Obraz Margarita Kochneva z Pixabay

LISTY. PRZY OTWARTYCH DRZWIACH I INNE...

O ofercie pracy „nie-do-odrzucenia”. O sercu, które się poszerza i jest przepełnione wdzięcznością. O kapciach mamy i „kanapce Jezusa”
(z lutowych „Tracce”)

Przy otwartych drzwiach
Od roku razem z żoną Ilarią i naszymi córkami Camillą i Rocío, urodzoną w sierpniu, mieszkamy w El Masnou, małym miasteczku oddalonym o 20 kilometrów od Barcelony. Oferta pracy pojawiła się nieoczekiwanie i pamiętam, że gdy przestraszony spytałem żonę, co powinienem zrobić, powiedziała mi: „Po raz pierwszy jest to coś, czego nie zaplanowaliśmy my, dlatego przyjmij ją”. Ta odpowiedź towarzyszyła mi przez sześć miesięcy życia w oddaleniu, ponieważ świadczyła o tym, że ten, kto żyje doświadczeniem chrześcijańskim, lgnie do tego, co oferuje mu rzeczywistość, pewny, że jest to kolejny krok w stronę jego szczęścia. Ta intuicja pozwoliła nam ponowne odkryć także dar małżeństwa jako miejsca, gdzie można sobie pomagać, wskazując nam wszystkie oblicza, które pozwalają nam oddychać. Wspólnota powstała wokół proboszcza, księdza Yago, który niestrudzenie daje nam świadectwo, że właśnie nie pomijając naszego człowieczeństwa, możemy na nowo odkryć nasze pragnienie oraz Tego, który je obejmuje. W ten sposób w Szkole Wspólnoty zaczęło uczestniczyć kilka osób z parafii, nieprzyzwyczajonych do naszych gestów i języka, które nieustannie zmuszają nas do bycia prawdziwymi wobec tego, czym żyjemy, oraz które dają nam świadectwo o tym, że nie mamy niczego, czego musielibyśmy bronić. Nasza mała grupa Bractwa (ja, moja żona i nasza przyjaciółka Cristina) jest miejscem, w którym można strzec wszystkiego, w czym żyjemy i co uruchamia odkrywane przez nas w przeżywaniu tej przyjaźni intuicje i pragnienia. Dla nas jest to dar, który skłania nas do uznania, że wszystkie nasze wysiłki nie zmieniają serca ani o milimetr, oraz do tego, by nie stracić tego spojrzenia, decydując się na przykład mieszkać w naszym domu „z otwartymi drzwiami”. Czyli w miejscu, gdzie można doświadczyć oczekiwania, abym mógł odkryć na nowo, że wszystko jest po to, by lepiej poznać Jego.
Daniele, El Masnou (Hiszpania)

Szczególne pokolenie
Jakiś czas temu, po serii nieoczekiwanych wydarzeń, pojechałem z koleżanką do college’u, znajdującego się godzinę drogi od domu, żeby odwiedzić parę dziewczyn, które należały do Młodzieży Szkolnej (GS), ale potem oddaliły się od życia Ruchu. Był też chłopak z college`u, który zaczął przychodzić na naszą cotygodniową Szkołę Wspólnoty, oraz przyjaciółka jednej z nich. Usiedliśmy, by napić się kawy, i rozmawialiśmy. Po około godzinie musiałem wrócić do domu, ale oni chcieli zostać – „nie odchodź” – powiedziała mi jedna z nich – i zostaliśmy jeszcze razem. Co uczyniło te godziny tak żywymi, tak niemożliwymi (jestem dwa razy starszy od nich), że gdy rozmawialiśmy o zwykłej rzeczywistości, przeświecało z tej rozmowy coś jedynego w swoim rodzaju, do tego stopnia, że nie chcieliśmy się rozejść? Poprzez moje „tak” Pan wydarzał się także im. Ale co robiłem ja? Po prostu pozwoliłem się uderzyć temu, o czym mówiliśmy, i osądzałem to przy pomocy mojego człowieczeństwa, o którym nawet bym nie zamarzył. W każdym razie to właśnie odkryłem tego dnia w rażący sposób, zadając pytania, porównując wszystko z moim sercem i prowokując także ich do zrobienia tego samego, odnajdując wszystko w doświadczeniu każdego, nie poruszałem się jako autonomiczne „ja”. Poruszałem się jako syn. To znaczy odkrywałem, że robię to, co przez lata widziałem i czego się uczyłem od ojca, Juliána Carróna. Rozumiem, że nie mogłem postępować inaczej, tak jak nie możemy pomijać cech naszych rodziców w nas. Byłem przeszczęśliwy z powodu tego odkrycia, ponieważ to działał Chrystus obecny, za pośrednictwem mojego dobrowolnego „tak”, nie działał jednak „ogólnie”, lecz za pośrednictwem konkretnego pokolenia. To jest żywy charyzmat. To nie był on, Carrón, to byłem ja, cały ja. Jego imię „znikało”, powiedziałby Giussani, ale było częścią mojej samoświadomości. Oto imię i nazwisko, bez których charyzmat stałby się we mnie obiektem muzealnym.
Sebastian, Rochester (Stany Zjednoczone)

