Bliskość z Chrystusem

Notatki z wykładu ks. Luigiego Giussaniego wygłoszonego podczas Rekolekcji Bractwa Komunia i Wyzwolenie, Rimini, 8 maja 1982

LUIGI GIUSSANI
Rozpoczynając, czuję się trochę onieśmielony i zmieszany, ponieważ uporczywie przychodzą mi na myśl imiona moich pierwszych uczniów, którym Pan pozwolił dotrzeć aż do tego miejsca; po nich przychodzą mi na myśl również inni, których poznałem, jak tez wszyscy znajdujący się tutaj, a których nie znam osobiście. W każdym razie, mój związek z nimi ma wielkie znaczenie, tak, jakbym ich znał; ma znaczenie dużo większe niż z wieloma innymi, których znam, ale z nimi nie kroczę. Naprawdę drżenie wywołuje we mnie myśl o pierwszych młodych, których spotkałem, i którzy teraz są tutaj, jako znakomicie ojcowie i matki rodzin, z dziećmi mającymi jedenaście, dwanaście i więcej lat, odnoszący sukcesy zawodowe, może nawet jako „dostojni” wykładowcy uniwersyteccy. Moje drżenie nie wynika jednak ze zdumienia przeżytą historią; nie dotyczy tez tego, co mnie z nimi łączy, a zatem, co mnie łączy również z wami, i jest najbardziej znaczące i najważniejsze dla mojego i waszego życia. Jan Paweł II powiedział: „Nie byłoby wierności, jeżeli w sercu człowieka nie byłoby pytania, na które jedynie Bóg daje odpowiedź, powiem dobitniej, na które tylko Bóg jest odpowiedzią”[1]. „Pytanie na które jedynie Bóg daje odpowiedź”. Od czasu, kiedy spotkaliśmy się wśród ław szkolnych, aż po to obecne zgromadzenie – jak wczoraj wieczorem zaznaczyłem pod wpływem liturgii – dzisiejszego ranka moje zdumienie wywołała właśnie powaga tego ludzkiego pytania tak, że odczułem je w całej jego gwałtowności, w całej jego sile i w całej kruchości konsystencji, jaka ma ono w życiu człowieka. Faktycznie nawet, kiedy pozostaje żywe w świadomości, to jednak w natłoku minut i godzin dnia często bywa zapomniane! Krótko mówiąc, jakby oddalamy się od siebie samych wraz z upływem naszego czasu!
Tym, co dzisiejszego ranka wywołało moje drżenie było rzeczywiście zdumienie, że tak wielkie oddalenie jest możliwe dla mnie samego, gdyż moja osoba jest czymś, co musi się stawać: człowiek jest projektem, i jego definicja wynika z realizacji owego projektu. Moja poranna myśl pozwala mi pojąć, jak zasadniczo daleki jestem od tego, co zarówno świadomie, jak i uporczywie podejmuję, wciąż na nowo rozważam oraz innym do rozważania podsuwam. To znaczy, jak niezwykle pilną rzeczą jest, aby człowieczeństwo, które spotkaliśmy wiele lat temu – ponieważ tym, co pozwala nam się spotkać było człowieczeństwo - , jak niezwykle pilna rzeczą jest, aby to człowieczeństwo, które pozwoliła nam się spotkać wiele lat temu, gdyż wibrowało w was i znalazło odpowiedź we mnie, jak ważne jest, aby to nasze człowieczeństwo ponownie się zebrało. Pomagając nie zapominać o nim! Jednakże, aby nie „zapomnieć” potrzebna jest obecna odpowiedź.
„Człowiek, aby móc uwierzyć w siebie musi uwierzyć w Boga – powiedział przy innej okazji Karol Wojtyła – ponieważ jest on stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Kiedy człowiekowi zabiera się Boga, nie przywraca się go samemu sobie, ale się go samemu sobie zabiera”[2].
Kto wie, czy nadal potrafimy wzruszyć się tak, jak wzruszaliśmy się w Varigotti, czytając fragmenty wydrukowane w krótkich antologiach przygotowanych na trzydniowe spotkanie przed Wielkanocą, albo na trzy dni we wrześniu? Kto wie, czy jeszcze wzruszymy się tak jak wówczas? W tym roku naszym przyjaciołom studentom kilkakrotnie przypomniałem – powtórzyłem także dorosłym w Mediolanie podczas spotkania rozpoczynającego nowy rok pracy – poezje Pära Lagerkvista, autora książki Barabasz, która bardzo lubię, gdyż jest niejako streszczeniem całego ludzkiego punktu wyjścia, na którym opieraliśmy się przez pierwsze dziesięć lat naszej historii. „Pewien nieznajomy jest moim przyjacielem, ktoś, kogo nie znam. / Ktoś mi nieznany, odległy, daleki. / Ku niemu wzdycha moje serce, a przecież nie ma go przy mnie / (…). Kimże jesteś ty, który wypełniasz me serce swoją nieobecnością? Który swoją nieobecnością napełniasz ziemię?”[3]. Dziś rano ponownie pomyśląłm: kto wie, czy to pytanie jest prawdziwe? Jeśli dla poszukującego ateisty było możliwe tego rodzaju wyrażenie, to co powinno dziać się we mnie? W jaki sposób powinna odezwać się we mnie, zabrzmieć niczym echo, prośba Mojżesza: „Pokaż mi swoje oblicze”[4], skierowana do Boga po spotkaniu w momencie, kiedy Bóg się oddalał?
