ŚDM. Cisza nawrócenia
Pragnienie nawrócenia. Zaangażowanie się w pomoc. Zaskoczenie radością i pokładami wewnętrznej siły i doświadczenie ciszy, pełnej życia. Świadectwo uczestniczkiPojechałam na ŚDM, bo chciałam. Z racji studiów, od roku mieszkam w Katowicach, ale mój dom jest w Krakowie. W 2016 roku kiedy ŚDM były w Krakowie, wyjechałam do rodziny poza Kraków, zmuszona przez rodziców, bo byłam jeszcze zbyt młoda. Bardzo chciałam wtedy zostać i pełnić służbę jako harcerka. Chciałam zobaczyć młodych z całego świata wyznających wiarę w Chrystusa. Chciałam. Długo siedziało we mnie to pragnienie. Byłam przekonana, że pojadę do Panamy, nawet nie wiem, kiedy mnie to ominęło. Ale cóż, nadarzyła się okazja, Lizbona. Proste pytanie skierowane w rozmowie w cztery oczy: czy chcesz? Jak już wspomniałam, chciałam, więc oczywistym jest, że powiedziałam „tak”. I tak się zaczęło. Od tamtej pory z pieniędzy, które dostawałam od rodziców na akademik, odkładałam grosz do grosza na ten wyjazd, wiedziałam, że nie będzie należał do najtańszych, a że mieliśmy ogółem sporo wydatków, nie chciałam tym obciążać rodziców. I udało się, poza pieniędzmi, które miałam wziąć na własny użytek, sama uzbierałam kwotę za podróż.
Chciałam, bo pragnęłam nawrócenia. Każdy, kto doświadczył matury zna stres z nią związany, potem z wyborem studiów, potem z samymi studiami, jeśli nie należą do najprostszych, np. studia medyczne jakich się podjęłam. Dużo czynników, między innymi stresowych, niby wierzący, ale nie praktykujący i wyznający własne zasady partner, nagromadzenie zmian i nowych obowiązków nałożyło się na to, że zaczęłam układać życie po swojemu, przestało w nim być miejsce dla Pana Boga. Zaczęłam dostrzegać, że nie jestem szczęśliwa, że coś nie jest tak, jak wcześniej. Właśnie ten moment wzbudził to pragnienie. Przypomniałam sobie wtedy, w jakich momentach byłam szczęśliwa i były to momenty dobrych decyzji, których efekt można było zobaczyć po czasie i które dawały długotrwałe uczucie szczęścia.
Pierwszym krokiem było odejście od nieodpowiedniej osoby, nieodpowiedniego partnera, przy którym nie mogłam rozwijać się duchowo, który wręcz mi to niestety utrudniał. To akurat nie było trudne, bo generalnie zachowywał się nie-w-porządku. Trudnym było przyznać się do błędu, przełknąć swoje upokorzenie i przyznać Bogu rację. Lepiej jest z Nim. Trudno było pójść do spowiedzi, zebrać się na odwagę pożegnania z grzechem, który z wierzchu jest słodki, a na dłuższą metę wyrządza krzywdę. Ciężko było przezwyciężyć poczucie straty, odrzucać myśli i pokusy. Z tym mierzyłam się później.
Zgłosiłam się, by zorganizować bilety dla grupy z Krakowa do Wrocławia, skąd ruszaliśmy większą grupą. Kosztowało mnie to 0 PLN, 3 wieczory pisania na grupie, w tym 1 (wieczór) większego stresu i 1 utraty nerwów. Powodowała mną myśl, by odciążyć Asię, która czuwała nad całym wyjazdem. Za taki drobiazg otrzymałam wdzięczność. Było to dużo więcej niż się spodziewałam (bo niczego się nie spodziewałam).
W końcu Wrocław, na miejscu mnóstwo osób i każdy dla mnie obcy (poza jedną Asią). Ogarnęło mnie takie dziwne uczucie strachu przed każdą z tych osób, wymieszanego z nadzieją, że za parę dni już nie będą obcy.
Pierwszy przystanek, to miasteczko pod Barceloną, nie pamiętam jego nazwy. Odpoczynek po nie wiem ilu godzinach, ale ponad 24 w autokarze. Poznałam Zosię, a właściwie Zosię i Gabrysia. Dało się widzieć i słyszeć przez zaledwie 1,5 dnia jaką troską się otaczają. Zapragnęłam czegoś podobnego. Był to jeden z kolejnych małych kroków - wiedzieć czego się chce, ale tak bardzo konkretnie. Uważam chęć nawrócenia się, o której wcześniej wspomniałam, za zbyt ogólną. Jest to długi proces, który pociąga za sobą różne skutki. Powiedzieć sobie jaki, konkretny, jeden z wielu celów chce się osiągnąć, jest postawieniem kolejnego kroku. Nie wiem czy był to drugi, na pewno jeden z kolejnych.
