Photo by Sravan V on Unsplash

Zmiana podejścia do życia

,,To w sumie niesamowite jak nagle zmienia się podejście do życia, gdy zaczyna się robić coś dla innych"
Autorka znana redakcji

Sięgam pamięcią do początku kwarantanny, kiedy można mi było mówić, że to nie są ferie, ale ja swoje wiedziałam. Potem nadszedł czas, gdy wyrzuty sumienia zmusiły mnie to zabrania się do nadrabiania zaległości z zajęć - ,,w końcu sesja coraz bliżej”.
Ostatecznie i tak zrobiłam niewiele w ramach edukacji (bo okazało się, że nawet ta cała sesja nie jest jakąś wielką motywacją do pracy, gdy ma się perspektywę siedzenia w domu jeszcze przez czas nieokreślony...). Mimo to poczyniłam konkretne kroki, by tego czasu nie marnować - wróciłam do diety, ćwiczeń, spędzałam czas z młodszą siostrą, zaangażowałam się jeszcze bardziej w życie Ruchu.
Tak, spokojnie i bezproblemowo, mijała kwarantanna, („bo przecież #zostanwdomu, to najlepsze co mogę zrobić”) do momentu, w którym dotarło do mnie, że moi rówieśnicy zaangażowali się w wolontariat, a pan Krzysztof Tyburczy bardzo jasno powiedział w przeprowadzonej z nim rozmowie, jak wygląda sytuacja i jakie są oczekiwania, prośby kierowane w stronę młodych zdrowych ludzi. Jak ja.

Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem jedną z tych osób, które w zasadzie nie muszą bać się o własne życie, które powinny dziękować każdego dnia Bogu, że nie są w żadnej grupie ryzyka, że mogą spać spokojnie. Ale to bardzo ludzkie myślenie, bo okazuje się, że do prawdziwego spokoju potrzebujemy też zdrowej duszy, która, niehartowana uczynkami miłości umiera, krzyczy, nie daje się uciszyć.

Minął jeden tydzień i kolejny. i w końcu pojawiła się świadomość tego, co tak naprawdę czuję. Czułam strach - jednak bałam się o życie. Czułam chęć ucieczki: „może nikt nie zauważy, że nie pomagam i nie będzie miał pretensji. Może ja sama jeszcze to jakoś zagłuszę”. Nie zagłuszyłam.

Okazało się, że potrzebujących pomocy daleko nie trzeba szukać - kilka takich osób mam we własnej rodzinie. Już prawie wszystkie przyjęły propozycję (a raczej oznajmienie brzmiące mniej więcej tak: „Ciociu, od dziś dla Ciebie sklepy po prostu nie istnieją, nie ma ich, zniknęły! Tak, nawet jak tylko raz i tylko po jedną bułeczkę. Ja wszystko kupuję”).

Nie wiem, czy wszystko pójdzie po mojej myśli, czy nie obudziłam się za późno, czy nie zarażę przez te podróże po sklepach moich domowników, ale są momenty kiedy trzeba wybrać mniejsze zło.
Kończąc, nawiązuję do wstępu - postanawiając pomóc innym, nie pozbywam się całkowicie strachu o moje życie, nawet tego egoistycznego, ale motywy są w większości inne. Oprócz tego, że po ludzku się boję, mówię sobie: „Nie mogę zachorować, bo zarażę rodzinę. Nie mogę zachorować, bo wiem, że ci, którym pomagam będą mieć wyrzuty sumienia, nie ważne jak długo bym ich przekonywała, że to błędne myślenie”. I ten rodzaj „strachu o własne życie” skłania nie do ucieczki, ale do ostrożności, a to przecież zupełnie co innego.