Marcin Kędzierski

Co komunikuje chrześcijaństwo

Opublikował artykuł, w którym pokazał, że pojęcia, których katolicy używają w debacie publicznej, są odmiennie rozumiane przez wszystkich pozostałych
Paweł Doś

Zaczęło się od głośnego artykułu opublikowanego w sierpniu ubiegłego roku na stronie Klubu Jagiellońskiego, zatytułowanego „Przemija bowiem postać tego świata. LGBT, Ordo Iuris i rozpad katolickiego imaginarium”. Autor, doktor Marcin Kędzierski, pokazał w nim, że pojęcia, których katolicy używają w debacie publicznej, są odmiennie rozumiane przez wszystkich pozostałych. Tekst traktujący o miejscu katolików w debacie publicznej spotkał się z szerokim odzewem, licznymi odniesieniami i polemikami w mediach. Dyskutowaliśmy też o nim w gronie przyjaciół i zapragnęliśmy porozmawiać z jego autorem o interesującym nas wspólnie problemie.

Zacznijmy od twojego artykułu, który wywołał tak mocny rezonans w polskich mediach. Pokazujesz w nim, że pojęcia, takie jak wolność czy miłość utraciły już we współczesnej kulturze chrześcijańskie znaczenie. Kiedy jednak chrześcijaństwo zaczynało być w tym świecie obecne, słowa te również nie miały „chrześcijańskiego” znaczenia, które dopiero z czasem zyskiwały. Jakiego typu doświadczenie niesie więc chrześcijaństwo, skoro może zmienić znaczenie słów – i to słów tak znaczących dla opisania doświadczenia ludzkiego życia?
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że w swoim artykule nie przedstawiłem żadnej nowej myśli, a zebrałem jedynie w całość argumenty i przemyślenia, które pojawiały się u różnych autorów w ostatnich kilkudziesięciu latach. Przechodząc jednak do pytania, jeśli chodzi o różnicę między pierwszymi wiekami chrześcijaństwa a czasami współczesnymi, to wówczas chrześcijaństwo, rozpoczynając niejako od zera, nie wywoływało jeszcze w społeczeństwach silnie negatywnych skojarzeń. Wprowadzało natomiast coś nowego – dawało nadzieję osobom znajdującym się w trudnych sytuacjach: biednym czy niewolnikom i wnosiło obietnicę wyzwolenia społecznego. Stawało się bardzo atrakcyjne również dzięki używaniu takich pojęć, jak miłosierdzie, miłość czy poprzez wizję władzy rozumianej jako służba. To właśnie one stały się po części wehikułem, który niósł chrześcijaństwo przez wieki.
Współczesne społeczeństwa nie używają już tych pojęć w jednakowym znaczeniu. Weźmy miłość – słowo to rozumiane jest dziś na wiele sposobów i chrześcijaństwo musi konkurować, by pojęcie to było rozumiane zgodnie z jego nowotestamentowym znaczeniem. Jednocześnie Kościół ma za sobą bagaż negatywnych doświadczeń, które po 2000 lat zaczynają go przygniatać. Dla sporej części osób Kościół przestał być czymś atrakcyjnym, nowością, która przynosi wolność i zmienia porządek społeczny, tylko starą, konserwatywną instytucją, która ma na koncie bardzo dużo grzechów. Kto wie, może za kilkadziesiąt lat, gdy Kościół straci już swoją pozycję społeczną, powrócimy do sytuacji z początków chrześcijaństwa i będziemy mogli startować z czystą kartą. Dziś jednak musimy mieć świadomość, że mówienie o Jezusie czy nawoływanie do nawrócenia będzie spotykać się z ostrą ripostą i przywoływaniem przy każdej okazji grzechów Kościoła. Ten bagaż negatywnych skojarzeń będzie bardzo utrudniał głoszenie Ewangelii.

