fot. Agnieszka Kazun

Listy z Kuby: powakacyjny

Bardzo dawno już nie pisałem, więc przynaglony przez Was piszę po przerwie wakacyjnej, podczas której z wieloma z was miałem okazję się spotkać

Przyjaciele!

Bardzo dawno już nie pisałem, więc przynaglony przez Was piszę po przerwie wakacyjnej, podczas której z wieloma z was miałem okazję się spotkać. Za wszystkie wakacyjne spotkania, których nie sposób wymienić, wielkie dzięki. Zostałem przez Was umocniony i z nową siłą ruszyłem do pokornego pasterzowania, aby jeszcze bardziej przesiąkać zapachem owiec.
Podróż do Polski trwa wyjątkowo długo... a wyruszyłem w niedzielę w nocy po wszystkich obowiązkach, z małym plecaczkiem, bo niby co mógłbym przywieźć? W najstarszych ubraniach - koszulce, przetartych już spodniach, zniszczonych sandałach - wszystko w takim stanie, aby ze spokojnym sumieniem wyrzucić do polskiego kosza na śmieci. Po 9 godzinach lotu na lotnisku we Frankfurcie - nie muszę dodawać jak wyglądałem - porwały mi się w dwóch miejscach sandały, więc kupiłem klej kropelkę i przysiadłem w kącie i walczyłem z sandałem... aż w pewnym momencie podeszła do mnie kobieta i ze współczuciem przyniosła mi wypasioną kanapkę z bekonem. Onieśmielony przyjąłem prezent i po skonsumowaniu udałem się do lustra. Tak, rzeczywiście wyglądałem jak biedak, bezdomny...
Po powrocie z wakacji wszystko wróciło do nienormalnej normalności.
Wyruszyłem na moje wioski odwiedzając moje owieczki, aż do dnia trzeciego... jechałem do wsi i na drodze krajowej coś zatrzeszczało i tak zwyczajnie odpadło mi koło i potoczyło się w trawę... dobrze, że szybko nie jechałem, a koło szczęśliwie się odnalazło i wszystko wróciło do normy. Uświadomiłem sobie jak kruche jest życie i jak mocno trzeba przylgnąć do Chrystusa, mocniej niż śruby do mojego koła. Od powrotu z wakacji samochód był zaledwie trzy razy u mechanika i zawsze wraca jakiś taki inny i na nowo trzeba przyzwyczajać się do prowadzenia. Po powrocie udałem się do fryzjera, aby pozbierać wieści, wszak fryzjerka wie wszystko i zawsze prawdę powie. W tym dniu z racji na zapowiedzi huraganów córka fryzjerki, może pięcioletnia, była w pracy z mamą. Siedziała sobie na drugim fotelu, a na ręku miała założoną prezerwatywę i bawiła się nią jak balonem. Witaj w domu - pomyślałem sobie. Wakacje to czas złośliwych katarów i załapałem katar, który ciągnął się tygodniami. Kiedy pojawiłem się na zjeździe kapłanów, biskup powiedział, że teraz taka śmiertelna mutacja grupy się pojawiła - więc natychmiast
zawiózł mnie do znajomego lekarza od epidemii, a ten- przypominający raczej rzeźnika - spojrzał i nakazał mi usiąść... spokojnie popatrzył i jednym dynamicznym ruchem wbił mi strzykawę w szyję aż zostały dwa sińce, po czym powiedział: następny... nie zdejmując maseczki z twarzy. Ale co najważniejsze - wirus został zwyciężony, albo lepiej zarżnięty strzykawą!
Wakacje to czas wizyt. Trochę czasu spędzili ze mną przyjaciele i był to dla mnie czas błogosławiony. Jestem Wam za to wdzięczny. Początek września to czas nowenny i święta Matki Bożej z el Cobre, patronki Kuby. W tym czasie udało się odwiedzić wszystkie wspólnoty z Eucharystią, katechezą, filmami (to zasługa Maćka Kaczyńskiego), różańcem ulicami miasta (oczywiście bez pozwolenia władz, ale Maryja pozwoliła), a nawet procesji w Charco - pierwsza, po ponad sześćdziesięciu latach, publiczna manifestacja wiary. Procesja odbyła się w przeddzień huraganu, który miał przejść w dzień urodzin Maryi, więc tym razem byłem spokojny. Zero ewakuacji i zatykania okien gazetą partyjną. Huragan ominął naszą prowincję, ale uczynił wiele nieodwracalnych szkód w innych częściach wyspy. Wiele ludzi bez prądu, wody (także turystów), wielu bez dachu nad głową i rzeczy osobistych. Zginęło 10 osób, huragan zebrał swoje żniwo, a w najbliższych dniach krąży po Karaibach kolejny...
Po wizycie moich przyjaciół pozostała we mnie jakaś pustka i samotność, ale dobrze wiem czemu ona służy. To kapłańskie poczucie bezdomności i bez-korzeniowości służy tylko temu, aby zakorzenić się jeszcze bardziej i mocniej w Bogu. A tego uczę się każdego dnia. Nawet teraz, gdy znowu zepsuł się samochód i zaczął przeciekać dach i to w moim pokoju nad łóżkiem... Podczas walk około huraganowych przeżyliśmy dwa dni bez wody i prądu. Wydaje się to proste, ale kurczaki zakupione na przylot przyjaciół rozmroziły się, a nocą komary szukały, kogo by pożreć. Wszystkie te wydarzenia budzą we mnie ogromną ufność i wdzięczność, że Pan troszczy się o mnie. Nawet za pomocą głupiej szynki kupionej pod ladą na stacji paliw albo kupionego za potrójną łapówkę biletu na autobus.
Zadziwiam się coraz bardziej i codziennie na nowo zwyczajnością wiary i zwykłością Jezusa. Najkonkretniejszym przykładem jest dla mnie Eucharystia, trzeba być Kimś wielkim, żeby uczynić się już nawet nie zwykłym, ale byle jakim kawałkiem chleba. Nie jakiś tam razowy, dietetyczny, ale najtańszy, najzwyklejszy. Skoro Bóg zechciał być kimś bez wyrazu i smaku, to czy ja muszę coś znaczyć i błyszczeć? Wystarczy, że dam się zjeść, tak zwyczajnie, tak jak Jezus.

ks. Adam Wiński, Jiguani (Kuba)