Przede wszystkim chciałem powiedzieć, prawdopodobnie sytuacja, ku której się skłaniamy, uczyni intelektualnymi lub intencjonalnymi nasze przekonania, nasze słowa, słowa naszych dyskursów. Nie jakoby serce było dalekie od nich, ale jednak jest tak, jakby to, co te słowa wyrażają, pozostawało dalekie sercu, czyli jakby to nie było obecnością. Staliście się dorośli, zdobyliście umiejętności dotyczące zawodu, a jednocześnie jesteście zagrożeni pewnym oddaleniem się od Chrystusa ( przede wszystkim względem wzruszenia sprzed lat, względem wzruszenia pewną sytuacją sprzed wielu lat). Istnieje jakby oddalenie od Chrystusa, z wyjątkiem pewnych określonych momentów. Chcę powiedzieć, że istnieje oddalenie od Chrystusa z wyjątkiem momentu, kiedy się modlicie; istnieje oddalenie od Chrystusa, za wyjątkiem momentu, załóżmy, kiedy podejmujecie wykonanie jakichś dzieł w Jego imię, w imię Kościoła czy w imię Ruchu. Jest tak, jakby Chrystus był daleki od serca. Chciałoby się powiedzieć za dawnym poetą włoskiego Odrodzenia, że pozostaje ono: „W coś zupełnie innego zaangażowane”[5], nasze serce jest jakby wyłączone, albo mówiąc dobitniej: Chrystus zostaje jakby oddzielony od serca, z wyjątkiem momentów pewnych działań (chwila modlitwy lub zaangażowania, podczas jakiegoś ogólnego spotkania czy prowadzenia Szkoły Wspólnoty, itd.)
To oddalenie Chrystusa od serca, z wyjątkiem sytuacji, gdy Jego obecność zdaje się działać w pewnych określonych momentach, rodzi także innego rodzaju oddalenie, wyrażające się skrajnym zakłopotaniem między nami – mówię także o mężach i żonach – wzajemnym skrajnym zakłopotaniem. Brak znajomości Chrystusa (znajomości w znaczeniu biblijnym, jako bliskości, harmonii, utożsamienia, obecności serca), oddalenie Chrystusa od serca, czyni jakiś ważny aspekt czyjegoś serca odległym od istotnego aspektu serca kogoś drugiego, z wyjątkiem pewnych wspólnych działań (dom do poprowadzenia, opieka nad dziećmi, itd.). Istnieje relacja również wówczas, i niewątpliwie jest to relacja wzajemna, ale tylko w działaniach, w dziełach, we wspólnych gestach, dzięki którym można się spotkać lub wy możecie się spotkać. Kiedy jednak spotykacie się we wspólnym działaniu, ono nieco – mniej lub bardziej – zaciemnia horyzont waszego spojrzenia lub waszego odczuwania.
A przecież prawdą jest, że wszystko, co otrzymaliśmy w życiu, zakorzeniło się i działa w miarę jak stajemy się dorosłymi: działa, przynosząc owoce. Mówię w taki sposób wychodząc od wrażenia, które odnoszę do siebie samego, pamiętając, że to dzięki czemu jestem tutaj, jest przede wszystkim tym, dzięki czemu są tutaj moi pierwsi uczniowie, jestem szukając tego, czego oni szukają; jest to także sens, jak wspomniałem wczoraj wieczorem, obecności wielu kapłanów (stanowi to wzruszający, a może nawet najbardziej wzruszający aspekt naszego spotkania, ponieważ nigdy nie byli z nami z taką prostotą prawdy, z jaką są tutaj). Krótko mówiąc, rzeczywiście wszyscy jesteśmy ludźmi poszukującymi swojego przeznaczenia i ludźmi, którzy zostali powiadomieni, wstrząśnięci, spotkani przez swoje przeznaczenie. To właśnie nas określa i daje nam konsystencję.
W każdym razie wyszedłem od spostrzeżenia dotyczącego mnie samego oraz od leku, onieśmielenia, jakiego doznaję, rozpoczynając dziś naszą rozmowę, ponieważ czuję się, jakby obdarty ze wszystkiego, co powinienem czynić codziennie, co powinienem czynić pośród was, i po dłuższym czasie, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, doświadczam na nowo w sobie samym, dwuznaczności „stawania się dorosłym”. Faktycznie, to co otrzymaliśmy, zakorzenia się w sposób taki, że nawet przynosi owoce, gdy tymczasem serce, właśnie serce, w dosłownym znaczeniu tego słowa, uczestniczy jakby w onieśmieleniu, jakie przeżywam dzisiejszego ranka. Jest jakby zakłopotane wobec Chrystusa, zachowując się tak, jakby nie pogłębiało tej dającej się odczuć zażyłości, chociażby nawet z czystym sentymentalizmem charakterystycznym dla pewnego wieku w naszym życiu. Istnieje pewne zakłopotanie Jego oddaleniem, jakby był nieobecnością, bytem nieterminującym serca. Nie dotyczy to podejmowanych działań, w nich owszem, może być determinujący ( chodzimy do kościoła, „robimy” ruch, nawet odmawiamy Kompletę [modlitwa na zakończenie dnia, odmawiana przed spoczynkiem – dop. tłum.], uczestniczymy w Szkole Wspólnoty, angażujemy się w gest charytatywny, udajemy się to tu, to tam, by zakładać grupy a nawet „rzucamy” się w politykę). Nie brakuje Go w działaniach: w rozlicznych działaniach może być determinujący, ale dla serca? Dla serca nie! Serce, bowiem jest jakby sposobem, w jaki ktoś patrzy na swoje dzieci, na żonę czy męża, sposobem, w jaki patrzy na przechodnia, na osoby ze wspólnoty, czy kolegów z pracy, albo też – i to przede wszystkim – jest jakby sposobem, w jaki wstaje rano. To oddalenie wyjaśnia inne jeszcze oddalenie, objawiające się w największym zakłopotaniu istniejącym w relacjach między nami, w naszych wzajemnych spojrzeniach, ponieważ tylko Chrystus, będąc naszym bratem, może nas uczynić prawdziwymi braćmi – braćmi!
