List z Kuby. Nie ma prądu, więc list sobie piszę

Wyspa gorąca jak wulkan, a do tego codziennie wieczorem wyłączają prąd na dwie godziny

Taki projekt oszczędnościowy, mimo że miasto ma swoje panele słoneczne, które mogłyby dać energię całej gminie – ale nie dla psa kiełbasa… A jak nie ma prądu, to wyłażą wszelkie robale, komary, muchy i muszki, nietoperze i inne stwory. Nie pozostaje nic innego, jak ukryć się pod moskitierą i list sobie pisać. Braki w dostawach prądu przyprawiają o huśtawkę nastrojów moją lodówkę – gdy tylko pojawi się prąd, radośnie burczy, warczy i wylewa z siebie wodę w znaczących ilościach. Tak wykończyła mi się zamrażarka… A była chyba jeszcze przedrewolucyjna. Nawet wieczorem z powodu braku prądu człowiek jest zlany potem, cóż – był czas przywyknąć…
Po raz drugi mały jaszczur przedostał się do rur doprowadzających wodę i tam dokonał żywota. Niby maleńka istota, a tyle smrodu pozostawia – cóż, wróciłem do mycia się wodą z wiadra – i owo wiadro wystarczało na dzień cały. Drugiego dnia po tym, jak zaczął rozchodzić się przenikliwy, swoisty zapach nieboszczyka, rozpocząłem poszukiwania w rurach – drutem, patykiem, a w konsekwencji użyłem własnego palca, aby wykryć w kolanku zwłoki gadziny w stanie rozkładu. Pożegnał się gad z moimi rurami i po spuszczeniu wody oraz lekkim chlorowaniu wszystko wróciło do normy. A gadzina posłużyła za przykład homiletyczny – niby mała rzecz, a śmierdzi i żyć nie daje… To tak wielkopostnie o grzechu było… Bo ileż tej ukrytej padlinki jest i we mnie – pomyślałem i nawet żalu do zwierzątka nie miałem…
Kończą się – tak, to odpowiednie słowo – remonty i budowa zaplecza kościoła. Roboty trwały 2,5 miesiąca. Nieustanne poszukiwanie materiałów, nocne dostawy „załatwionych” towarów, kontrolowanie kradnących robotników – ale jest radość! – miejsca do siedzenia i spotkań, zestawik kuchenny, oddzielne wejście, podłoga wyłożona płytkami. Już wiem, a właściwie nie wiem, gdzie skończyły wszystkie moje oszczędności… Na najbliższe miesiące są ambitne plany budowy dwóch łazienek oraz pokoju gościnnego, zobaczymy – na razie rzeczywistość przyblokowała ich realizację, ale już pogadałem sobie z Szefem – obiecał, że pomoże.
Mieliśmy odpust parafialny św. Pawła i nie obeszło się bez małego skandalu z mojej strony. Dzień wcześniej pokaźnego wzrostu śpiewak z opery w Hawanie na zaproszenie partii wykonywał klasyczne utwory na placu, oczywiście placu Rewolucji. Wybrałem się tam nie dlatego, aby czcić rewolucję, ale aby dyskretnie zaprosić Miguele na koncert… do kościoła przed Mszą św. Poprosiłem też, aby zapowiedział na czerwonym placu, że jutro zaśpiewa w kościele katolickim, a wszystko za 10 zielonych. Sekretarz przybrał barwy swojej opcji politycznej i zacisnął zęby, ale sekretarzowi prowincji nie było do śmiechu, że tu takie publiczne wyznania wiary… Koncert się odbył w obecności tłumu ludzi z ulicy, a radość moja była wielka. Na dodatek zaprosiłem już Miguele na przyszły rok na wielki koncert w kościele, obiecał nawet nauczyć się pieśni religijnych – hmmm, już mnie kusi, aby zaśpiewał kilka z nich dla moich czerwonych przyjaciół na placu…
Kolejnym sukcesem były rekolekcje dla małżeństw – w sumie 15 par w ramach spotkania dla małżeństw – a raczej dialogi małżeńskie – aby ludzie uczyli się ze sobą rozmawiać. Sukces, bo zaczęli rozmawiać, ale jeszcze większy, bo – uwaga – po raz pierwszy w historii Kuby takie rekolekcje odbyły się w hotelu będącym własnością czerwonych. Standard był co prawda iście „-istyczny”, albowiem ściany zamieszkiwały ogromnych rozmiarów grzyby, które nocami ruszały się i chrumkały. A do tego wszędy obecne karaluchy, ale radość wielka z trzech dni rekolekcyjnych w budynku do rządu należącym. Drugiego dnia nie pojawił się pracownik, więc salon był zamknięty
i poranną Eucharystię sprawowaliśmy w hotelowym pokoju… Hmmm, na wstępie powiedziałem, że wolę sobie nie wyobrażać, co działo się w tych pokojach, ale jedno jest pewne – teraz przychodzi tutaj Chrystus – bo On nie może inaczej – jest wszędzie tam, gdzie jest człowiek i nędza i gdzie jesteśmy my, aby czynić Go widocznym… A na zakończenie pojawił się w owym pokoju z panem grzybem biskup Alvaro i na dzień pracy nam pobłogosławił. Patrząc na małżeństwa – ich skupienie i zapatrzenie w siebie nawzajem – zauważyłem dziwną jedność z nimi: w końcu ja też mam żonę – moją parafię i wspólnoty – i mam kochać, służyć i być wiernym.
Kolejną radością był zakup kolejnych 30 par butów dla dzieci z odległych wiosek i wioseczek oraz 60 koszulek dziecięcych. Tym razem wyżebrałem – lubię nawet być kościelnym żebrakiem – darmowy transport przemytniczy z Ekwadoru.
Zmarła 26-letnia Yoli, instruktorka tańca. Miała jakiegoś pasożyta w oku… W sumie od początku roku zmarło siedem osób ze wspólnot, a 23 wyfrunęły za chlebem…
Dziękuję za wszelkie oznaki przyjaźni, bliskości, wsparcia i modlitwy. Odwdzięczam się stałą modlitwą za Was, codziennie dziękując Bogu za Was i każdy gest wsparcia.

ks. Adam Wiński, Jiguani (Kuba)