Wieczorem, na plaży w Hiszpanii, mimo zgiełku panującego wokół mnie, doświadczyłam ciszy i spokoju. Lekki powiew wiatru zawsze przypomina mi tę piosenkę: W lekkim powiewie. Zaczęłam się modlić jej prostymi słowami. Po cichu, właściwie tylko w myślach. Nikt tego nie słyszał, a ja nie słyszałam nikogo. Czułam spokój. Zachwycałam się nim. Po raz pierwszy od tak dawna spokój, bez stresu, że czegoś nie zdam, że o czymś zapomniałam, że coś zrobiłam nie tak, jak trzeba, bez lęku z powodu braku wsparcia, niepokoju, że to, co jest teraz, zaraz obróci się w coś przeciwnego i niespodziewanego, bez skrajnych negatywnych, bądź pozytywnych emocji. Tak rzadko zdaję sobie z tego sprawę, ale wiem kiedy wspominam takie momenty, że to jest przebywanie z Nim i Jego obecność, ten właśnie spokój. Nie trwał długo, może 10 minut, ale tyle właśnie mi było trzeba, by odpocząć przed dalszą podróżą.
Minęło te parę dni i przyszło pierwsze rozczarowanie, dysonans pomiędzy oczekiwaniami i rzeczywistością. Poznałam (tutaj oznacza dłuższą wymianę zdań połączoną ze znajomością imienia drugiej osoby) max 10 z 50 osób. Nadal czułam się trochę nieswojo, wyobcowana. To samo dziwne uczucie wróciło, choć starałam nie zwracać na nie większej uwagi, było z tyłu głowy i było dosyć męczące. Dojechaliśmy już do Santarém. Próbowałam śpiewać po portugalsku z wolontariuszami, którzy nas powitali tegorocznym hymnem ŚDM, bo prawie udało mi się go nauczyć w autokarze. Razem z grupą przestawiłam się na polski, tak było prościej. Byłam szczęśliwa.
Głównie dlatego, że odłożenie bagaży w jakiś zakątek tamtejszego seminarium oznaczało koniec podróży, koniec siedzenia w autokarze. Jednocześnie poczułam, że to jednak coś więcej, to radość, jaka się pojawia wraz z kolejną, dobrą decyzją. O 18.00, czy ciut później, zaczęło się powitanie pielgrzymów, które polegało na, skrótowo rzecz ujmując, tańcach i 2 przemówieniach miejscowego prezydenta i biskupa, jeśli dobrze pamiętam. Pomimo zmęczenia tańczyłam dopóki host rodzinka się nie zjawiła, generalnie długo, a chciałam jeszcze dłużej. Sama byłam zaskoczona pokładami mojej wewnętrznej siły, ale radości nie było końca. Właściwie dokładnie od wtedy, kiedy zobaczyłam zgraję młodych Portugalczyków w żółtych podkoszulkach z V-ką na plecach, radości nie było końca. Jak to ujął pewien mądry człowiek: Światowe Dni Radości rozpoczęły się tamtego wieczoru.
Pierwsza wycieczka do Lizbony była na Mszę Św. rozpoczynającą ŚDM. Na miejsce przemieściliśmy się pociągiem. Ostatni przystanek i wysiadka. Czułam, że płynę z tłumem w stronę wyjścia. Trzymaliśmy się razem. Chmary ludzi, gdzie się nie spojrzysz włosy, uśmiech albo ewentualnie czyjś profil. Ciężko było zobaczyć coś innego. Na ulicy było ciut luźniej, tak, że faktycznie można było poczuć, że się idzie, więc szliśmy nadal w tłumie i za tłumem, tam gdzie wszyscy. Ten tłum był dla mnie poruszający. Pomijam tu fakt, że ludzi było dosłownie prawie milion, bo chodzi mi o coś innego. Tak na co dzień, to raczej ścieżka naszej wiary jest pod prąd temu, co przedstawia nam świat. Idąc tam, gdzie wszyscy, bardzo łatwo jest zabłądzić, a właściwie jest to równoznaczne ze zgubieniem Boga z oczu. A jednak było mi dane doświadczyć wiary, która idzie za tłumem, tłumem ludzi, którzy może u siebie w domu muszą przezwyciężać inność, jaką proponuje świat i ich otoczenie, a tamtego dnia tworzyli tłum, który szedł w tą samą stronę i w tym samym celu. Razem szliśmy w tłumie i za tłumem, tam gdzie wszyscy i czułam sens.
