Antonio Polito

Antonio Polito. Strach i obecność

Kruchość i marzenia o teoriach, potrzeba drugiego i brak autorytetu. Epidemia koronawirusa osłabia cywilizację Zachodu „coraz bardziej obojętną na samego Jezusa”. I stawia nas na rozdrożu... Mówi Antonio Polito, felietonista „Corriere della Sera”
Davide Perillo

„To przejmujący obraz i bardzo wymowny, ponieważ tak mówi doświadczenie każdego z nas”. Kiedy Antonio Polito, 64 lata, redaktor Corriere della Sera, przeczytał wywiad z Juliánem Carrónem, opublikowany w jego gazecie 1 marca, został dotknięty tym prostym i potężnym pytaniem. „Co przezwycięża strach dziecka? Obecność mamy”. Może wydawać się dziwne widzieć w tym przykładzie odpowiedź na dramat, który w ciągu kilku dni odmienił świat i nasze życie. Jest to jednak kwestia kluczowa. Koronawirus pchnął nas nagle w najpoważniejszy kryzys ostatnich dziesięcioleci. Ujawnił nasz „głęboki strach, ten, który nam doskwiera”, jak pisze Carrón: coś, na co może odpowiedzieć jedynie „obecność”, ale nie „jakakolwiek obecność. I dlatego Bóg stał się człowiekiem” i zszedł na ziemię. Stąd tak ważne jest, aby dzisiaj spotykać Jego świadków „gdy widzimy tu i teraz osoby, w których potwierdza się zwycięstwo Boga na lękiem”. Kluczem jest doświadczenie, potężniejsze niż tysiące analiz. „Widzę potrzebę zaufania czemuś większemu od nas, co kocha nas nieskończenie, a zatem nas chroni. Jak robią to dzieci. Kiedy to czytałem, przyszła mi na myśl Matka Boża Miłosierdzia przedstawiona na wielu obrazach. Otwiera płaszcz i zaprasza ludzi”.

Również on jest zamknięty w domu całymi dniami, jak (prawie) wszyscy. „Jest to forma izolacji społecznej, ale też rodzinnego zbliżenia” zauważa, uśmiechając się. „Po raz pierwszy od lat jesteśmy cały czas razem…”. I tu, z domowego salonu, podczas dni niespodziewanych odkryć („a może spróbować na Google Classroom? To szalona praca”) i dialogów z dziećmi („one również podejmują wyjątkowy wysiłek, aby pozostać w domu, ale rozumieją, dlaczego”), obserwuje – we Włoszech i na całym świecie – zmaganie się z konsekwencjami wydarzenia, które może sprawić, że prostota rzeczy wyjdzie na powierzchnię.

Co może nas uwolnić od tego strachu?
Jest to jedna z najważniejszych lekcji nam udzielonych. Nagląca, jasna i głęboka, dlatego że to wydarzenie koronawirusa takie jest. Podważa dziś przynajmniej cztery główne mity zachodniej cywilizacji, która staje się coraz bardziej obojętna na Jezusa. I mówię to, będąc w jakimś stopniu laikiem.

Jakie to są mity?
Pierwszym mitem jest bogini Gea, Ziemia, Natura lub jakkolwiek ją nazwać. Dla niektórych stała się niemal idolką. Jakby była boskością samą w sobie, z której wywodzi się wiele ideologii: hiper-ekolodzy, ci, którzy mówią, że jest nas za dużo, że wyginięcie człowieka byłoby lepsze, że Ziemia ma więcej praw niż my… Nie mówię o zdrowej ekologii, pamiętajcie: natura jest bardzo ważna, a jej obrona jest istotna. Ale zgodnie z jej prawami życie zawsze walczy o przetrwanie, nawet życie w wirusie. Do tego należy podchodzić z rozwagą. Natura nie jest Bogiem, jest częścią stworzenia. Dotyczy to także innego mitu, podobnego i przeciwnego: mitu nauki.

Nawet ta jest konieczna, ale ograniczona…
Dokładnie. Nowoczesność żywi się ideą, że każdy problem, który się pojawi, lub jakakolwiek pojawiająca się nadzwyczajna sytuacja – nauka czy technologia będą w stanie go rozwiązać. Znajdziemy lekarstwo i problem rozwiązany. Ale to nie jest tak. Żeby zwalczyć nowego wirusa, takiego jak ten, medycyna nie wystarcza: musimy zacząć od nowa, z cierpliwością. Szukając szczepionki, która może go powstrzymać za rok, ale kto wie, co się w międzyczasie wydarzy. To dowód, że technologia nie może zrobić wszystkiego. Nauka jest fundamentalna, ale nie wszechmocna. Może się to wydawać oczywiste, ale jest to ważna lekcja dla czcicieli bogini Téchne.