W pomieszczeniu infuzyjnym
Po miesiącach oczekiwania i trwogi wreszcie parametry badań pozwoliły mi rozpocząć pierwszą chemioterapię. Cieszyłam się, że na nią idę – rozpoczęcie oznaczało wyjście z tunelu choroby. Sala infuzyjna to wielkie pomieszczenie z 10–15 stanowiskami, gdzie każdy znajduje się z własną kroplówką i ze swoim bólem. Pierwsze dwie godziny minęły pomyślnie, ale kiedy lek wniknął do mojego organizmu, gwałtowna reakcja alergiczna zmusiła lekarzy do interwencji i do przerwania terapii. Wszyscy w sali byli świadkami mojej niedyspozycji. Kiedy leżałam tam wyczerpana, jakaś muzułmanka po zakończeniu swojego cyklu, wstała, podeszła do mnie i pogłaskała mnie, po czym uśmiechnęła się i odeszła. Dla mnie była to wyraźnie pieszczota Anioła i ogarnął mnie poryw emocji. W drodze do domu byłam oszołomiona, wciąż nie rozumiałam i w moim sercu zasypywałam dobrego Pana pytaniami: „Dlaczego nie pozwalasz mi zacząć? Czego chcesz ode mnie?”. Po powrocie do domu zadzwonił do mnie dyrektor liceum, w którym uczę, pytając, czy może do mnie przyjechać na chwilę. Kiedy się zjawił, przyniósł mi roślinę w doniczce oraz kartki napisane dla mnie przez młodzież jednej z moich klas. Wtedy się poddałam: zbyt dużo było dobra, które zostało mi dane, zbyt oczywiste było to, Kto mnie pociesza. Płakałam ze wzruszenia i wdzięczności. Nie otrzymałam „racjonalnej” odpowiedzi na moje pytania, ale Ktoś narzucił się ze swoją oczywistą miłością do mnie. Nie rozumiem, ale serce się poszerza i jest przepełnione wdzięcznością.
Lucia

Kapcie mamy
W czasie przerwy świątecznej mieszkałem z moim półtorarocznym siostrzeńcem i jego zachowanie wywarło na mnie duże wrażenie. Kiedy jego mamy nie było w domu, bawił się pogodnie ze swoim tatą, a w środku zabawy wołał głośno: „Mama!” bez żadnego szczególnego odcienia smutku albo rozpaczy wobec jej chwilowej nieobecności, ale jako afirmacja. Czasami biegł w kierunku drzwi wejściowych, gdzie znajdowały się kapcie matki i wskazując na nie, wołał: „Mama!”. To zachowanie uwidoczniło mi to, o czym Julián Carrón często mówił nam, studentom: Jezus nie jest jednym z wielu problemów, ale rozwiązaniem, tak jak dla dziecka mama. Intuicyjnie skorelowałem obydwa fakty, ale nie wszystko mi się zgadzało. Dlaczego mój siostrzeniec szukał mamy? Nie był smutny w tych chwilach, co więcej, cieszył się zabawą. Odpowiedź przyszła kilka dni później w postaci intuicji: jeśli przeżywam piękną chwilę, co może sprawić, że ta radość stanie się pełniejsza? To, że obecność wypełniająca moje serce jest ze mną, aby ją współdzielić, zakochani dobrze o tym wiedzą. Lepiej rozumiem to, co powiedział nam Carrón: Jezus jest obecnością, do której można się zwrócić, aby pozwolić się przytulić w trudnych chwilach. Ale jest to również obecność, którą trzeba potwierdzić w przeżywanej codzienności, ponieważ z Nim doświadczamy, że wszystko jest piękniejsze. A kapciami mamy pozostawionymi blisko wejścia, znakiem jej obecności, dla nas mogą być sakramenty, twarze przyjaciół, słońce o poranku.
Giovanni, Mediolan (Włochy)