Skoro zatem znaczenie pojęć podlega takim przemianom, że nie łączą już nas jako ludzi, to w jaki sposób nieść dobrą nowinę? Czy pojęcia są niezbędne, by chrześcijaństwo komunikowało się innym? Innymi słowy: czy to pojęcia komunikują chrześcijaństwo?
To bardzo trudne pytanie. Pojęcia współtworzą naszą rzeczywistość a my, komunikując się z innymi, potrzebujemy języka. Nie mam wątpliwości, że najskuteczniejszym sposobem głoszenia Dobrej Nowiny jest wypływające z wiary świadectwo życia, które pokazuje, że Jezus jest dobrym wyborem. Jeden z moich znajomych twierdzi nawet, że dzisiaj Kościół powinien przestać mówić o świeckich, a zacząć mówić właśnie o świadkach. Trudno się jednak obyć bez pojęć, bez słów – potrzebne są po to, by móc w ogóle wyjaśnić ludziom, dlaczego darzymy się taką miłością albo dlaczego postępujemy w ten czy inny sposób. Bez posiadania języka wyposażonego we właściwe pojęcia nie można opisać rzeczywistości. Nota bene świetnie to widać w przypadku mistyków, doświadczających rzeczywistości, której nie da się opisać naszymi słowami, bo nie ma przecież słów do opisania Boga, który przekracza nas i nasz język. Do opisania „normalnego” ludzkiego doświadczenia język jest jednak niezbędny, a z powodu niejednoznaczności używanych pojęć wzajemne porozumienie może być jeszcze trudniejsze niż wcześniej. Dlatego musimy o te pojęcia walczyć. Kiedy Jan Paweł II przyjeżdżał na pierwsze pielgrzymki do Polski, wchodził w spór pojęciowy z marksizmem i słowom, wprowadzonym do dyskursu społecznego przez Marksa, nadawał chrześcijańskie znaczenie. Chrześcijaństwo było jednak wówczas w ofensywie. Dzisiaj to inne nurty przejmują chrześcijańskie pojęcia. Samo świadectwo jest więc niezwykle ważne, ale może nie wystarczyć, jeżeli nie znajdzie się sposobu, w jaki można o nim opowiedzieć.

Zwracasz więc uwagę na to, że niezwykle ważna jest umiejętność uzasadnienia naszej wiary – byśmy również mogli „zdać sobie sprawę z nadziei, która jest w nas”, jak mówił święty Piotr. Najbardziej pierwotnym doświadczeniem jest natomiast samo doświadczenie tajemnicy Boga w człowieku, które przemienia życie i które jest na tyle pociągające, że inni chcą za tym pójść…
To prawda, ale podkreślę to jeszcze wyraźniej. Nasza religia osadzona jest na greckiej filozofii, co doskonale widać i u świętego Pawła, i u świętego Jana. Nie przez przypadek w Janowej Ewangelii pojawia się zdanie: „Na początku było Słowo”. Logos. Skoro więc słowo stwarza świata, nie deprecjonowałbym wagi słowa, tak ważnego przecież w chrześcijaństwie od samego początku. Gdyby go nie było, nie byłoby przecież Pisma Świętego, które jest dla nas podstawowym źródłem wiedzy o Objawieniu.

