„Trzeba, by przyszedł ktoś z zewnątrz”
Wrażenie kosmicznej pustki, jakby rzeczywistość przestała istnieć… Nie wiem, jak opisać myśli, które osaczyły mnie rankiem 24 lutego, kiedy dowiedziałem się, że rosyjskie wojska wkroczyły na Ukrainę. List z Moskwy z kwietniowego „Tracce”To, o czym od tygodni krzyczeli moi ukraińscy przyjaciele, a co dla mnie było po prostu nie do pomyślenia w Rosji, gdzie mieszkam, stało się faktem.
Kraj, który nauczyłem się kochać w tych ostatnich 30 latach mojego życia („Kochajcie Rosję, pomimo wszystkiego” – taki testament pozostawił nam ksiądz Romano Scalfi), postanowił dochodzić sprawiedliwości przy pomocy czołgów, atakując swoich słowiańskich braci.
Ogarnia mnie poczucie całkowitej bezsilności. A zatem jak żyć?
Nasi przyjaciele ze wspólnoty kazaskiej bardzo mi pomogli, gdy na początku stycznia w obliczu zamieszek i przemocy w Ałmatach, zaświadczyli nam o tym, że analiza sytuacji pozostawia posmak goryczy w ustach, nie pozwala zacząć budować, być oryginalną obecnością na świecie. To była pierwsza pewność. Ale wciąż nie była odpowiedzią na moje pytanie: jak teraz żyć?
Przypomniałem sobie, że nie był to pierwszy dramatyczny moment w dziejach naszych narodów, ani też pierwsze nieporozumienie między naszymi wspólnotami. W 2014 roku – po demonstracjach na Majdanie, aneksji Krymu przez Rosję i zamieszkach w Donbasie – pierwszemu spotkaniu ze wszystkimi wspólnotami CL z naszego regionu (Rosji, Ukrainy, Białorusi, Kazachstanu i Litwy) towarzyszyło powszechne poczucie zakłopotania. Przebywając w 120 osób w tym samym hotelu, prawie na siebie nie patrzyliśmy. Brakowało osądu. I wszyscy myśleliśmy, że osąd powinien polegać na potępieniu zła… Po pierwszej assemblei rano, gdzie nikt nie odważył się poruszyć tego tematu, podczas popołudniowego spotkania przyjaciel z Rosji od razu odpalił lont: „Jak możemy sobie pomóc nawzajem, by to wyzwanie, które zostało nam dane do podjęcia, było drogą, która zbudowałaby mnie samego w naszej historii?”.
Droga, którą ksiądz Julián Carrón kazał nam przebyć podczas tej assemblei, znów staje się tym, co pozwala mi dziś oddychać. „Nie możemy uważać pokoju za dojście do porozumienia – rzucił nam od razu wyzwanie. – Musimy uznać naszą niezdolność do zaprowadzenia sprawiedliwości naszymi rękami. Ktoś musi przyjść z zewnątrz. To za pośrednictwem czegoś innego – co pochodzi z zewnątrz – człowiek staje się sobą”. I ta świadomość bezsilności, która, jak mówi ksiądz Giussani, „towarzyszy każdemu poważnemu doświadczeniu człowieczeństwa”, nie jest już wyrokiem skazującym, ale staje się „zasobem, by Go poszukiwać, by Go błagać”. Jak zaczęliśmy robić od razu, od dnia inwazji, wieczorem, modląc się razem.
Dramat okoliczności pozostaje, ale życie obiera kierunek. Staje się błaganiem Oblicza, które spotkałeś, i rodzeniem wspólnoty. Pewien przyjaciel napisał do mnie kilka dni później, streszczając w pewien sposób moją drogę: „Wielki ból, który w tych godzinach przemienił się we mnie w prawdziwy i duszący niepokój, sprawia widok u moich dobrych przyjaciół pogłębiającej się bruzdy obcości, o ile nie nienawiści, podsycany prawdziwymi lub domniemanymi racjami, z jednej lub z drugiej strony. Otwierają się palące rany, które nie sposób sobie wyobrazić, że zabliźnią się w wyniku czyjegoś wysiłku. Jakaż gigantyczna odpowiedzialność ciąży na naszej przyjaźni, by towarzyszyć i «wspierać nadzieję ludzi»”.
Autor znany Redakcji