Wyrwaliśmy się z tłumu na wzgórze, z którego dobrze było widać telebim. Każdy miał miejsce, by usiąść. Z Mszy św. pamiętam tyle, że nie wzięłam słuchawek i tego żałowałam. Dowiedziałam się wieczorem od host mamy, że Papież mówił o tym, że Bóg wzywa nas po imieniu, że znał je zanim zostaliśmy stworzeni, że powołuje nas, każdego po imieniu. Pamiętam, że wieczorem pomyślałam sobie, że szkoda że nie wzięłam żadnego krzyżyka z domu, a medaliki miałam na pewno 2 i gdzieś się zapodziały, nie mam pojęcia kiedy ani gdzie. Następnego dnia, kiedy szliśmy na Drogę Krzyżową, gdzieś w tłumie popatrzył na mnie włoski ksiądz i grzebiąc po kieszeni zapytał jak mam na imię. Odpowiedziałam. „Here you are, Kinga” - wręczył mi medalik z Matką Bożą. Poczułam się wezwana, wezwana po imieniu. Nie byłam jeszcze wtedy u spowiedzi, ale myślałam o tym. A On już zaczął działać. Mam ten medalik dzisiaj z sobą i jestem za niego bardzo wdzięczna.
Idąc na Drogę Krzyżową niosłam w sobie wiele pytań. „Panie, ja dobrze wiem co mam zmienić, ale nie dam rady, to jest za trudne, jak, powiedz mi jak?” Pierwsze świadectwo na Drodze Krzyżowej - niestety nie pamiętam ich już dokładnie, ale On pokazał mi: „Zobacz, da się, wysłuchaj, wszystko się da”. Kolejne pytanie: „Panie Boże, ale jak ja się zmienię, to mój obecny super partner odejdzie ode mnie, tak jest nam razem dobrze, bardzo nie chcę go stracić, Panie powiedz mi jak to zrobić, żeby nie odszedł, nie chcę iść dalej bez niego.” Kolejne świadectwo - dziewczyna 1:1 w takiej samej sytuacji jak ja - „zobacz, da się, wszystko się da.” To był dzień, w którym się przekonałam, że dla Boga, serio, nie ma rzeczy niemożliwych. Tak się mówi, tak jest napisane w Biblii, tak się wierzy, ale zawsze przychodzą chwile zwątpienia i wtedy trudniej jest Mu zaufać. Powiedział mi: „jak Mi zaufasz, to wszystko będzie dobrze, tak, jak pragniesz i jeszcze lepiej, tylko zaufaj. Nie lękaj się”. I uwierzyłam, a raczej pogłębiłam swoją wiarę. Po Drodze Krzyżowej, mimo zgiełku tysięcy ludzi, w naszej grupie panowała cisza. Przejęcie. Byliśmy z Nim, każdy przeżywał i rozważał to, co usłyszał. To kolejna chwila ciszy, którą pamiętam. Trwała dosyć długo, bo mniej więcej do momentu, w którym zaczęliśmy wychodzić wężykiem z placu na stację pociągu. Znowu tłum, ten sam zachwyt, że są młodzi ludzie, którzy wierzą tak, jak ja.