Utrata możliwości komunikacji przy pomocy pojęć właściwych chrześcijaństwu jest z pewnością przejawem głębokiej przemiany kulturowej. W swoim artykule przywołujesz jednak C.S. Lewisa, który tej erozji znaczeń używanych przez chrześcijaństwo pojęć genialnie się przeciwstawiał, proponując na nowo doniosłość znaczenia niektórych słów i postaw. Czy widzisz współcześnie osoby, które są w stanie zaproponować na nowo taką głębszą refleksję nad moralnością, rozumem, odpowiedzialnością, miłością, wolnością, jak czynił to niedawno również Jan Paweł II?
Kiedy chrześcijaństwo dominowało w sferze społecznej, ta dominacja przejawiała się również w tym, że byliśmy otoczeni przejawami chrześcijańskiej kultury. Wówczas ikon chrześcijańskiej kultury było wiele. Dzisiaj znalezienie takich głosów jest zdecydowanie trudniejsze, nawet mimo pojawienia się mediów społecznościowych, dzięki którym w zasadzie każdy może wysyłać w świat komunikaty i brać udział w debacie publicznej. Gdy jednak większość społeczeństwa nie myśli już po chrześcijańsku, bardzo trudno przebić się w debacie z chrześcijańską opowieścią. Co więcej, chrześcijanie aktywni w debacie publicznej muszą też brać pod uwagę bagaż związany z Kościołem instytucjonalnym i różnymi negatywnymi skojarzeniami, takimi jak ksiądz czy biskup-pedofil. Dzisiaj jakiekolwiek próby przekazywania wiary, świadczenia o Jezusie w sferze kultury, będą musiały się mierzyć z oskarżeniami pod adresem hierarchów. To będzie bardzo mocno osłabiać przesłanie chrześcijańskiej kultury, ale prawdą jest też to, że w ostatnich dekadach bardzo zaniedbaliśmy komunikowanie tego przesłania w malarstwie, rzeźbie, teatrze, kinie czy w muzyce. Liberalno-lewicowe ruchy emancypacyjne kwestionują od lat chrześcijańskie wartości i pojęcia w przestrzeni publicznej, a my, jako chrześcijanie, nie odpowiedzieliśmy na to wyzwanie i pozwoliliśmy na zagarnięcie sfery kultury. Widać to choćby po tym, jaka wizja rodziny jest przekazywana choćby w serialach. Już od lat wielu lat jesteśmy oswajani z inną wizją świata, w którym na przykład panuje przyzwolenie na tworzenie związków nieformalnych, a rozwody postrzegane są jako coś powszechnego i w gruncie rzeczy neutralnego. A jeśli już dzieła kultury chrześcijańskiej się pojawiały, to były po prostu znacznie gorszej jakości. Co prawda jestem przekonany, że i dzisiaj takich autorów jak C.S. Lewis nie brakuje, ale najczęściej giną w zalewie pop kultury.

Czy to właśnie w braku możliwości porozumienia dostrzegasz powód odchodzenia tylu młodych z Kościoła?
Wydaje mi się, że można być w Kościele z dwóch powodów. Albo z powodu tradycji, albo dlatego, że doświadczyło się spotkania z Jezusem – i to już jako osoba dorosła. Być może większość ludzi nie doświadczyło osobistego spotkania Jezusa, tylko trwa w Kościele z powodów kulturowych. W sytuacji, gdy czynnik kulturowy przestaje być tak istotny jak w przeszłości, w Kościele pozostanie mniejszość, może kilkanaście procent, które mają za sobą doświadczenie spotkania Boga.
Warto przy tym pamiętać, że osoby mieszkające na wsi 100 lat temu żyły w przeświadczeniu, że ich los w ogromnej mierze zależy od Opatrzności. Dziś przeważnie nie mamy przekonania, że nasz los jest w rękach Boga. Za sprawą postępu cywilizacyjnego czujemy się coraz częściej samowystarczalni. Współczesna młodzież to osoby, których rodzice swoją młodość przeżywali w czasie ustrojowej transformacji, kiedy to nagle pojawiły się nowe możliwości, a katolicyzm kulturowy przestał z taką siłą na nich oddziaływać. W pokoleniu ich dzieci nie ma on już szans się odbudować, zwłaszcza, że erozja ta została wzmocniona przez rozprzestrzenianie się popkultury, zwłaszcza w ostatnich kilkunastu latach przy powszechnym dostępie do Internetu.
Podam przykład. Jeszcze 30 lat temu na prowincji głupio było publicznie przyznać się, że jest się osobą niewierzącą, bo wydawało się, że wszyscy wierzą. Teraz znalezienie kogoś, kto nie wierzy lub ignoruje nauczanie Kościoła, jest o wiele prostsze. Wystarczy otworzyć pierwszą lepszą stronę internetową, by zobaczyć, że ludzie nie żyją według przykazań, a wyglądają na szczęśliwych, więc właściwie czemu ja mam się męczyć? To jest zresztą wielkie wyzwanie dla rodziców – jak wykształcić w dzieciach krytycyzm w przyjmowaniu treści, które do nich trafiają, a jednocześnie wprowadzić je w dorosły świat, który jest religijnie co najmniej ambiwalentny.