„Kanapka Jezusa”
W 2021 moja rodzina zaraziła się covidem. Pozostawaliśmy zamknięci w przez 40 dni, mąż leżał w szpitalu, a ja sama musiałam zajmować się dziećmi, domem, zaradzać chorobie wszystkich. Od czasu do czasu udawało mi się włączyć się w mszę św. online sprawowaną dla chorych przez księdza Eugenio. Pamiętam historię pewnej osoby, która dzięki przyjaciołom otrzymała w szpitalu chleb i mortadelę, swój ulubiony przysmak. „Kanapka Jezusa” – tak ją nazwaliśmy. I ta kanapka pozostała na zawsze przed moimi oczami i w sercu. Minęło lato. Życie toczyło się dalej. W listopadzie moja rodzina mieszkająca piętro wyżej poczuła się źle. Żona od lat zmagała się z ciężką chorobą, ale teraz jej stan się pogorszył. Przyjęła ostatnie namaszczenie. W tych samych dniach zachorował również jej mąż. Dzieli nas tylko ściana. Moje ucho było wciąż w napięciu, by uchwycić jakiś znak: hałas, głos, przesuwane krzesło. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę w napięciu starałam się szukać jakiegoś znaku Jezusa, Jego obecności za ścianą. „Czym jest życie i czym jest śmierć?” – zastanawiałam się. Mam swoją codzienność, wypełnione dni. I kiedy wchodziłam do domu, moja myśl szybowała ku piętru wyżej, patrzyłam w górę. Jakież dziwne jest życie: jestem tutaj, aby kontemplować anonimowy biały sufit, który sprawia, że zastanawiam się, jaki sens mają ból i śmierć. Bardzo mało mogłam dla nich zrobić, dlatego pamiętając o tej kanapce, zaczęłam piec ciasta i zostawiać je przed drzwiami ich mieszkania. W pracy opowiedziałam o wszystkim koleżance. Nic mi nie odpowiedziała, ale zrozumiała wszystko. W połowie grudnia miałam trudny okres w pracy. Pewnego wieczoru tamta koleżanka przysłała mi wiadomość: „Jutro nie zawracaj sobie głowy obiadem, przyniosę risotto”. Kilka dni później powiedziała mi: „Moja chwila modlitwy jest wieczorem w samochodzie, po pracy. Od kiedy opowiedziałaś mi o swoich sąsiadach, zawsze o nich pamiętam. Przyniosłam ci risotto, ponieważ powiedziałaś mi, co dla nich robisz. I pomyślałam, że zrobię to samo dla ciebie”.
Giuditta, Werona (Włochy)

Świat na zewnątrz, który czeka na mnie
6 stycznia przed powrotem do szkoły wylądowałam na kwarantannie z powodu bliskiego kontaktu z osobą zarażoną i właściwie przeżyłam to dobrze, czekając z niecierpliwością na świat, który czekał na mnie na zewnątrz. Po pięciu dniach w końcu wyszłam z wielkimi oczekiwaniami, aby wrócić do normalnego życia. Ta normalność aż do okresu świątecznego sprawiała, że czułam się dobrze. Po powrocie do szkoły sytuacja, którą zastałam, nie była jednak normalna: w klasie brakowało 10 przyjaciół, łączących się z domu, ponadto krążąc po szkole, dało się zauważyć, że brakowało wielu osób. Najbardziej przerażało mnie to, że w tym samym okresie wielu z moich najbliższych przyjaciół przebywało na kwarantannie, a ja bałam się być sama, tego, że nie będę mogła zobaczyć tych twarzy, które zawsze dotrzymywały mi towarzystwa. Z tym wielkim strachem przyszło mi prosić podczas mszy św., bym dała się zaskoczyć rzeczami, a przede wszystkim zwróciła uwagę na drobne fakty, które mi się przydarzają. Zawierzyłam się bardzo tej modlitwie i rzeczywiście wiele się wydarzyło. W środę wsiadłam już do autobusu, by wrócić do domu, kiedy nagle zdecydowałam się wysiąść i zostać, by zjeść obiad z kilkoma osobami. Widoczne było moje pragnienie życia, które osłabło, ale nie zgasło, dlatego potrzebowałam ożywić je z pomocą tych osób, które być może nie były moimi najbliższymi przyjaciółmi, ale obliczami, dzięki którym uświadomiłam sobie, że zawsze jest coś, co jest gotowe mnie zaskoczyć.
Ottavia, Mediolan (Włochy)