Jeżeli uważamy, że wartość, konsystencja i wartość naszego życia wynika z odpowiedzialności wobec tej bliskości Chrystusa, a zatem i z bliskości między ludźmi, tej bliskości między nami, to powinniśmy zrozumieć, że przyjaźń i towarzystwo, którymi zamierzamy żyć, są po to, abyśmy nie dopuścili do zawieszenia naszej inicjatywy w tej dziedzinie, nie zrezygnowali z niej. Moja więź z Bogiem: oto, co może podtrzymać życie jako dzieło budujące świat, jako coś prawdziwego. Pierwszym owocem wypływającym z tej relacji jest jednak budowanie towarzystwa, towarzystwa z tymi, którzy tym dziełem zamierzają żyć oraz je realizować. Nasze towarzystwo nie chce już więcej dopuścić, aby czas naszego życia upływał bez błagania, bez pragnienia, bez uciekania się do relacji z Bogiem obecnym, oraz nie chce już więcej dopuścić, abyśmy w naszym życiu nie chcieli lub nie akceptowali tego towarzystwa, bez którego nie mielibyśmy nawet prawdziwego pojęcia o Jego obecności.
Nie wiem, czy zdołałem należycie wyrazić to niespokojne, chociaż niejasne wrażenie, jakie opanowało mnie dzisiejszego ranka: to, co określiłem „dwuznacznością stawania się dorosłymi” jest w rzeczywistości momentem świadomości, od którego powinniśmy zaczynać. Nie sądzę, aby faktycznie istniał jakiś przejaw, który by pokazywał, że stawanie się dorosłymi wprowadza nas w większą zażyłość z Chrystusem, sprawiając, ze owa „wielka nieobecność” dla nas staje się bardziej obecnością, że czyni bliższą odpowiedź na pytanie, które dwadzieścia pięć lat temu pozwoliło nam usłyszeć propozycję. Nie sądzę. Paradoksalnie – upieram się jednak – to właśnie Chrystus jest motywem, dla którego podejmujemy pewien rodzaj życia, jakiego nie podjęlibyśmy w innej sytuacji, a jednak pozostaje On tak odległy od serca! W ten sposób jesteśmy „wplątani” bądź wmieszani w towarzystwo, jakiego sami byśmy z pewnością nigdy nie wybrali, czy też, pomimo wszystko, nie mielibyśmy takiego, jakie mamy teraz, a przecież stawanie się dorosłymi wprawia nas w pewne zakłopotanie i oddalenie między nami.
Powiem zatem – i w ten sposób dojdę do tego, nad czym chcę się zatrzymać dzisiejszego ranka - , że z wyjątkiem chwil rozproszenia, które może doskonale przesłonić głębię problemu, niczym zasłona dymna, w stawaniu się dorosłymi czymś niezwykle trudnym jest uniknięcie pewnego rodzaju „demoralizacji”. Nie mówię tu o dziełach: mówię o sercu, nie o dziełach. Oczywiście, zobaczymy, ze potem także dzieła zostaną dotknięte konsekwencjami takiej sytuacji: nie będą mogły stać się dziełami rzeczywiście rzucającymi wyzwanie czasowi, nie będą miały pełnej życia śmiałości w obliczu czasu, żywotnej śmiałości, z jaką liturgia określa Boga, z jaką liturgia opisuje prawdziwe trwanie, prawdziwą konsystencję wszystkiego. Taka kulturalna godność, żywotna śmiałość w obliczu czasu zależy od serca. Dlatego też problemem jest rzeczywiście nasze serce: źródło uczuć, myśli, wyobrażeń, a ostatecznie osądów, decyzji i energii sprawczej.
Nie w dziełach, ale w sercu, tam ostatecznie zachodzi pewna demoralizacja. „De-moralizacja” (brak moralności – dop. tłum.) Znaczenie tego sowa przedstawia się dość interesująco w tegorocznej Szkole Wspólnoty: jeśli moralność jest dążeniem do czegoś większego od nas, to demoralizacja oznacza brak tego typu dążenia[6]. Podkreślam z naciskiem, że jako dyskursy i również jako dzieła – nie przez kłamstwa, ale z prawdomównością – dążenie to wyłania się wciąż na nowo, lecz nie ma go ostatecznie w sercu. Ponieważ temu, co ostatecznie jest w sercu żaden czas, ani warunki, nie zdołają przeszkodzić ani tego zawiesić; również ono może żyć zapomnieniem o sobie, lecz niepamięć ta mimo wszystko pozwala mu żyć. Ludzkie „ja” nie jest w stanie zawiesić swojego życia, i tak samo serce, jeżeli jest moralne. Kiedy serce nie jest zdemoralizowane, wówczas dążenie ku „czemuś więcej”, do czegoś więcej jakby nigdy nie słabnie. Podobnie jak wasza matczyna i ojcowska obecność wobec waszych dzieci: kiedy wasze dziecko bawi się jakby o niej nie pamięta, lecz kiedy się oddalacie, natychmiast to zauważa i przerywa zabawę.
Chcę, zatem powiedzieć, ze istnieje w nas pewna demoralizacja, cechująca nasze stawanie się dorosłymi. Nasze towarzystwo musi przede wszystkim pobudzać nas do walki przeciwko tej demoralizacji: winno być podstawowym narzędziem przeciwko tej demoralizacji. Nie na zasadzie naszej sytuacji w Ruchu (nasze uczestnictwo w Ruchu nie zostawia nas w spokoju w zakresie rzeczy do wykonania, w podjętych zadaniach czy w zarysie planów i perspektyw do wzięcia pod uwagę), lecz to nasze towarzystwo musi iść coraz bardziej w głąb, aż do końca, i musi dotyczyć nas samych, musi odnosić się do naszego serca. Jest to odpowiedzialność, której paradoksalnie nie wolno zrzucać na towarzystwo. Serce jest jedyną rzeczą, która jak gdyby nie ma partnerów, dlatego też nie istnieje jednolita struktura, gdzie wśród wielu osób, każda miałaby jakąś rolę. Jeśli znajdujemy się w zespole, gdzie każdy pełni określoną rolę, wówczas jeden pociąga drugiego, i tak się dzieje w życiu Ruchu, w aktywności w Ruchu. Tutaj nie! Dlatego nasze towarzystwo jest dziwne: jest to towarzystwo na które nie można niczego zrzucać.
