowną relację z osobami i rzeczami. Ta nowa relacja nazywa się dziewictwem, które ksiądz Giussani definiuje jako „posiadanie z wewnętrznym dystansem”. „Aby myśleć o twoim życiu (twoim, którego twarz znam), aby miłować twoje przeznaczenie, aby miłować twoje szczęście, aby miłować twoje zadowolenie [...]. Aby kochać naprawdę drugą osobę, potrzeba dystansu. Bardziej adoruje swoją kobietę mężczyzna, który patrzy na nią z odległości metra, zdumiony tym istnieniem, które ma przed sobą, prawie na kolanach. Nawet jeśli stoi, to jest jakby na kolanach przed nią. A kiedy ją posiądzie?” (tamże, s. 423–424).
Jako przykład tego nowego posiadania ksiądz Giussani przywołuje postać świętej Magdaleny: „Bardziej posiadł Magdalenę, kobietę z ulicy, Chrystus, który patrzył na nią przez sekundę, kiedy przechodziła przed Nim, czy też wszyscy mężczyźni, którzy ją posiedli? Kiedy kilka dni później myła Mu ona nogi, płacząc, odpowiadała na to pytanie” (tamże, s. 424).
W taki sposób miłuje Chrystus. „Gdy człowiek znajdował się na dwadzieścia metrów od Niego, czuł się przeniknięty tą Obecnością i wracał do domu z tą postacią w sobie. Wiele dni potrzeba było, by się od niej uwolnić. Człowiek trudził się, by się od Niego uwolnić! W ten sposób Chrystus wchodził w relacje z osobami, realizując miłość, która była użyteczna, która była towarzyszką wędrówki, która czyniła wędrówkę lżejszą. Była to miłość będąca przedsmakiem wiecznej czułości” (tamże, s. 425). Któż nie chciałby, by ktoś popatrzył na niego takim wzrokiem? By uobecnić dzisiaj w świecie to spojrzenie, Bóg wybiera niektórych „po to, by krzyczeli wobec wszystkich, w każdym momencie [...] że Chrystus jest kimś jedynym, ze względu na którego warto żyć” (L. Giussani, Czas i świątynia. Bóg i człowiek, tłum. ks. J. Waloszek, Częstochowa 1997, s. 32).

Zakończenie
„Ukochałem Cię wieczną miłością i ulitowałem się nad twoją nicością” (por. Jr 31, 3): to orędzie, które dociera do nas jako obecne w dziejach narodu żydowskiego, jest czymś najbardziej wzruszającym; Tajemnica, która czyni wszystkie rzeczy, ulitowała się nad moją nicością. Rozpoznała to również Maryja: „Pan wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej”. Pierwszą rzeczą, jaką należy wziąć pod uwagę, jest litość Boga nad nami – nie ma ona żadnego związku z tym, jacy jesteśmy, czy dajemy radę, czy nie: umiłowanie przez Boga jest całkowicie darmowe, do tego stopnia, że bierze On nas takimi, jacy jesteśmy – i dlatego powodem, który znajduje się na samym początku każdej naszej inicjatywy, podejmowanej wobec innych, wskazującym także na metodę tej inicjatywy, jest darmowość.
Jeśli nie zaczniemy od tego, podejmując jakąkolwiek próbę kochania lub pomagania innym, zmęczymy się każdym gestem, który nazywamy gestem miłości miłosiernej, prędzej czy później wypalimy się, a z czasem staniemy się głusi na potrzebę naszą i naszych braci w człowieczeństwie. Stąd istnieje w nas pokusa zamknięcia się w indywidualizmie, w całkowitym zobojętnieniu na wszystko i wszystkich, to znaczy w samotności. Jednak trwanie w zdumieniu z powodu faktu, że Chrystus ulitował się nad naszą nicością, uniżając się tak bardzo, że stał się jednym z nas, przezwycięża każde zagubienie oraz wszelką niemoc i sprawia, że osiągamy tę pełnię, która pozwala nam zaakceptować każdą ofiarę, nawet oddanie życia za drugiego, ażeby mógł on żyć, a więc czegoś, czego po ludzku w ogóle nie sposób pojąć; uczynić to, co uczynił Jezus dla każdego z nas i co zrobiłaby każda chrześcijańska matka dla swojego dziecka.

*)

Książka Czy można tak żyć? w krajach anglojęzycznych została wydana w trzech osobnych woluminach.