Paul Mariani

Paul Mariani: W wersach przyjaciela

Amerykański poeta i krytyk Paul Mariani opowiada o intensywnym „współistnieniu” z XIX- i XX-wiecznymi autorami. Opowiada jak to podczas wakacji jednej ze wspólnot CL niespodziewanie przestał udzielać odpowiedzi i zaczął pytać („Ślady”, nr 5/2017)
Mattia Ferraresi

Pierwsze, co uderza w Paulu Marianim, to głos. Ciepła, niska barwa spotęgowana uroczystą siłą, która wydaje się dobywać z odległych miejsc, z zaświatów. Jest to dar właściwy poecie, który porusza się w obszarze wolnym od reguł, gdzie słowa i muzyka splatają się. Kiedy recytuje Psalm 63, publiczność zebrana na łące natychmiast milknie. W tle pozostaje tylko „rozśmieszająca paplanina dzieci”, jak on to nazywa, ale bardziej niż rozproszenie jest ona akompaniamentem: „Boże, Ty Boże mój, Ciebie szukam; Ciebie pragnie moja dusza, za Tobą tęskni moje ciało, jak ziemia zeschła, spragniona, bez wody”.

Od tęsknoty, od niezaspokojonego ludzkiego pragnienia „Ty” rozpoczyna się droga Marianiego, która jest też wielką syntezą ludzkiego doświadczenia przeżytego za pośrednictwem wersów amerykańskich poetów, których kocha. Mariani jest krytykiem, poetą, biografem i profesorem literatury amerykańskiej, który zanim przeszedł na emeryturę, przez prawie 15 lat wykładał w Boston College. Sławę wśród krytyków i publiczności przyniosły mu zwłaszcza jego biografie XIX- i XX-wiecznych amerykańskich poetów: dzieła udokumentowane w sposób niezwykle precyzyjny, naukowy, ale jednocześnie tętniące życiem, owoc intensywnego współdzielenia życia z autorami, których nigdy osobiście nie spotkał.

Kiedy zaczyna mówić o Harcie Crane, Williamsie Carlosie Williamsie, Robercie Lowellu albo Johnie Berrymanie, wydaje się, że opowiada o bardzo bliskich przyjaciołach, i rzeczywiście już po chwili, słysząc jego opowieść o nich, można usunąć słowo „wydaje się”. To są bardzo bliscy przyjaciele. Spędził 50 lat w towarzystwie Wallace’a Stevensa, ostatniego z poetów, o którym pisał obszernie, a w zakamarkach języka, w wariantach wewnętrznej gramatyki, w obrazach, w tajemniczej intonacji, którą tylko wyćwiczone ucho oraz zsynchronizowane z nim serce mogą uchwycić, odnalazł próby nawrócenia się na katolicyzm. Nie ma „kart”, które o tym zaświadczają, mówi ze śmiechem, jednak tam jest nawrócenie, przed oczami tego, kto ma cierpliwość nie tylko odczytywać słowa, ale nawiązać relację.

«Kiedy zaczyna mówić, wydaje się, że opowiada o bardzo bliskich przyjaciołach, i rzeczywiście już po chwili, słysząc jego opowieść o nich, można usunąć słowo „wydaje się”»

Kiedy wysunął tę tezę w swojej książce The Whole Harmonium: the Life of Wallace Stevens, która ukazała się w ubiegłym roku, oficjalna krytyka skoczyła mu do gardła, doprowadzając do powszechnej kłótni na łamach „New York Review of Books”. Tajemnica ubezpieczyciela, który stał się jednym z wielkich poetów swojego pokolenia, dobrze czujących się obok nazwisk takiej miary jak T.S. Eliot i Robert Frost, była przemilczana. W Final Soliloquy of the Interior Paramour („Końcowym monologu wewnętrznej ukochanej”), jednym ze swoich ostatnich wierszy, Stevens pisze: „Z tego samego światła, z wnętrza umysłu / tworzymy mieszkanie wieczorną porą / w którym nasze bycie razem nam wystarcza”. W odczytaniu Marianiego to „bycie razem” nie odnosi się do niesprecyzowanego towarzystwa ludzi, ale właśnie do tego „Ty”, które jako jedyne może odpowiedzieć właściwie na strukturalne braki człowieka.

Kiedy Mariani czyta wersy Gerarda Manleya Hopkinsa, swojego ulubionego poety, wciąż jeszcze, po wielu latach, głos więźnie mu w gardle. Opowieść o ciemnej nocy, w której walczy ze „swoim Bogiem”, zapiera dech w piersi, ponieważ jest to historia człowieka, który sądzi, że wszystko oddał Panu, a tymczasem zatrzymał dla siebie „rezerwę”, odłożył na bok coś dla siebie, tymczasem „jedyną rzeczą, która pozwala wzrastać, jest całkowite dawanie siebie”. Mariani potem w przebłysku dobrego humoru w stylu Chestertona wykrzykuje: „Kocham tego człowieka!”, posyłając buziaka w powietrze.