Czy obecnie rolę chrześcijanina można porównać właśnie do rodzica, który cierpliwie, z troską tłumaczy swoim dzieciom znaczenie słów i chrześcijańskiej propozycji?
To bardzo ciekawe porównanie. Rodzic jest powołany do przekazywania własnego doświadczenia wiary swoim dzieciom, a każdy chrześcijanin – do pójścia na cały świat i głoszenia Ewangelii. Część osób ma możliwość głoszenia jej tylko w gronie rodziny, część może to robić w środowisku pracy, a jeszcze inni w przestrzeni publicznej, choćby za pomocą mediów. Ale rzeczywiście rodzina jest podstawową szkołą ewangelizacji. Jeżeli ktoś nie jest w stanie przekazać doświadczenia wiary swoim dzieciom, to ciężko mu będzie przekazać je komuś spoza rodziny. To jest zresztą moment, gdy rodzice umacniają również swoją wiarę. Głoszenie Ewangelii zmienia przecież nie tylko odbiorcę, ale także głoszącego.



Uczestniczyliśmy ostatnio we mszy św. w kościele, który był pełen ludzi, więc wydawałoby się, że wszystko jest w porządku. Ty natomiast w swoim artykule przedstawiasz przyszłość Kościoła dość pesymistycznie…
Wcale nie uważam, by moje wyobrażenie najbliższej przyszłości Kościoła było pesymistyczne. Kryzys, który niewątpliwie teraz przeżywamy, podobnie jak kryzysy w historii Kościoła, na przykład na przełomie XV i XVI wieku, jest przede wszystkim szansą na oczyszczenie Kościoła, na odkrycie tego, co Pan Bóg do nas współcześnie mówi, jak odczytywać Ewangelię w XXI wieku. Zresztą tych kryzysów w historii Kościoła było mnóstwo, dziś często o nich nawet nie pamiętamy. Nie spodziewam się też, że Kościół nagle się rozpadnie i kościoły w Polsce i na całym świecie opustoszeją. Badania pokazują jednak wyraźnie, że mamy największy rozdźwięk pomiędzy praktykami religijnymi osób starszych i młodszych. Nie ma drugiego państwa na świecie,
w którym byłaby taka różnica pomiędzy praktykami religijnymi osób poniżej i powyżej 40. roku życia. Oczywiście absolutnie nie powinno nas cieszyć, że teraz oto z Kościoła odpadną ci, którzy nie wierzą, Kościół się oczyści, a my będziemy w końcu małą, ale silną chrześcijańską wspólnotą. Benedykt XVI rzeczywiście przedstawia przyszłość chrześcijaństwa, używając obrazu małej łodzi, ale mówi jednocześnie, że nie powinniśmy się do tej małej łodzi ograniczać, bo jesteśmy wezwani do głoszenia Ewangelii całemu światu.
Ostatnio doszło do kilku głośnych odejść z Kościoła. Ktoś mógłby powiedzieć, że trudno, widocznie te osoby nie poznały Jezusa i nie rozumiały Kościoła. Ale myślę, że nie powinniśmy do tego tak podchodzić. Czuję, że powinien się w nas rodzić żal z powodu tego, że nasi bracia i siostry się gubią. Skoro Kościół należy do Chrystusa, to wszyscy jesteśmy jego członkami, więc gdy ktoś odchodzi, to jakby ciało Chrystusa było okaleczane. Poza tym, mimo że osoby te może nie były blisko Boga i przynależały do Kościoła głównie ze względów kulturowych, to miały jednak styczność z sakramentami. Nie chodzi o to, by traktować je magicznie, ale jednak to realne doświadczenie Bożej łaski.

Jakie wyzwania ewangelizacyjne widzisz zatem przed Kościołem w Polsce? Co mogłoby pomóc, byśmy nie tracili tych braci i sióstr i by oni też mieli szansę na spotkanie z Chrystusem?
Wydaje mi się, że dzisiaj szczególną rolę powinni odgrywać świeccy-świadkowie, którzy nie mogą zrzucać odpowiedzialności za ewangelizację na księży i osoby konsekrowane, stanowiące przecież niewielki odsetek w Kościele. Możliwości ewangelizacyjne ze strony Kościoła instytucjonalnego będą zresztą z różnych powodów ograniczone, o czym już mówiliśmy. Osobom świeckim może być zatem łatwiej dotrzeć do niektórych środowisk. Myślę więc, że to właśnie świeccy będą musieli wziąć większą odpowiedzialność za ewangelizację, choć będzie to też trudne dla samego Kościoła instytucjonalnego. Hierarchowie bowiem wciąż nie za bardzo tym świeckim, zwłaszcza kobietom, ufają.