Podsunięto mi pewien wiersz Alaina Bosqueta: „Ponieważ byłem dwoma zanim stałem się jednym: / być jednym oznacza cierpieć [byłem dwoma, ojciec i matka, zanim stałem się jednym]. Ponieważ byłem trzema, zanim stałem się jednym: / być jednym oznacza umrzeć [ojciec, matka i syn; ale kiedy syn staje się osobą, staje się dojrzały, dorosły, to znaczy staje się sobą samym, musi decydować sam o swoim przeznaczeniu i o swojej drodze]. / Ponieważ byłem tysiącem zanim stałem się jednym; / być jednym, po być umarłym, chce być Bogiem. / Ponieważ – zapomniałem – byłem zerem, / szczęśliwym i wolnym, zanim stałem się jednym. / Ponieważ – zapomniałem – zanim stałem się / jednym, byłem owsem, rzeką, / byłem podzielony, bardzo zwielokrotniony, / byłem ptakiem, obłokiem [zanim stałem się jednym, byłem niczym, to znaczy byłem nagromadzeniem tego wszystkiego, co biologicznie czyniło mnie grudką]: / być jednym [teraz] to znaczy czuć się nieznośnie odpowiedzialnym”[7]. To znaczy: najpierw byli ojciec i matka, najpierw byli ksiądz i diakonia, najpierw byliśmy razem we wspólnocie albo w diakonii, i bycie sobą samym, wewnątrz tego wszystkiego, było właśnie „umieraniem”. Najpierw byliśmy niczym i wszystkim; ale w pewnym określonym momencie, bycie jednym, bycie samym sobą, musi stać się „nieznośnie odpowiedzialnym”. Przeczytałem ten wiersz, gdyż jak mi się wydaje ma on wielkie znaczenie. W naszym towarzystwie tak właśnie musi się dziać: jest to dziwne towarzystwo, w którym człowiek nie może na nie niczego zrzucić, ponieważ to dotyczy jego. Ale co dotyczy jego? Co jest przeciwieństwem demoralizacji? Przeciwieństwem demoralizacji, mówiąc jednym krótkim i szybkim słowem, jest nadzieja.
Nadzieja jest czymś, co bezpośrednio odnosi się do siebie samego, jest nadzieją względem własnego przeznaczenia, nadzieją odnoszącą się do własnego końca. Nie istnieje ona w świecie, po prostu nie ma jej.; jest tylko tam, gdzie Bóg przemówił do człowieka. I dlatego Péguy, w Portico del mistero della seconda virtù [Portyk tajemnicy drugiej cnoty] napisał: „Wiarą, która mi odpowiada, mówi Bóg, jest nadzieja”[8]. Tym, co określa treść nadziei są słowa wypowiedziane przez anioła do Maryi: „U Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego”[9]. Uważam, ze tu zawarte jest wszystko. Nowym człowiekiem, którego przyszedł obudzić w świecie Chrystus, jest człowiek, uznający to stwierdzenie za serce życia: „U Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego”, tam gdzie Bóg nie jest „Bogiem” naszych myśli, ale Bogiem prawdziwym, żywym, żyjącym, tzn. jest to Bóg, który stał się człowiekiem, czyli Chrystus.
„U Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego”. To właśnie możemy odnaleźć jako wielkość Starego Testamentu. Przeczytajmy przepiękny rozdział 18, wiersz 14 Księgi Rodzaju: „Czy jest coś, co byłoby niemożliwe dla Pana?”. Jakież dziwienie, budzi myśl, że Bóg mówiąc to do Abrahama, myślał o słowach, które potem, po wielu wiekach, skierował przez anioła do Maryi: „U Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego”. To właśnie zdanie, stoi zatem u początku prawdziwej historii ludzkości, stoi u początku wielkiego proroctwa ludu izraelskiego, stoi u początku historii nowego ludu, nowego świata zawartego w orędziu anioła do Maryi, stoi także u początku ascezy nowego człowieka, u początku perspektywy i poruszenia nowego człowieka, jak czytamy w rozdziale 19 Ewangelii św. Mateusza. Po tym jak bogaty młodzieniec wobec zaproszenia Chrystusa („Idź, sprzedaj wszystko, co masz i pójdź za Mną”) „odszedł zasmucony, gdyż miał wiele majętności”[10] – był przywiązany do tego, co posiadał – Chrystus napominał bogatych. Ostatecznie jednak nie chodziło o pieniądze, gdyż prawdą jest, że apostołowie słuchając Jego słów: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”, zapytali: „Któż, więc może się zbawić?”. Byli przecież ludźmi naprawdę ubogimi, pozostawili nawet nieliczne rzeczy, które posiadali. Jezus odpowiedział: „U ludzi to niemożliwe ale u Boga wszystko jest możliwe”[11]. Jak można przeżywać rzeczywistość naszej egzystencji i świata z takim dystansem – ponieważ ubogi to ktoś taki – charakteryzującym osąd i posługiwanie się rzeczami w świetle ich ostatecznej funkcji? Inaczej mówiąc, jak można żyć dla królestwa Bożego? Jezus chwilę wcześniej to wyjaśniał, mówiąc o małżeństwie. Jak można przeżywać małżeństwo dla królestwa Bożego? Do odpowiedzi „dorzucił” jeszcze sprawę dziewictwa. Jak można żyć w świecie bez kobiety, dla królestwa Bożego? „U ludzi to niemożliwe ale u Boga wszystko jest możliwe”. Dla Boga nie ma nic niemożliwego. Dlatego Péguy na pierwszych stronach swojego dramatu przyrównuje nadzieję do postaci dziecka, tzn. utożsamia ubogiego w duchu – jak to uczynił Pan – z postacią człowieka żyjącego nadzieją[12]. Aby żyć nadzieją potrzebne jest ubóstwo ducha, trzeba być jak dziecko, albowiem ostatecznym motywem nadziei jest oparcie się na czymś innym, oparcie się na Bogu żywym, będącym obecnością, stającym się naszym sercem.