I nadszedł w końcu ten moment, w którym muszę naruszyć chronologię. Więc cofamy się teraz do podróży autokarem, przystanek w Saragossie, w Hiszpanii. Weszliśmy do Bazyliki Matki Bożej Pilarskiej, w której mogliśmy pomodlić się w miejscu objawień. Nie chciałam. Czułam, że to nic nie da, że moja wiara jest niewystarczająca, że nie powinnam dotykać tamtego miejsca. Ale patrzyłam na innych. Obserwowałam ludzi, którzy wierzą i przychodzą ze swoimi prośbami do Matki Bożej. To był piękny widok. Bardzo poruszyła mnie żona pewnego pana na wózku, dosyć ciężko chorego. W kapliczce, która była wyżłobionym fragmentem tylnej ściany ołtarza był klęcznik i nad nim odkryty kamień, który wiele osób dotykało. Tamta kobieta wyciągnęła z wózka leki i jedzenie, które podaje mężowi i przyłożyła je do tamtego miejsca. Wydawało mi się, że zrobiła to z rutyną, że mieszkała gdzieś niedaleko i przychodziła tam codziennie modlić się o uzdrowienie męża albo chociaż o ulgę w cierpieniu. Świadectwo bez słów. Zobaczyłam wiarę. Jedna z koleżanek po modlitwie w tamtym miejscu, kiedy wyszła z kościoła, nie mogła przestać się uśmiechać do końca dnia. Dosłownie szła tańcząc, siała radość dookoła siebie i zarażała nią innych. Później na kazaniu usłyszałam, że to bez sensu, że nie należy się zasłaniać tym, że ma się zbyt małą wiarę i że trzeba stawiać każdy krok, jaki jest w zasięgu ręki, żeby zbliżyć się do Boga i faktycznie ma to sens, ale cenię sobie tą chwilę, kiedy zobaczyłam wiarę. To był też moment kiedy uświadomiłam sobie, jak wielka może być moja wiara i też przypomniałam sobie jak wielką była, jaką może być. Zapragnęłam jej. Po różnych perypetiach dotarło do mojej zagubionej świadomości, że to właśnie tego brakuje. Od tamtej chwili każda modlitwa była pełna tej intencji.
W Lizbonie mieliśmy sporo czasu wolnego na jedzenie i zwiedzanie we własnym zakresie. Idąc ulicą, natknęliśmy się na większy kościół i postanowiliśmy wejść. Cisza. Na zewnątrz temperatura 40°C, dużo ludzi i języków, a tam, gdzie był On, tam była cisza. Pamiętam, że średnio wiedziałam jak się tam modlić, większość chciała po prostu obejrzeć wnętrze, część się spowiadała w różnych językach. Wyciągnęłam zeszyt i zaczęłam spisywać intencje, dopisywać do tych, które już miałam. Przepraszam, dziękuję, proszę, jeśli dobrze pamiętam, to w takiej kolejności. Skończyłam. Lista intencji pod „dziękuję” była 2 razy dłuższa niż pod „proszę”. Po ponad tygodniu ŚDM było za co dziękować. Zaciekawiły mnie mocno takie jakby nie zbyt staranne malunki, które próbowałam rozszyfrować. Dalej były rzeźby i dalej była Maryja. Tym razem podeszłam. Chciałam się spotkać z Maryją. To było bardzo przyjemne doświadczenie, które trwało całe 30 sekund. Jedno z lepszych w moim życiu. Wyszłam Jej na spotkanie. Przy wyjściu stanęłam przed chrzcielnicą i myślałam o Duchu Świętym.
Sobota, idziemy na czuwanie, na spotkanie z Papieżem i później na Mszę św. Media podawały liczbę blisko 2 mln ludzi, rozmieszczonych w różnych sektorach. (...) Pragnęłam ciszy, jak jeszcze nigdy wcześniej, tak bardzo. Z chwilą kiedy rozpoczęła się adoracja wszystko ucichło, czułam jakby świat stanął w miejscu. Prawdziwy święty spokój, bardzo kojący dla pulsującego bólu głowy. Nikt nawet nie szeptał, szczerze, myśląc o adoracji wyobrażałam sobie takie niezidentyfikowane szmery i chichy rozchodzące się echem po całym placu, gdzieś cicho w zakątkach sektorów, ale nic takiego nie było. Cisza. Dla Niego. Jednocześnie taka wymowna. Czułam, że nie modlę się sama, mimo że nikt nic nie mówił. Sądziłam, że to nie możliwe, ale On nie zna tego słowa, to ludzkie słowo. Bardzo szybko poszłam spać, a rano znów obudził mnie głos z głośników. Słuchawki z aktywną redukcją szumów okazały się niesamowitym skarbem. Śniadanie, Msza św., na której co chwilę kończyły się komunikanty, stałam w 3 kolejkach i niestety nie doczekałam się (...). Poruszyło mnie to, ile ludzi do Niego przychodzi, jak długie są te kolejki do Komunii. Piękny widok. Byłam szczęśliwa.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na dłużej w Fatimie. W naszej grupie poznałam dziewczynę, której marzeniem było tam właśnie być. Jej radość była piękna. Przybiegła do mnie i zaraziła mnie wzruszeniem. Nie lubię płakać, więc powiedziałam, że jej już nie lubię. Uśmiechnęła się, bo zdążyła mnie poznać i wiedziała co oznaczają te słowa. Ciepło tego uśmiechu wypełniło mnie pokojem. Poszłyśmy razem spotkać się z Maryją. Razem, ale osobno. Napisałam list do Maryi, który zostawiłam w murku kaplicy objawień, gdzie wrzuca się intencje. Już nie pamiętam wszystkiego co tam napisałam, ale bardzo się cieszę, że miałam okazję to zrobić. Znów zobaczyłam wiarę w ludziach którzy tam byli, modlili się, okrążali kaplicę idąc na kolanach, w tłumie. Później był różaniec po portugalsku. Bardzo zaskoczyła mnie jedność Kościoła. Na początku pielgrzymki, ksiądz, tłumacząc sens modlitwy liturgii godzin wspomniał, że Kościół modli się jednym wspólnym głosem. Widziałam Filipińczyków, Włochów, Hiszpanów, Portugalczyków, Polaków i pewnie było na miejscu kilka innych nacji, które odmawiały Różaniec, każdy w swoim języku, a mimo to modlitwa miała ten sam rytm i trwała podobnie długo. Zrozumiałam wtedy, co znaczy jednym głosem i co to jest jedność. Poczułam się częścią Kościoła.