Co masz na myśli, gdy mówisz o konieczności wzięcia odpowiedzialności za Kościół przez świeckich?
Przestrzeń tej odpowiedzialności podzieliłbym na małą i dużą scenę. Na małej scenie odbywa się życie rodzin, w których troszczymy się, by żyły „po Bożemu”. W tym wymiarze zacząć trzeba właśnie od budowy życia rodzinnego i ewangelizowania współmałżonków oraz dzieci. To może przynieść efekty w przyszłości, jeśli nasze dzieci będą mieć żywe doświadczenie spotkania z Bogiem, a rodzice nauczą ich, jak to doświadczenie przekazać dalej. Kolejnym krokiem jest troska o życie parafialne, które jest obecnie, według mnie, bardzo niedocenionym miejscem budowania wspólnoty. Wiele osób wierzących jeździ na spotkania modlitewne, seminaria religijne, rekolekcje itd., rozsmakowując się w ofercie różnego rodzaju religijnych spotkań, zapominając niestety przy tym o swojej parafii, która przecież także może być wspólnotą żywego Kościoła. Jest też jednym z ostatnich miejsc, w którym mogą się spotkać ludzie reprezentujący różne grupy czy profesje, na przykład profesorowie i sędziowie z pracownikami fizycznymi.
W Ruchu Światło–Życie, w którym zostałem wychowany, ksiądz Blachnicki zawsze powtarzał, że docelowym miejscem zaangażowania się oazowicza nie jest Ruch, tylko właśnie parafia, a celem Ruchu jest przygotowanie osób do życia parafialnego. Dlatego reforma myślenia o parafii zarówno ze strony kleru, jak i ludzi świeckich, jest czymś fundamentalnym.

A co dzieje się na „dużej scenie”?
Myślę, że tak zwana „duża scena” nie jest wyzwaniem dla każdego. Używając tego określenia, mam na myśli sprawy, które pojawiają się w przestrzeni medialnej, takie jak problem skandali pedofilskich, kwestia uwikłania niektórych księży we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa PRL-u czy temat finansowania Kościoła. Tematy te są rzadko poruszane przez chrześcijan w debacie publicznej, bo wielu boi się, że wyciąganie ich na światło dzienne stanie się kolejnym pretekstem dla niewierzących do ataku na Kościół. A przecież ten atak prędzej czy później nastąpi. Uważam więc, że lepiej podjąć te problemy i spróbować rozwiązać samemu, nić czekać, aż zrobią to za nas. Wówczas zyskalibyśmy choć trochę wiarygodności. Wydaje mi się więc, że część katolików obecnych na tej „dużej scenie” powinna wziąć większą odpowiedzialność za Kościół, a jego problemy nazywać po imieniu.

Wróćmy jeszcze do twojego artykułu. Czy po analizie obecnego stanu komunikacji między chrześcijanami a światem widzisz jakąkolwiek nadzieję na to, by Kościół mógł na nowo przekonać do siebie współczesnego człowieka i społeczeństwo?
Nadzieja jest zawsze. Choćby to, że teraz się spotykamy i rozmawiamy, jest jej przejawem. Chrześcijańska nadzieja bierze się z Chrystusa i z historii o Jego zmartwychwstaniu. To zawsze będzie źródłem nadziei dla człowieka, który jest śmiertelny i który nigdy, choćby w zaciszu swojego serca, nie przestanie zadawać pytania o sens życia. A my jako chrześcijanie wierzymy, że nikt poza Chrystusem nie jest w stanie tego sensu nam pokazać. Jan Paweł II napisał, że „nie da się poznać człowieka bez Chrystusa”, a Benedykt XVI pewnie dla wzmocnienia przesłania dodałby: „Bez Chrystusa Zmartwychwstałego”. To jest nadzieja, która nie może przeminąć.
Dlatego w swoim tekście, którego naprawdę nie postrzegam pesymistycznie, umieściłem optymistyczny w moim odczuciu akapit, w którym wskazuję, że tak jak Apostołowie żyjemy w czasach apokaliptycznych. Oczekujemy przecież spotkania z Bogiem, oczekujemy Jego ostatecznego przyjścia, czy to w naszym życiu, czy też w Historii, więc gdy to się będzie działo, powinniśmy „podnieść głowy”, bo „zbliżać się będzie nasze odkupienie”. Oczywiście pojawi się także ból, kiedy ludzie będą odchodzić od Kościoła, ale być może zachęci nas to do większej aktywności ewangelizacyjnej, choćby w środowisku pracy. Ja często pytam sam siebie, czy osoby, które na mnie patrzą, widzą we mnie chrześcijanina.