Demoralizację związaną z procesem stawania się dorosłym, demoralizację, która jest nieuchronna gdyż maleje wrażliwość – a jeśli nie występuje to, według mnie, jest znakiem przyćmienia wrażliwości moralnej – demoralizację dokonująca się w procesie stawania się dorosłymi, nie w banalnym znaczeniu tego słowa, ale w stosunku do zażyłości z Bogiem, a przecież w tej zażyłości tkwi sens życia człowieka, istota ludzkiego powołania („Otrzymaliśmy Ducha, w którym możemy wołać Abba, Ojcze”[13]), demoralizację tą nasze towarzystwo musi zastępować pomocą po to, aby nasze życie mogło wnosić w czas i przestrzeń nadzieję, aby nasze życie było określane przez nadzieję. Nadzieja jest dominującą ideą, dominującym uczuciem – jeśli wolicie – dominującym bardziej niż cokolwiek innego, przenikającym wszystko inne i określającym wszystko inne: „U Boga, bowiem nie ma nic niemożliwego”. Nie chodzi jednak o Boga naszych myśli, powtarzam, ale o Boga, który stał się człowiekiem, Boga żywego, który stał się obecny pośród nas. Dlatego należy przeczytać obronę Abrahama, przeprowadzoną przez św. Pawła w Liście do Rzymian, rozdział 4, wersety 18-25 (postać Abrahama jest tą, do której każdy z nas winien się upodobnić) oraz w Liście do Hebrajczyków, cały rozdział 11.
Podobnym do dziecka, ubogim w duchu, jest Efrem Syryjski, wielki mistrz duchowy, wielka postać chrześcijańska z pierwszych wieków. Z duchem dziecka pisze pewną modlitwę, modlitwę człowieka dorosłego, starca: „Moje życie dzień po dniu chyli się i przybywa moich grzechów. O Panie, Boże dusz i ciał, Ty znasz moją słabość. Daj mi Panie Twoją moc, wspieraj mnie w mojej nędzy […]. O Panie nie gardź moją modlitwą […] zachowaj mnie w Twojej dobroci aż do końca”[14]!
„Dzień po dniu przybywa moich grzechów”: - jest to oczywiste, właściwe źródło – właściwe w takim sensie, że wyjaśnia, usprawiedliwia demoralizację. W nas musi się jednak dokonać coś jakby zupełnie innego od pewnej „ludzkiej racjonalizacji”, cos dzięki czemu człowiek przestaje liczyć wyłącznie na siebie, dzięki czemu nie pokłada już nadziei w tym co czyni, dzięki czemu osąd nad wartością życia nie jest dyktowany przez jego programy. Otóż, to jest właśnie ten dziwny korzeń, który nazwałem „sercem”: i bliskość Chrystusa dla naszego serca, obecność Chrystusa dla naszego serca jest tym, co musi dokonać głębokiej przemiany naszego podmiotu; a zatem wszelkie nasze projekty, nasze działania i zaangażowanie nabywają energię, zdolność konsystencji, użyteczność, jakiej byśmy się nie spodziewali.
Kiedy jeden z naszych drogich przyjaciół, zakonnik z Cascinazza, przekazał nam pewną średniowieczną modlitwę, która następnie rozprzestrzeniła się (przynajmniej w Mediolanie), być może nie zdawał sobie nawet sprawy, ze robi coś użytecznego dla wielu? Gdyż jest prawie niemożliwe, a na pewno bardzo rzadkie znalezienie serca jakie on wyraża, i spotkanie takiego sposobu wyrażenia nowego człowieka, ku któremu wszyscy wzdychamy, ku któremu wszyscy jesteśmy zwróceni! Bardziej niż czegokolwiek potrzeba nam takiego rodzaju ubóstwa serca albo takiej nowości serca. Oddalenie, o którym mówiłem wcześniej, w istocie jest nie tylko oddaleniem od Chrystusa, ale w gruncie rzeczy także od żony, ponieważ oddalenie od Chrystusa wprowadza nas w zakłopotanie wobec każdego człowieka, również wobec siebie. Powraca się do „bycia dwoma”. Bez przezywania odpowiedzialności, jak wskazał Bosquet, wraca się do bycia dwoma, trzema, tysiącem, wraca się do bycia zerem. Modlitwa mówi: „Ojcze mój, proszę Cię, uczyń że mnie to, co chcesz. Jestem nędzarzem, Panie, Ty to wiesz: zbaw mnie tak, jak Ty chcesz. Nikt, więc mi nie przeszkodzi, kiedy w głębi serca wierzę w Ciebie. Wydaje mi się, jakby cała moja energia mnie opuszczała, ale Ty jesteś moim zbawieniem. Jestem ślepy i wciąż na nowo Cię szukam. Upadłem, podźwignij mnie. Twoja dłoń mnie uczyniła. O nic innego, jak tylko o Ciebie proszę. Ojcze mój, proszę Cię: uczyń ze mną to, co chcesz”[15]. Przykład jakim dla chrześcijanina był ktoś żyjący w klauzurze lub zakonnik, mieści się na poziomie takiej prostoty. Chcę jednak dodać, że nie jest to w żadnym przypadku dyskurs sentymentalny czy charakterologiczny, związany z temperamentem: jest to wskazanie pewnego kierunku, bez którego człowiek nigdy nie odnajdzie samego siebie in ie będzie mógł wnieść odpowiedniego wkładu w budowanie nowego świata.