A czy rozwijają się też inne mity?
W pewien sposób równolegle. Następnym jest bóg Ego, indywidualizm. Ta historia mówi nam, że w nagłych wypadkach tylko niektóre zachowania zbiorowe mogą przynieść dobre rezultaty. Samolubne próby, zbudowane wyłącznie wokół indywidualnych zainteresowań, są tak nieskuteczne, że powodują jeszcze większe szkody: jeśli wbiegam do „strefy czerwonej”, a potem wracam na Południe, jeśli idę do baru z przyjaciółmi, ponieważ „i tak chorują tylko starsi” – staję się częścią problemu. Stare, podstawowe prawo rynku – dążenie do własnych interesów zapewnia dobrobyt wszystkim – nie działa. Istnieją dziedziny życia, w których tak się nie dzieje i są one w tej sytuacji decydujące. Ale jeśli chodzi o tę iluzję, związany jest z nią także czwarty mit, włoski idol: Chaos. Jesteśmy przekonani, że w końcu wszystko będzie lepiej, nawet jeśli nie przestrzegamy zasad. To nieprawda. Być może istnieje inny czynnik, który jest zaburzony, związany z Ego: coś, co ktoś nazwał „prawem”. We wstępie do Śladów sformułowałeś to w ten sposób: „Od dawna nauczyliśmy się żyć wyłącznie w oparciu o prawa. Nadszedł czas na obowiązki”.

Więc skąd bierze się bałwochwalstwo Ego?
Wynika z ogólnego dobrobytu. Jest to typowe dla bogatego, pewnego siebie społeczeństwa, które myśli, że rozwiązało większość swoich pierwotnych problemów i dlatego może poświęcić się opiece nad starymi i nowymi prawami. Począwszy od lat sześćdziesiątych stwarzało ciągle nowe prawa: do prywatności, do wyboru płci, do samostanowienia.... Teraz sytuacja kryzysowa stawia przed nami potrzebę wypełniania obowiązków. Krótko mówiąc, wymaga od nas odpowiedzialności.

Ksiądz Carrón zauważa, że ​​w takich okolicznościach jak te „odsłania się droga dojrzewania, którą – każdy osobiście i wszyscy razem – przebyliśmy”, wyłania się „świadomość samych siebie, którą osiągnęliśmy”. A czy ty zauważasz, że gdzieś się gubimy?
Ważna cecha: poczucie wrażliwości. Uświadomienie sobie tego jest decydujące. W świecie naszych rodziców lub dziadków, gdzie ludzie umierali po trzydziestce, taka epidemia była prawie normalnym zjawiskiem. Dzisiaj nie, w naszych czasach niepewność jest czymś, co zwykle cenzurujemy. Rzeczywiście istnieje nawet deklarowane poszukiwanie nieśmiertelności. Podczas gdy walczymy z wirusem, w najbardziej zaawansowanym miejscu na świecie, w Kalifornii w Dolinie Krzemowej, właściciele Big Tech inwestują miliardy w biotechnologię lub w integrację człowieka z maszyną. Mamy już setki zahibernowanych ciał czekających na to, by nauka znalazła sposoby na przywrócenie ich do życia. Marzenie o nieśmiertelności jest niezwykle potężne we współczesnym społeczeństwie. Jesteśmy uważani za ostatnią cywilizację, która może osiągnąć wyzwolenie człowieka od śmierci. Tutaj, w społeczeństwie, cechującym się tak potężną pychą, że czuje się z siebie dumne, nietykalne, odkrycie tej kruchości jest jeszcze bardziej szokujące. To straszna trauma. Ale to może być przydatne.

„Jesteśmy uważani za ostatnią cywilizację, która może osiągnąć wyzwolenie człowieka od śmierci. Tutaj, w społeczeństwie, cechującym się tak potężną pychą, że czuje się z siebie dumne, nietykalne, odkrycie tej kruchości jest jeszcze bardziej szokujące. To straszna trauma. Ale to może być przydatne.

I czy ta sytuacja mówi nam, abyśmy szukali i świadczyli, że „Bóg, który stał się człowiekiem, stał się historyczną, cielesną obecnością”?
Nie wiem. Ale jednym z powodów, dla których chrześcijaństwo rozprzestrzeniło się tak bardzo na świecie, była właśnie perspektywa pokonania śmierci. I Bóg robi to nawet składając ofiarę. Jest to jedyna religia na świecie, w której Bóg wciela się w człowieka i umiera, aby powiedzieć człowiekowi: wszyscy możecie żyć ponownie. Są historycy, którzy twierdzili, że wśród przyczyn sukcesu – nazwijmy to – wiary, był fakt, że podczas epidemii chrześcijanie zachowują się inaczej: podczas gdy inni uciekają, chrześcijanie pomagają innym. Nawet poświęcając życie. W ten sposób zyskują podziw wszystkich. Dlaczego oni tak postępują? Widać, że są chronieni przez Wszechmocnego”.

