Obietnica Dvořáka
Serce dziecka, ogromne oczy zwrócone na rzeczywistość, godziny spędzone na dworcach… O czeskim muzyku opowiada Alessandro Solbiati, kompozytor i pianista, który konfrontuje się ze spojrzeniem księdza Giussaniego (z lutowych „Tracce”)„Na dnie muzyki Antonina Dvořáka tętni najdroższa świeżość. Te nuty nas przyciągają, ciągną nas, jak ręka matki ciągnie za sobą dziecko”. Alessandro Solbiati, kompozytor, pianista, nauczyciel w Konserwatorium Giuseppe Verdiego w Mediolanie i członek zarządu SIAE, łączy werset poety Gerarda Manleya Hopkinsa z refleksją księdza Luigi Giussaniego. Otrzymywał zlecenia od La Scali, RAI, francuskiego Ministerstwa Kultury, Mozarteum w Salzburgu i Biennale w Wenecji. Rai Radio3 wyemitowało niedawno długi cykl poświęcony czeskiemu kompozytorowi, w którym rozbrzmiewają echem niektóre opinie Giussaniego, wyrażone w jego książce Spirto Gentil. Un invito all’ascolto della grande musica („Spirto Gentil. Zaproszenie do słuchania wielkiej muzyki”).
„Muzyka Dvořáka daje ciało i głos pięknu (…), które poszerza serce. Jesteśmy przyzwyczajeni raczej do takiego typu piękna, które ściska serce, które sprawia, że odczuwamy brak, nostalgię, tęsknotę za czymś, czego nie ma” – pisze Giussani. Na czym polega to piękno?
Przede wszystkim zwróciłbym uwagę na absolutną cudowność melodii Dvořáka, ich wciągający i zapadający w pamięć liryzm. Jego tematy odciskają się trwale w duszy, słodycz i siła tego śpiewu porywają cię do lotu, radość jego inwencji zaraża słuchacza. Po drugie wydaje mi się, że jest to „muzyka pełna obietnic”.
Co ma Pan na myśli?
Jawi się jako „wychylona do przodu”, nigdy nie skupia się na sobie. Wibruje i wzdycha jak niespełnione pragnienie. Otóż to: nie „ściska za serce”, ale wzmacnia jego bicie. Dvořák zdaje się otwierać ramiona, by przyjąć natchnienie – nie po to, by uczynić je swoim, ale by zwrócić nam je nieodmienione. W tym sensie melos „rozpościera się szeroko”, wychodzi nam na spotkanie i, jednocześnie, nieodparcie nas przyciąga. Wreszcie Dvořák jest zawsze hojny w swoim dawaniu. Nie wydziela, ale obdarowuje. Pozwala, aby partytura „wymykała mu się z rąk”. Znalazłszy piękny temat, mógłby zadowolić się nim i pracować nad nim dogłębnie, proponując go w różnych odsłonach (brzmieniowej, harmonicznej, rytmicznej). Tymczasem za każdym razem zdaje się zaczynać wszystko od nowa, zasypując słuchacza potokiem idei. Piękno jego melodii ma charakter ofiary.
W jakim sensie?
Przychodzi jako niespodziewany dar. Nieprzewidziany prezent, nieskalkulowane dobro. Posłużę się słowami Beethovena: „Pomysły przychodzą jak piękny dzień, jak Bóg da”, czego i ja doświadczyłem wiele razy jako kompozytor. Zwracam uwagę, że to melodyczne zauroczenie jest dziedzictwem szczerych serc: Dvořáka, Schuberta, Mozarta.
I dzieci, możemy powiedzieć. Giussani pisze, że muzykę czeskiego kompozytora „przenika lekkość cechująca prostego człowieka, (…) jest wyrazem serca dziecka, które nie musi niczego bronić, a oczekuje wszystkiego”. W czym odnajduje Pan to dziecięctwo?
Mógłbym podać wiele przykładów, zaczynając może od oczu kompozytora: wielkich, szeroko otwartych, skupionych na rzeczywistości. Przez całe życie, jak zwykły to robić dzieci, Dvořák spędzał wiele godzin na dworcach kolejowych, obserwując pociągi i lokomotywy. Kiedy w wieku 51 lat został dyrektorem Konserwatorium Nowojorskiego, uderzyła go muzyka afroamerykańska: studiował spirituals, work songs i pieśni plantatorów. Często z zachwytem śledził wieczorne tańce Indian Irokezów pod gołym niebem i notował ich rytmy i śpiewy. Odwiedzał społeczność szkocką, aby nauczyć się ich repertuaru. Zapoznał się z hymnami, marszami i pieśniami Kościoła protestanckiego. Był ciekawy wszystkiego. Już sama historia I Symfonii pokazuje nam jego nienasycone serce.