Może zrozumiemy to lepiej dzięki tekstowi, nadesłanemu przez pewną studentkę: „Niekiedy jest tak, jakby nikt nie uznawał Pana, ponieważ wszystkie głowy pochylają się nad własnymi cudzymi błędami, nad własnymi problemami i projektami. Wydaje się, że trud odwrócenia wzroku od siebie, by skierować go na Obecność przekracza nasze możliwości.. W ten sposób Chrystus nie może niczego w nas poruszyć, nie oddajemy Mu chwały. Myślimy o Chrystusie, czynimy coś w imię Chrystusa, ale nie uznajemy Pana zmartwychwstałego, zwycięskiego i obecnego”. W ciągu sześćdziesięciu lat życia, nie znalazłem bardziej syntetycznego i precyzyjnego wyrażenia dla określenia śmiertelnego zła, obecnego w ludzie chrześcijańskim, a dokładniej, w osobach pragnących żyć po chrześcijańsku, jak właśnie osoby z Ruchu. I przyznaję, że jest to wyrażenie syntetyczne także w znaczeniu prostoty. Dlatego przeczytam to raz jeszcze, gdyż dzisiejszego poranka chciałbym wyrazić, obwieścić tylko to, że Bractwa Comunione e Liberazione [Komunia i Wyzwolenie] chce formować takie właśnie sumienia, i tyle. Tylko w ten sposób można być pewnym wydarzającej się w świecie nowości. „Niekiedy jest tak, jakby nikt nie uznawał Pana, ponieważ wszystkie głowy pochylają się nad własnymi cudzymi błędami, nad własnymi problemami i projektami. Wydaje się, że trud odwrócenia wzroku od siebie, by skierować go na Obecność przekracza nasze możliwości.. W ten sposób Chrystus nie może niczego w nas poruszyć, nie oddajemy Mu chwały. Myślimy o Chrystusie, czynimy coś w imię Chrystusa, ale nie uznajemy Pana zmartwychwstałego, zwycięskiego i obecnego”.
Od paru lat zawsze używałem pewnego porównania, które jako obraz, na nowo proponuje taką świadomość. Sądzę, że musimy potraktować dosłownie to, co mówi Chrystus: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”[16]. Gdzie dziecko wyraża całkowicie siebie? Kiedy jest naprawdę i całkowicie sobą, jeśli nie wówczas, gdy w spokojnej i radosnej okoliczności, jak również w sytuacji niesprzyjającej i bolesnej, spoglądając na matkę, jakby przez ułamek sekundy o wszystkim zapomina? Jeśli nie wówczas gdy tym, co wypełnia jego twarz, co wypełnia jego osobę, to znaczy jest jego konsystencją, jest ta kobieta, jest ten mężczyzna, ojciec? Dla dziecka charakterystyczne jest to, że jego konsystencję stanowi obecność kogoś innego, kogoś dorosłego, kobiety lub mężczyzny: w tym jest cała jego konsystencja.
W średniowiecznej modlitwie św. Efrema Syryjskiego wszystko sprowadza się do posiadania serca dziecka, natomiast posiadanie serca dziecka oznacza odwrócenie twarzy od własnych problemów, projektów, własnych i cudzych defektów, by wpatrywać się w Chrystusa: „Podniesienie spojrzenia z siebie na tę Obecność”. Jest to jak wiatr, odzierający nas ze wszystkiego, czym jesteśmy. Wówczas serce staje się na nowo wolne, albo lepiej, staje się wolne nadal żyje w ciele, tzn. nadal błądzi tak, jak przedtem („Dzień po dniu pomnażają się moje grzechy”, mówi wielki św. Efrem), równocześnie jednak jakby coś innego przyszło na świat. Na świat przyszedł nowy człowiek, a wraz z nim nowa droga. „Oto otwiera się przed wami droga na pustyni, czy nie widzicie jej?”[17]. Na pustyni świata otwiera się droga, czyli możliwość dzieł, ale przed wszystkim jego „dzieła”. „Dzieła” są wyrazem człowieczeństwa, „dziełem” jest nowe człowieczeństwo, nowe towarzystwo.
Bez takiej prostoty, bez takiego ubóstwa, bez zdolności podniesienia wzroku z siebie na tę Obecność, niemożliwe jest towarzystwo zrzucające z siebie to ostateczne zakłopotanie, aby móc stać się na nowo wędrówką. Jest to niemożliwe. Jeżeli niemożliwe jest towarzystwo będące prawdziwa pomocą w drodze ku przeznaczeniu, to znaczy że dla osób z tego towarzystwa przeznaczenie nie jest wszystkim. Tymczasem przeznaczenie stało się kimś, człowiekiem takim jak ja, który umarł i zmartwychwstał, a wydarzenie tego zmartwychwstania trwa w świecie i wibruje we mnie. Trzeba podnieść wzrok z siebie na tę Obecność, na obecność Chrystusa zmartwychwstałego.
Teraz chcę przypomnieć wam Orędzie Wielkanocne Jana Pawła II, odczytując dwa, trzy jego fragmenty, a następnie pozostawić wam do medytacji pewne cytaty z Pisma świętego. Papież mówi: „Od samego początku toczy się batalia między dobrem i złem. Dziś jej szala przechyla się w jedną stronę: wygrywa życie; wygrywa Dobro. Ukrzyżowany Chrystus powstał z grobu i przechylił szalę na rzecz życia. Na glebie ludzkich dusz na nowo zaszczepił życie. Śmierć odtąd ma już pewne ograniczenia. Chrystus rozbudził wielka nadzieję […]. To jest orędzie. Lecz w jakiej sytuacji żyjemy? Mijają lata, upływają wieki. Jest rok 1982. Ofiara paschalna trwa podobnie jak latorośl winna zaszczepiona w glebie ludzkości. W świecie nadal rozgrywa się walka pomiędzy dobrem a złem. Życie ściera się ze śmiercią, grzech walczy z łaską. Jest rok 1982. Z niepokojem musimy myśleć o tym, ku czemu zmierza współczesny świat. Struktury grzechu, zakorzeniając się w ludzkości naszych czasów niczym rozległe korzenie zła, zdają się przesłaniać horyzont Dobra […]. Wydaje się, iż grożą zniszczeniem człowieka i ziemi. Lecz nawet jeśli w historii człowieka, jednostki, rodzin, społeczności i wreszcie całej ludzkości zło rozpleniło się nieproporcjonalnie i w reszcie całej ludzkości zło rozpleniło się nieproporcjonalnie, przesłaniając horyzont dobra, ono w każdym razie już cię nie pokona. Chrystus zmartwychwstały już więcej nie umiera. Nawet gdyby w historii człowieka […] wzmogło się zło, nawet gdyby po ludzku nie widziało się powrotu do świata, w którym człowiek żyje w pokoju i sprawiedliwości, do świata miłości społecznej, nawet jeśli po ludzku nie widać tego przejścia, nawet jeśli nasila się atak mocy ciemności i mocy zła Ty – jako Ofiara paschalna, Baranek bez skazy, Zbawiciel – już odniosłeś zwycięstwo. Twoja Pascha jest owym przejściem! Ty uczyniłeś z niej nasze zwycięstwo! […] W sercu każdej ludzkiej śmierci zawiera się tajemnica zmartwychwstania. Ona pozostaje w sercu rzesz: w samym sercu nieprzebranych rzesz […] Paschalna tajemnica pojednania pozostaje w głębi ludzkiego świata. I nikt już jej stamtąd nie wyrwie”[18].