Czy dziś też tak jest?
Jedynym sposobem walki ze śmiercią jest nadzieja na zmartwychwstanie i utożsamianie się z postacią Jezusa. Jest to odpowiedź, która w ostatnich dziesięcioleciach została niestety zużyta przez sekularyzację, straciła na sile. Nie odnoszę się tylko do zmniejszenia liczby chrześcijan, ale właśnie do wiary chrześcijan w zmartwychwstanie. Chrześcijaństwo zostało zredukowane do szeregu przykazań i wartości, które mogą być częściowo podzielane przez świeckie społeczeństwo, a jego znaczenie zostało całkowicie utracone. Jednak propozycja zmartwychwstania jest jedynym sposobem walki ze śmiercią u podstaw. Rzeczywiście, nie tylko strach przed śmiercią także świadomość naszego ostatecznego celu, objawiana w codzienności.

To jest egzystencjalna niepewność, którą ksiądz Carrón nazywa „niemożnością zmierzenia się z życiem, które trzymamy w naszych rękach” …
Dokładnie. Faktem jest, że jesteśmy jedynymi żywymi istotami zdolnymi do wyobrażania siebie i wyobrażania sobie świata po naszej śmierci, po nas. A to sprawia, że ​​jesteśmy niepewni. Doświadczamy bólu nieskończoności od urodzenia. Jedynym lekarstwem, które pojawiło się w zachodniej tradycji, jest wiara w Chrystusa. Przeznaczony do zmartwychwstania, Bóg, który jako człowiek umarł i zmartwychwstał. Dlatego mówimy o „łasce”.

Ale czy ta historia nie staje się okazją do odkrycia, że jesteśmy ostatecznie zależni? Od innych i być może od Innego …
Cóż, wraz z kryzysem niewrażliwości istnieje również świadomość, mocniejsza od naszej zależności, naszego przeznaczenia. Sami sobie nie wystarczamy, aby walczyć z takimi rzeczami. Nie tylko dlatego, że czujemy potrzebę bycia razem, ale właśnie dlatego, że jesteśmy wspólnotą. Potrzebujemy solidarności, aby nasz sąsiad mógł zrobić coś pozytywnego. Więcej niż zależności w sensie świeckim, powiedziałbym „współzależności”. W obliczu tak wielkiej sprawy pozostałe są konieczne. W kategoriach chrześcijańskich, jeśli się nad tym zastanowić, jest to jak wykupienie nas, którego Jezus dokonał poprzez swoje miłosierdzie.

„Sami sobie nie wystarczamy, aby walczyć z takimi rzeczami. Nie tylko dlatego, że czujemy potrzebę bycia razem, ale właśnie dlatego, że jesteśmy wspólnotą. W obliczu tak wielkiej sprawy pozostałe są konieczne”.

Ksiądz Carrón mówi o tej chwili jako o „okazji, której nie można przegapić” ...
Tak i rozumiem to. Nie wiem, czy sam tak bym to nazwał. Nikt nie cieszy się z takiej okazji, to tak, jakby w tym, co się dzieje, było poczucie otrzymania kary. Ale to z pewnością doświadczenie. Coś, czego trzy lub cztery pokolenia obywateli Europy nigdy nie doświadczyły. Takie niebezpieczeństwo, tak powszechne, że w ciągu kilku dni doprowadziło nas prawie do stanu wojny gospodarczej. Jest to wyjątkowe wspólne doświadczenie, nie do przeżycia w normalnych okolicznościach. Z pewnością popycha nas to do refleksji nad ludzką kondycją.

Jak myślisz, jak z tego wyjdziemy?
Nie wiem. Z jednej strony widzę skutki negatywne. Opowieść o zamieszkach w więzieniach bardzo mną wstrząsnęła. Nie tylko dlatego, że jak zwykle zapomnieliśmy o więźniach, ale ze względu na to, że ukazuje ona kolejną cechę czegoś, co tak bardzo przypomina apokaliptyczną historię. A potem wydaje się, że nie ma już żadnego prawdziwego autorytetu, postaci zdolnych do przemawiania do narodu i słuchania go (w takiej sytuacji są szanse na zaistnienie anarchii) Z drugiej strony widzę też gesty wielkiej solidarności, otwartości, czasem heroizmu. Pozostaje silny wymiar wspólnotowy. Krótko mówiąc, jesteśmy na rozdrożu jak podczas kapitulacji Włoch z 8 września [1943 r – przyp. red.], czyli albo po uderzeniu choroby uspokoimy się i zaczniemy od nowa, albo ryzykujemy roznoszeniem się choroby. Mam nadzieję, że spełni się pierwsza hipoteza, ale to zależy od nas wszystkich.