W ostatnich miesiącach – po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji – wielu młodych rozpoczęło gwałtowne protesty, choć oczywiście motywy uczestniczenia w nich były zróżnicowane. Czy widzisz w tych protestach coś pozytywnego?
Tak, widzę. Wydaje mi się bowiem, że najgorsza jest obojętność. Jeżeli natomiast pojawiają się jakieś realne emocje, to wiadomo, że od miłości do nienawiści (i odwrotnie) jest bliżej niż od miłości do obojętności. Rzeczywiście powody wzięcia udziału w protestach były różne, ale jeżeli pojawiły się realne emocje, gniew czy żal, to jest to już przestrzeń do rozmowy i ewangelizacji. W młodych ludziach jest obecna potrzeba rozmowy, pojawiają się pytania o sens życia. Komunikują oni, że świat, w którym egzystują, jest pozbawiony sensu, a siebie nazywają straconym pokoleniem, choć żyją w bodaj najlepszym momencie w tysiącletniej historii Polski. Nigdy przecież nie byliśmy tak bogatym państwem z tak zamożnym społeczeństwem. To jednak moje pokolenie, 30/40-latkowie, uwierzyło w konsumpcję. Możliwe, że młodzi już widzą, że konsumpcja szczęścia im nie da. I to jest okazja do zaproszenia ich do kontaktu z Jezusem, który może dać odpowiedź na pustkę, której doświadczają. Oczywiście widać też wiele negatywnych aspektów tak zwanego strajku kobiet, ale sam bunt młodych nie jest zły. Jeżeli ktoś odczuwa jakiś gniew, to po pierwsze trzeba to spróbować zrozumieć, spojrzeć na tę osobą z miłością, jakoś, choćby symbolicznie, przytulić, spróbować porozmawiać, a nie odrzucać.
Podobny krzyk o znaczenie życia wybrzmiał w Europie w ’68 roku. Wówczas odpowiedź utożsamiono z rewolucją seksualną. Dziś młodzi ludzie także nie spotykają adekwatnej odpowiedzi na pytania o sens życia, o szczęście, i w obliczu tej wielkiej pustki ich serce krzyczy. Ci młodzi wychowywali się przecież w środowiskach chrześcijańskich, chodzili na religię, do kościoła, a jednak nie spotkali odpowiedzi na pytania, dlaczego i po co żyją czy kim są.
Sytuacja młodych w dzisiejszej Polsce rzeczywiście przypomina mi trochę przełom lat 60. i 70. w Europie Zachodniej, ukazany w filmie Absolwent (1967, reż. Mike Nichols). Jesteśmy zresztą w analogicznym momencie – oni 20–30 lat po wojnie, my 20–30 lat po transformacji. Młode pokolenie ma doświadczenie nasycenia dobrami, a z drugiej strony pustki egzystencjalnej.

Czego, jako Kościół w Polsce, możemy się jeszcze nauczyć od protestujących?
Nie wiem, czy od samych protestujących, ale na pewno w tej sytuacji powinniśmy się nauczyć większej wrażliwości. To, że są ludzie, którzy mogą myśleć inaczej niż my, nie oznacza, że powinniśmy ich odrzucać. Powinniśmy być na nich wrażliwi. Przecież człowiek bez Boga umiera. Naszym zadaniem jest więc to, żeby umożliwić im kontakt z Bogiem, żebyśmy podtrzymali ich życie, nawet jeśli nie uleczymy ich chorób. Kolejną rzeczą, którą możemy w tej sytuacji zyskać, to umiejętność rozmowy, którą utraciliśmy także w Kościele. Powinniśmy szukać tego, co nas łączy, a nie tego, co dzieli. Jeżeli ludzie będą widzieć wśród nas, chrześcijan, podziały, jak to zdarzało się zresztą także w czasach apostolskich, to staniemy się jeszcze bardziej niewiarygodni.