„Podnieś wzrok na tę Obecność”. W terminologii liturgicznej: „Żyć Jego pamięcią”. Chciałem jedynie przypomnieć, że kwestia całej naszej historii, nasza chrześcijańska historia, nasz historia Ruchu osiągnęła pewną granicę, gdzie jest przynaglona do całkowitego uproszczenia. Pan postawił nas razem a my zgodziliśmy się na to właśnie dlatego, aby ta prostota stała się prawdziwa, aby się potwierdziła, aby się wydarzyła i zrealizowała. Zgromadziliśmy się, aby ta ostateczna prostota objawiła się między nami: z jednej strony musi przyczynić się do wzrostu żywej świadomości naszego grzechu, jako „struktury zła”, jak powiedział papież, zakorzeniającego się w nas (to jest niemająca równej sobie małostkowość, w takim sensie, że „zamyka”, „przekreśla” każdy nasz dzień); z drugiej zaś strony musi wzrastać pewność i wiara, że całe zło obecne we mnie, już zostało pokonane, zwyciężone przez pewną obecność. Jak w przypadku dziecka: niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajduje, obecność matki lub ojca daje mu pewność, że wszystko się ułoży, że wszystko jest w porządku.
Chciałbym, abyście dzisiejszego ranka, podczas medytacji, przeczytali na nowo piękne proroctwo o człowieku, który spotkał Chrystusa, czyli proroctwo dotyczące każdego z nas. Chciałbym, abyście w 38 rozdziale Izajasza przeczytali Kantyk Ezechiela[19], a następnie cały rozdz. 41 i 55, ponieważ uważam, że w nich jest wyrażony pewien duch lub poczucie siebie, a my jesteśmy wezwani, aby takie poczucie siebie „odzyskać” teraz w sposób dojrzały („odzyskać”, ponieważ jest to poczucie, które mieliśmy jako dzieci, a w sposób dojrzały ponieważ jesteśmy dorośli). Jesteśmy wezwani aby „odzyskać je” w życiu. Aby zaistniało w nas nowe życie i stało się źródłem obecności innego człowieczeństwa, źródłem innej wspólnoty i źródłem innych dzieł. Lektura trzech fragmentów z Izajasza, należących do najpiękniejszych kart całej Biblii służy temu, abyśmy lepiej zrozumieli i poczuli, również od strony psychologicznej nową postawę, jaką powinniśmy przyjąć, z naszą wrażliwością wobec własnego zła, ale wrażliwością i bólem, które są bezpośrednio objęte i przemienione przez pewność – pełną wdzięczności, pełną wesela ducha i pełną perspektywy, stąd też płodną w swojej perspektywie – i przez myśl o obecności Chrystusa. Właśnie po to zostało nam dane proroctwo, abyśmy potrafili lepiej zrozumieć to, co nam przyniósł Chrystus.
Aby Chrystus stał się obecnością w naszym sercu, u początku tego wszystkiego, co wyraża naszą osobę i nasz byt: uważam, że jest to przemiana jakiej powinniśmy pragnąć. Jest to przemiana nie tego, co czynimy, nie tego, co winniśmy czynić, ale naszego serca. Nasze towarzystwo będzie istnieć tylko z tego powodu, będzie dążyć jedynie do tego. Prawdą jest, że nie można przebywać w towarzystwie, które w tym pomaga, jeśli nie zapragnęło się tego, to znaczy jeśli w jakiś sposób prostota ta nie jest już tym, co się wybiera, jeśli nie odczuwa się ubóstwa serca i obecności Chrystusa, jako rzeczy najbardziej upragnionej. Jeśli to nie jest już obecne i dominujące, jeśli cokolwiek innego wypełnia nasze serce, jest niemożliwe abyśmy odnaleźli się w tego rodzaju towarzystwie: powracamy do towarzystwa takiego, jakie zawsze mieliśmy. Tymczasem nie powinniśmy tracić okazji, tego szczytu, tej zawrotnej okazji, oferowanej nam przez Pana.
Ks. biskup Crox, sekretarz Papieskiej Rady ds. Rodziny, powołanej przez papieża Jana Pawła II, udał się do Turynu na spotkanie zorganizowane przez nasze rodziny. Niektórzy uczestnicy napisali mi, że zapytany co sądzi na temat naszych Centrów Kulturalnych, w których miał okazję przebywać, Cox odpowiedział, że we Włoszech spotkał się z Kościołem bardzo zinstytucjonalizowanym i formalistycznym, spotkał się z wieloma duszpasterzami oderwanymi od ludzi i obcymi ich doświadczeniu, co wywarło na nim złe wrażenie. Kiedy poznał wspólnoty Cl bardzo się ucieszył, ponieważ zobaczył ludzi otwartych, którzy radośnie żyją wiarą w różnych sytuacjach wewnątrz świata. Według niego CL ma bardzo interesującą i oryginalną metodę, ponieważ jako żywa wspólnota chrześcijańska jest w stanie tworzyć narzędzia i struktury obecności w społeczeństwie, które nie identyfikuje się ze wspólnotą czy ruchem, a zatem są dla wszystkich, równocześnie jednak nie boją się one deklarowania swojego pochodzenia i własnej tożsamości, co według niego jest bardzo oryginalne i bardzo ważne. Ta słuszna i dotykająca samej natury ruchu obserwacja bpa Coxa, razem z historycznym znaczeniem, jakie ma nasze doświadczenie, tak jak je uznał Kościół, po raz kolejny, tym razem w sposób, którego nie można pominąć, ukazuje iż problemem są osoby. Problemem jest to, aby osoby żyjące tym doświadczeniem, żyły nim do końca. Życie nim aż do końca nie oznacza, ze przestaje się być grzesznikiem, ale zaczyna się być prawdziwym: ta prawda wynika z wiary, a wiara jest uznaniem, że Bóg stal się człowiekiem i zmartwychwstał dla nas, ze już dla nas zwyciężył i że ten człowiek, który zwyciężył jest obecny. Nie jest jednak obecny, jeśli nie przenika serca. Jeżeli zaś przenika serce staje się bardziej bezpośrednią treścią naszego spojrzenia, a nasze spojrzenie przestaje być więźniem tego, czym jesteśmy albo tego, czym są inni, albo okoliczności. Nasze serce powinno być jak dziecko spoglądające na matkę. Prosząc was, abyście sięgnęli do Biblii i przeczytali Psalm 131[20], chciałbym, abyśmy się nauczyli na pamięć tego bardzo krótkiego psalmu, ponieważ on powinien stać się programem osobistej wędrówki każdego, kto należy do Bractwa.
