List z Kuby: Szukając Wody Żywej
Słowo od misjonarza pracującego na Kubie: I później idę z tym do Jezusa, niech On coś z tym zrobi, wszak to Jego praca, bo ja jestem tylko rynną, a łaska jest od BogaKochani przyjaciele,
Na Kubie bez zmian. Trwamy w pandemii, jeszcze w fazie wzrostu, ale bez wielkiej ilości zmarłych i zakażonych. Za to pogłębia się kryzys ekonomiczny i żywieniowy. Często znika prąd, a gazu nie ma od miesięcy. Pomimo mocno ograniczonego transportu brakuje paliwa, oleju, mięsa, ryb, makaronu, środków czystości, podstawowych środków higieny. W ostatnich dniach prezydent zapowiedział, że braki żywności partia wyrówna limonką i guarapa - sokiem wyciśniętym z trzciny cukrowej... Nawet w sklepach dla bogatych, tych dewizowych, nie ma nic, a to co jest, to na libreta (odpowiednik naszych kartek w latach 80. w Polsce). Pomimo pandemii kolejki ogromne, wielogodzinne w palącym słońcu.
Tęsknię za moją rodziną parafialną i nie mogę doczekać się, kiedy już będziemy wszyscy razem w kościele i małych wspólnotach. Uprawiam duszpasterstwo telefoniczne oraz telefon wsparcia. Dzwonimy i ludzie dzwonią do nas, aby porozmawiać. Wielu ludzi przychodzi po obrazek świętego, wodę świeconą, na rozmowę, więc siadamy razem przy studni szukając wody żywej. Siadam razem z nimi, a przychodzą wszelkiego rodzaju życiowi pokopańcy, poranieńcy, istny Franciszkowy szpital polowy. I słucham, towarzyszę, nie nawracam na siłę, opowiadam o swojej wierze. Jestem takim śmietnikiem na cały bród i smród jaki gromadzi się w nich. A te wszystkie rany jakoś mnie dotykają, bolą, ale wypełniają też negatywną nadzieją, bo wołam za apostołami: Panie, gdzie ja pójdę, tylko Ty masz słowa życia wiecznego! I tak - matka trójki dzieci, każde z innym ojcem, a nawet innego koloru, płacze, że kolejny ją zostawił samą, że czuje się nikim, a utrzymywać dom i dzieci trzeba... i znika z zamrażarki ostatni duży kawał mięsa. Studentka medycyny z myślami samobójczymi, bo rodzice nie akceptują jej inności seksualnej. Słucham cierpliwie i zapewniam, że tu ma zawsze miejsce, gdzie może pobyć, porozmawiać, popłakać. Młoda dziewczyna, że w ciąży, a przecież studia i mieszkać nie ma gdzie i czasy niepewne. To takie przykłady tylko z ostatnich dwóch dni. I uczę się słuchać, kochać i dawać Ewangelię. Już nawet nie moralizuję, ale współboleję i szukam jak połatać porwane w kawałki serce. Może trzeba gromić, piętnować, wymachiwać dekalogiem, ale ja tak nie potrafię. I później idę z tym do Jezusa, niech On coś z tym zrobi, wszak to Jego praca, bo ja jestem tylko rynną, a łaska jest od Boga.
Czytaj także: List z Kuby. Kwarantanna
Nic wielkiego nie robię, niewiele się dzieje, bez wielkich akcji, duchowych fajerwerków. Wszystkie ranki spędzam w domu jak w seminarium, bo klerycy na kwarantannie uczą się u mnie, dużo rozmawiamy, raz w tygodniu głoszę im konferencje i cieszę się nimi, bo mamy przyszłość. Nocami patrzę z dachu w niebo i słucham dziwnej piosenki La salvezza nosi controlla, vince chi molla (zbawienia nie można kontrolować, zwycięża kto się poddaje). Fajne, takie złożenie broni, schowanie miecza i poddanie się Temu, który Jest. Schowałem też miecze walczące o siebie, swoje myślenie i działanie. Zwyczajnie trwam i niczego się nie boję, nawet czerwonych. Cóż, kilka przygód było, nie o wszystkich mogę opowiedzieć. W tajemniczych okolicznościach wykręcono mi trzy śruby w jednym kole samochodu. Stało się to podczas jednej wizyty w szpitalu, a na parkingu przecież zawsze wojsko i policja. Towarzysze napisali dwa anonimy oskarżając mnie o jakieś bzdury, a to kobieta wychodziła ode mnie dwa dni ta sama, albo student, a to za dużo młodzieży się kręci, a to czas wirusa. Ale mam cierpliwość i miłość do nich. Powołałem więc całkowicie świecki kurs Ewangelii Łukasza dla towarzyszy. Nawet sekretarz pierwszego sekretarza przychodzi i skrzętnie notuje, czyta i prace domowe odrabia. Tylko ciągle muszę sprowadzać na właściwy ton, wszak Jezus rewolucyjny i czerwony…. Tygodniowy kurs dla 13 osób brzmiał: Jak Jezus spotyka się z innymi. Skoro wiernych mało, to teraz mam niewiernych - wiele się od nich uczę. Ludzie z ulicy, niektórzy dziwni, ale mają strunę religijną - tak mają. Refleksja po pierwszym spotkaniu przemądrzałego sekretarzyka: postawa Jezusa jest ta sama, ale ci jego kolesie (czytaj Apostołowie) to nic nie rozumieją o co chodzi... Inny powiedział: Każdy kto przychodzi do Jezusa ma Jego inną wizję i patrzy przez swoje uprzedzenia czy oczekiwania. A pani pielęgniarka ze szpitala: Biedny ten Jezus, nikt Go nie rozumie, musi czuć się samotny. I taki ateistyczny kurs biblijny miałem - 8 spotkań dla trzynastu ludzi. Nikt nigdy do żadnego Kościoła nie chodził, a z jaką pasją czytali Ewangelię. A na zakończenie egzamin pisemny - list do Pana Jezusa. Taki mały szczegół - sześciu na 13 zaczęło list Estimado Compañero Jesús (Szanowny Towarzyszu Jezusie). To taka inspiracja moja wirusowa - popołudniowe lekcje Ewangelii po świecku, tak z drugiej strony.
U mnie spokojnie - nawet chyba dobrze, że mnie trochę nie lubią ci czerwoni, ale oni wszak też duszę nieśmiertelną posiadają. A z niepokojami idę adorować - bez gadania, ze złożoną bronią, czasami jak worek z warzywami i wracam spokojny. W tym miesiącu na adoracji proszę za kapłanów. Módlcie się dużo za kapłanów!
Wasz Adam
Bayamo, 5 czerwca 2020