Do bazyliki Matki Bożej Różańcowej weszłam z małą grupką osób z naszej grupy. Wspólnie modliliśmy się przy grobach pastuszków. Ciężko jest mi to opisać słowami, ale przecudownym uczuciem jest łączyć się w modlitwie z drugą osobą. Po obejściu bazyliki moja grupka skierowała się do wyjścia. Zostałam w środku i zaczęłam się modlić przed wystawionym Najświętszym Sakramentem w ciszy. To niesamowite, co cisza pozwala słyszeć - najgłębszy i najszczerszy głos sumienia. Powiedziałam Mu o wszystkim, co we mnie siedziało, dobrego i złego i powiedziałam na koniec: „Weź to ode mnie, nie chcę tych złych rzeczy, meczą mnie a potrzebuję siły, dużo siły by iść dalej, by zaliczyć sesję, by zdać ten pierwszy rok medycyny, by się znowu nie zgubić”. Wdech, wydech i już tego nie było, to znaczy był spokój, jeszcze tego nie zauważyłam. Po wyjściu z kościoła czułam się bardzo zdezorientowana, bo zupełnie nie wiedziałam, po co przed chwilą tam weszłam, z czego przed chwilą Mu się żaliłam. On naprawdę to wziął wszystko. (...) To, co zauważyłam na tej pielgrzymce, to dialog z żywym Bogiem, to to, że nawet nie czeka z odpowiedzią, że nie bawi się w zagadki, po prostu trzeba się Go pytać (...)
Wróciłam do domu. Pomimo zmęczenia, lekkiego przeziębienia, tak wczesnej godziny, przywitałam mamę uśmiechem i nie schodził mi z twarzy. Może kogoś to zdziwi, ale nie opisałam tu wszystkiego, co działo się wokół mnie i we mnie na tej pielgrzymce, ale na pewno wszystkie większe i bardziej przełomowe momenty. Przez tydzień w Santarem i Lizbonie usłyszałam mnóstwo chórów i pięknych głosów w wielu językach, wszystkie śpiewające na chwałę Pana. Pomyślałam sobie wtedy, że to o to chodzi w Dobrej Nowinie, o radość, o wspólnotę, o dzielenie się tym z innymi. Poczułam też, co znaczy żywe Słowo, kiedy codziennie brałam udział we Mszy św., kiedy jutrznia otwierała mój dzień i nieszpory go kończyły, to Słowo było znacznie wyraźniejsze i łatwiejsze do zrozumienia, niż to co tydzień słyszane podczas niedzielnej Mszy św. Bardziej poruszające, bo widziałam w ciągu dnia jego prawdziwość i spełnienie. Jak? Nie jestem w stanie opisać tego słowami, to jedna z tych rzeczy, które trzeba przeżyć, by wiedzieć. Nawróciłam się w ciszy. Ona pozwoliła mi usłyszeć Boga. Asia, która mi towarzyszyła przez większość czasu była przekonana, że rodzina mnie nie pozna, widziała moją zmianę. Wszystko o czym napisałam działo się we mnie. (...) Cieszę się, że chciałam pojechać, że powiedziałam tak, że doświadczyłam tych wszystkich i wielu innych rzeczy, że nauczyłam się pogłębiać relacje przez rozmowę. Bracie, siostro, do zobaczenia w Rzymie w 2027.
Kinga, Kraków