Przykro mi, ze tego, co chciałem powiedzieć nie wyraziłem krócej i w prostszy sposób. Chciałem wam zakomunikować – dzisiejszego ranka, jak powiedziałem na początku, zupełnie nieoczekiwanie, znajdując siebie na poziomie tych, którzy wiele lat temu siedzieli w ławkach szkolnych, kiedy ja zajmowałem miejsce przy biurku – tylko jedno, a słowem najpełniej to wyrażającym jest słowo „nadzieja”. „Nadzieja jest wiarą, która najbardziej podoba się Bogu”[21], jak powiedział Péguy, ponieważ nadzieja jest pogodą w patrzeniu na życie, pogodą ducha jaka ma dziecko, kiedy spostrzega, że jest mama i w pierwszej chwili na nią patrzy. Każdy z nas został powołany, aby patrzeć i stawiać czoła światu z taką pogodą ducha, z prosta pewnością, że wszystko już się spełniło ponieważ Chrystus zmartwychwstał i Zmartwychwstały jest w nim. I właśnie „to” towarzystwo czyni możliwym „nasze” towarzystwo takie, jakim ono jest, natomiast oddalenie od Chrystusa w naszym życiu ludzi dorosłych jest ostatecznym rdzeniem zakłopotania, jakie istnieje także w naszych grupach Bractwa, aż po rzeczywistość rodzinną, między mężczyzną a kobietą.
Prosiłabym wam, abyście pozostali w milczeniu, przez godzinę; niech każdy w tym czasie sam odmówi Anioł Pański, to jest bowiem praktyka, o której nie można zapominać, praktyka, która przynagla, aby wciąż zaczynać, aby stale odnawiać pamięć.
Dzisiaj rano chciałem wam w prosty sposób powiedzieć, gdzie znajduje się serce sprawy. Również dlatego, powtarzam, że bez takiego serca będzie wam trudno, aby grupy Bractwa żyły, to znaczy, aby były razem, aby razem się trzymały. Czy wiecie, dlaczego zaczął się Ruch? Ruch zaczął się dlatego, że była „młodzież”; aby budować Bractwo trzeba na nowo stać się „młodymi”, w przeciwnym razie jego powstanie będzie niemożliwe. Lecz ten „powrót do bycia młodymi” mając czterdzieści, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat jest rzeczywiście punktem kulminacyjnym życia i źródłem młodości, młodzieńczości, która pozwala działać, czyli tworzyć: jest źródłem płodności.

[1] Jan Paweł II, Homilia. Podróż do Republiki Dominikańskiej. Meksyk i Wyspy Bahama. 26 stycznia 1979 r.
[2] K. Wojtyła, Przemówienie z okazji święta św. Szczepana, 26 grudnia 1976 r., w: Przemówienia do Ludu Bożego, Rubbettino, Soviera Mannelli 2006 r., s. 187.
[3] P. Lagerkvist, Uno sconosciuto è il mio amico [Ktoś nieznajomy jest moim przyjacielem] w: Poesie, Forli 1991 r.
[4] Dosłownie: „Spraw, abym ujrzał Twoją chwałę” (Wj 33, 18)
[5] G. Gusti, Sant`Ambrogio, w: Poesie, Mediolan 1945 r.
[6] L. Giussani, Moralita: memoria e desidero [Moralność: pamięć i pragnienie] w: Alla ricerca del volto umano [W poszukiwaniu ludzkiego oblicza], Mediolan 1995 r., s. 231-232.
[7] A. Bosquet, Essere uno [Być jednym], w: Il dubio e la grazia [Zwątpienie i łaska]. Reggio Emilia 1981 r.
[8] Ch. Peguy, Il Portico del mistero della seconda virtù [Portyk drugiej cnoty], Mediolan 1997.
[9] Łk 1, 37
[10] Zob. Mt 19, 21-22
[11] Zob. Mt 19, 23-26
[12] Zob. Ch. Peguy, Il Portico della seconda virtu [Portyk drugiej cnoty], dz. cyt.
[13] Zob. Ga 4, 6.
[14] Św. Efrem, Preghiera nella vecchiaia [Modlitwa w starości].
[15] Zob. Pater mi w: Canti [Śpiewy], Cooperativa Editoriale Nuovo Mondo, Mediolan 2002 r., s. 50.
[16] Mt 18, 3.
[17] Iz 43, 19.
[18] Jan Paweł II, Orędzie Ubi et orbi, 11 kwietnia 1982 r.
[19] Zob. Iz 38, 9-20.
[20] „Panie, moje serce się nie pyszni i nie patrzą wyniośle moje oczy. Nie dbam o rzeczy wielkie, ani o to, co przerasta me siły. Lecz uspokoiłem i uciszyłem moja duszę; jak dziecko na łonie swej matki, jak ciche dziecko jest we mnie moja dusza. Izraelu, złóż nadzieję w Panu, teraz i na wieki”.
[21] Zob. przypis 8.