Jakie dobro mogą spotkać w Kościele młodzi, którzy obecnie Kościół odrzucają i atakują? Czego oni potrzebują i jakie dobro możemy im dać?
(chwila ciszy) Tylko Boga. Wydaje mi się, że „to”, czego człowiek potrzebuje, to Bóg; bez Boga człowiek umiera. I właśnie „to” mamy im dać – Boga. Nie powinniśmy skupiać się na kwestiach etycznych, moralnych, Dekalogu, co jest oczywiście ważne, ale przede wszystkim musimy pokazać im, że jeśli będą żyć z Bogiem, to będą szczęśliwi, bo taki jest cel życia. Wtedy także dobrze będzie wyglądało ich życie rodzinne czy zawodowe i przestaną odczuwać pustkę. Więc w pierwszej kolejności mamy dać im Boga. Pytanie tylko: jak to robić?

No właśnie. Brzmi to bardzo pięknie, ale co konkretnie oznacza dawać Boga?
Robić wszystko, żeby ludzie mieli okazję poznać Boga, a poznaje się Boga przez miłość, która jest między nami. Jeżeli Bóg jest miłością, to my, dając im miłość, dajemy im szansę poznać Boga. Dając miłość naszym dzieciom, dajemy im szansę spotkać Boga. Jako wykładowca akademicki mam dawać miłość studentom, nawet jeżeli oni nigdy tak by tego nie nazwali. Nie chodzi jednak o to, żeby powtarzać ludziom w kółko: „Bóg cię kocha, Bóg cię kocha”, bo to by było strasznie abstrakcyjne i denerwujące; nie możemy tego Boga podać nikomu na tacy. Musimy dać im miłość jako doświadczenie własnej relacji z Bogiem. Możemy pójść na przykład do strajkujących kobiet i z nimi porozmawiać, okazać zrozumienie ich potrzeb.
To jest zresztą pytanie do każdego z nas: czy kiedy wstaję rano, moim pierwszym pytaniem jest, jak mogę dziś dać Boga ludziom? Boże Narodzenie pokazuje nam, że Bóg dał nam siebie jako małe dziecko, dał nam siebie, abyśmy go zanosili innym. A jak to zrobić, to już jest pytanie do każdego z nas.

CZYTAJ TAKŻE: W poszukiwaniu człowieka

Jak pisał Benedykt XVI w jednej ze swoich encyklik, nie możemy jednak „dawać miłości, jeżeli sami nie zostaniemy nią obdarowani”. W jaki sposób i gdzie ty doświadczasz tej miłości? Jak Bóg dotarł do ciebie, byś mógł dawać Go innym?
Mam doświadczenie spotkania żywego Boga we wspólnocie Ruchu Światło–Życie. Doświadczenie to przeżyłem 20 lat temu, ale ono jest wciąż żywe i jestem za nie ogromnie wdzięczny. Dzięki temu, że doświadczyłem spotkania Boga, teraz dostrzegam Go w sytuacjach, w których inni być może mieliby z tym problem. Dostrzegam Go na przykład w małżeństwie, ponieważ jest ono sakramentem, czyli „widzialnym znakiem niewidzialnej łaski”. Każdy, kto żyje w małżeństwie, doświadcza sakramentalnej łaski – to trochę tak, jakby nieustannie przyjmować Komunię Św. Relacja z moją żoną jest więc doświadczaniem Boga. Kiedy skończymy ten wywiad, wyjdę z pokoju i spotkam moją żonę – doświadczę obecności Jezusa. On jest nieustannie przy nas, tylko trzeba sobie to uświadomić.

Marcin Kędzierski, dr nauk ekonomicznych, adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W latach 2012–2015 prezes Klubu Jagiellońskiego, w latach 2015–2018 dyrektor programowy think-tanku Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, a od 2018 r. główny ekspert tej instytucji. Specjalizuje się w naukach o polityce publicznej.

W rozmowie brali udział: Barbara i Jarek Wańczykowie, Anna i Paweł Dosiowie oraz Dawid Crisanti, były student dr. Marcina Kędzierskiego.