Proszę nam o niej opowiedzieć...
Jest ogromnych rozmiarów. Dvořák napisał ją, mając 20 lat, i wysłał rękopis na konkurs (nigdy mu go nie zwrócono). Uznając ją za straconą, zamiast rozpaczać, w ciągu zaledwie dwóch miesięcy skomponował drugą, równie obszerną, pełną energii, twórczego rozmachu i wylewności. Można odkryć w niej pośpiech, rozrzutność, żarliwość nastolatka, który angażuje się bez kalkulacji. Nie brak tu zachwianej równowagi, niezgrabności, przesady, rozwlekłości – boskiej niedoskonałości bytu. Jednak oczekiwanie wypala wszelką pozostałość narzekania.
Człowiek prosty czy naiwny?
To nieporozumienie, które należy zdemaskować. Lekkość jego muzyki może być mylona z powierzchownością, tymczasem jest to przejrzystość, błysk, który przykuwa naszą uwagę i nie pozwala się oderwać. Jego ludzka prostota często jest mylona z naiwnością, jest natomiast nadmiarem, szaleństwem, skokiem ku rzeczom nowym i niesłychanym. Ksiądz Giussani, łącząc intuicję i głębię, kiedy mówi o „człowieku prostym”, trafia w sedno sprawy. Przypominam, że do 30. roku życia Dvořák był ignorowany, a jego utworów nie wykonywano. A jednak ten brak uznania nie zdołał osłabić jego pozytywnego otwarcia na świat. Jego biografia jawi się nam jako naznaczona ograniczeniami, izolacją i peryferyjnością, a jednak on nigdy nie przestaje kochać tej skończoności. Nie szukał sukcesu, a gdy go osiągnął około 1875 roku (dzięki pomocy Brahmsa), nadal pozostawał duchem jasnym i pełnym pasji. Twórcza radość jego dzieł świadczy o wdzięczności, wytrwałości, poczuciu własnej wartości i szacunku dla świata. Dvořák przypomina mi księcia Myszkina z powieści Dostojewskiego – kogoś czystego, kto mówi życiu „tak”.
Związek z ludem jest kolejnym czynnikiem wskazanym przez Giussaniego: „W muzyce Dvořáka ożywa bogactwo ludu”.
Tak właśnie. Dvorák zawsze podkreśla swoje słowiańskie korzenie: specjalne barwy symfonicznej orkiestry, typowe i częste zwroty metro-rytmiczne morawsko-czeskich tańców (tetki, tańca w dwóch tempach, kvapika, galopu, skočnej i vrtáka, szybkich tańców w rytmie parzystym, słynnej dumki), szczególna faktura orkiestrowa w średnio-niskim rejestrze, ciągłe światłocienie i natarczywa melancholia harmoniczna. Jego katalog czerpie z wymiaru zbiorowego. Nigdy nie zacytował tematu ludowego, on „wymyślał” melodie ludowe. Jest tak zanurzony w duchu ludu, że jest jego autentycznym głosem, a nie reminiscencją, folklorem, odesłaniem. Kiedy w Stabat Mater wzywa osobiście Dziewicę (Virgo virginum praeclara), używa chóru a cappella (jedyny raz w całym utworze), jakby to był skromny chór parafialny. Nie boi się, by głosy zatańczyły w rytmie słowiańskiego mazurka ani żeby utulić je starodawną pastorałką. Oddaje swój ból w ręce swoich ludzi. Dvořák nie „należy” do narodu czeskiego – on „jest” tym narodem. Giussani w tym kontekście mówi o „muzyce tworzonej przez synostwo, które czyni nas wdzięcznymi”. Patrzę na to wszystko z nostalgią, bo czuję się jak kompozytor wykorzeniony, bez ludu stojącego za mną.
Dlaczego?
Urodziłem się w Busto Arsizio, w czasie i miejscu zagarniętym już przez dźwiękową globalizację. Nie wiem, czy mój głos wyraża jakąś zbiorowość, i trudno mi rozpoznać dokładne korzenie lub bezpośrednie pochodzenie. Kiedy spotykam studentów z Sardynii i Sycylii czy kompozytorów z Japonii, Chin, Meksyku, a przede wszystkim z Iranu, widzę u nich jeszcze ślady ludowości. Oni nieomal się wstydzą tej przeszłości, ja przeciwnie, motywuję ich, aby się jej nie bali, aby osadzili stopy w ziemi, z której pochodzą, aby zanurzyli się tam, gdzie pulsuje krew i dusza. Ta przynależność nadaje sztuce inny oddech.
#Ślady