Hart Crane na moście w Brooklynie

Mariani natychmiast przyjął zaproszenie, by poprowadzić spotkanie poświęcone amerykańskiej poezji podczas wakacji Bractwa CL św. Franciszka Ksawerego, w których wzięło udział około stu młodych ludzi pochodzących z całej Ameryki, przybyłych w zielone okolice Catskill, znajdujące się w odległości kilku godzin drogi samochodem od Nowego Jorku, wśród których odsetek dzieci był tak duży, że przyrost naturalny na taką skalę natychmiast mógłby zakończyć panującą na Zachodzie demograficzną zimę. Do grupy dołączył także ksiądz Julián Carrón.

Opowieść Marianiego odzwierciedla opowieść z siódmego rozdziału książki La bellezza disarmata („Bezbronnego piękna”), w którym Carrón proponuje na nowo odwieczną trajektorię ludzkiego pragnienia znaczenia, które dojrzewa, dopóki nie stanie się prośbą: „To pragnienie nie może przetrwać nawet kilku minut, jeśli nie stanie się prośbą, ponieważ prawdziwą formą pragnienia jest prośba: nazywa się ona «modlitwą»” – pisze. Ksiądz Giussani przez całe życie prowadził dialog z poetami, którzy subtelnie wyrażali nieskończone ludzkie pragnienie, od Leopardiego po Lagerkvista, od Rebory po Montalego, i Mariani opowiada, że także amerykańska poezja, zwłaszcza poezja modernistów.

«Trzeba błagać niebo, by zeszło na ziemię, tak jak robi to w swojej odzie do Mostu Brooklyńskiego: „Ku nam, najpokorniejszym, zstąp czasem”»

To zmysł religijny jest napędem słów tych poszukujących ludzi, ale dyplomowani krytycy twierdzą, że głupotą jest przyznawanie się do tego. Kiedy Hart Crane mówi o „rozwalonej wieży”, egzegeci widzą w tym tylko falliczny symbol i każde słowo odczytują poprzez interpretacyjną soczewkę jego homoseksualności. Tymczasem Mariani dostrzega wieżę, która wznosi się, by dotrzeć do ostatecznego znaczenia, ludzkie siły nie są jednak w stanie wytrzymać tytanicznego wysiłku. Trzeba błagać niebo, by zeszło na ziemię, tak jak robi to w swojej odzie do Mostu Brooklyńskiego: „Ku nam, najpokorniejszym, zstąp czasem” (tłum. S. Barańczak).

Wpleciony w mroczne wersy, które Mariani rozszyfrowuje, znajduje się także dialog z kobietą idealną, Marią, obecnością powracającą i zawsze zbywaną milczeniem. Opowieść Marianiego biegnie poprzez obrazy, perspektywy, przebłyski, przeskakuje z jednej intuicji na drugą, ponieważ poeci zajmują się rzeczami, a nie rozumowaniem. Jego prezentacja jest sekwencją fotogramów, takich jak fotogramy kina lat 20., o którym mówi Crane. Mariani otwiera i zamyka rękę przed szeroko otwartymi oczami zebranych i mówi „pstryk, pstryk”, by uwidocznić ideę starych kinematografów. Każdy „pstryk” jest chwilą, skrótowo opowiadającą o ludziach takich jak wszyscy, którzy mieli dar komunikowania doniosłości swojego egzystencjalnego pytania. Jest lekarz z New Jersey, który zdumiewa się, słysząc dzwony, mieszczański manager z Connecticut przeżywający zamęt, którego nikt nie dostrzega, jezuicki misjonarz, który chciał nawrócić Walię, a nie zobaczył ani jednego swojego wiersza opublikowanego za swoje życia. A kto wie, ilu Walijczyków dołączyło potem do Kościoła, kiedy wreszcie wydano poezje Hopkinsa.

Można by zadać sobie pytanie, czy poezja jest jeszcze w stanie przemawiać do współczesnego człowieka, ale prawdziwe pytanie brzmi: czy są jeszcze ludzie, którzy nie przestali pragnąć nieskończoności? W tym oddechu nie ma prawdziwego rozróżnienia między poezją a życiem. Mariani zaświadczył o tym nie tylko, współdzieląc swoją expertise (straszne słowo), ale zanurzając się bez żadnej rezerwy w te wakacyjne dni, od porannej jutrzni po dyskusje toczone przy stole wraz ze swoją ukochaną Eileen. Rozmawiał z Charlesem i Paolem w cieniu wielkiego namiotu, podczas gdy pokojowo nastawione hordy dzieci – i dorosłych – bawiły się na namydlonym płótnie; uprzejmie odpowiadał na pytania wszystkich; patrzył przyjacielsko i mówił osobom spotkanym kilka minut wcześniej: „To dopiero początek”. W relacji z owym „Ty” każda rzecz jest połączona, od Ód Pindara po frizzi.

„Tak wyobrażam sobie Raj”. Przed meksykańskim taco Mariani szybko przestał odpowiadać na pytania tych, którzy byli wokół, i zaczął sam je zadawać, zwracając się do Carróna; dotyczyły Ruchu, Giussaniego oraz jego tajemniczej i przepięknej relacji z Leopardim, analogicznej do relacji, jaką on nawiązał z poetami, z którymi się zaprzyjaźnił, podążając swoją drogą. Niektórzy prawie że przepraszali za zamieszanie wywołane przez gromadę puszczonych wolno dzieci – takie okoliczności nie sprzyjały za bardzo wykładowcy pragnącemu prowadzić uporządkowane rozmowy. Na co on odpowiedział: „Tak właśnie wyobrażam sobie Raj”.