
Papież w Libanie, „odważna podróż”
Leon XIV w Bejrucie i okolicach po tureckim etapie swojej wizyty apostolskiej. „Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój” – to temat trzech dni spędzonych na Bliskim Wschodzie. Oto jak czeka na niego Kraj CedrówPodróż papieża do Turcji i Libanu – która właśnie trwa – jest daleka od formalności. Świadczy o tym pełne nadziei oczekiwanie tysięcy ludzi. O ile Nicea jest siłą napędową jego obecności w Ankarze, to budowanie pokoju jest powodem, dla którego zdecydował się również polecieć do Bejrutu.
„Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój” – to motto papieskiej wizyty w Libanie (w dniach od 30 listopada do 2 grudnia), które stało się hasłem w ustach Libańczyków. Narodu zmęczonego – jak opowiadają nam niektórzy przyjaciele z Ruchu mieszkający w Bejrucie – kryzysem gospodarczym, wybuchem w stołecznym porcie w sierpniu 2020 roku, a przede wszystkim wojną wciąż toczącą się na południu, na granicy z Izraelem. Rany wciąż są świeże. Mimo to wiadomość o papieskiej wizycie została przyjęta z entuzjazmem. „Wszyscy czekają na Ojca Świętego: chrześcijanie, muzułmanie, druzowie. Wszyscy”. To słowa biskupa Joulesa Boutrosa, najmłodszego syriacko-katolickiego biskupa w Kraju Cedrów, który od kilku lat opiekuje się lokalną wspólnotą Comunione e Liberazione. „Bliski Wschód wrze od konfliktów. Obecnie zawarto kruchy rozejm, ale strach wciąż jest ogromny, ponieważ przemoc może wybuchnąć ponownie w każdej chwili. Ta odważna podróż jest również potężnym znakiem, że nie jesteśmy zapomniani”. Program, jak nam mówi, jest napięty: papież spotka się z prezydentem Josephem Aounem i wszystkimi najważniejszymi przedstawicielami władzy w kraju.
W poniedziałek odwiedzi grób świętego Charbela w Annaya, następnie sanktuarium maryjne w Harissie – tak drogie Janowi Pawłowi II – i spotka się z patriarchami. Potem odbędzie się spotkanie międzyreligijne na placu Męczenników, symbolu Bejrutu, po którym nastąpi wyczekiwane, radosne spotkanie z młodzieżą w Bkerké, a później wieczorne spotkanie ze społecznością muzułmańską i druzyjską. Ostatniego dnia odwiedzi szpital Św. Krzyża w Jal ed Dib, a następnie port w Bejrucie, gdzie spotka się z rodzinami ofiar eksplozji z 2020 roku. „Ostatnia msza św. odbędzie się w Bejrucie – wyjaśnia biskup Boutros. – Zgromadzi się na niej 80 tysięcy chrześcijańskich pielgrzymów z Syrii, Iraku, Jordanii i Egiptu. Bo jedność nie rodzi się z politycznych kompromisów, ale z Eucharystii. Chrystus jest centrum, prawdziwym budowniczym pokoju”.
W mieszkaniu w Dżuniji, około dwudziestu kilometrów od Bejrutu, historię Rony’ego Rameha, historycznej postaci CL w Libanie, opowiadają obok różańca lekarstwa. Chorujący od dwóch lat – na raka jelita grubego i wątroby, mający za sobą kilka operacji i chemioterapię – mężczyzna wydaje się pogodny.
„Czekam na ostateczne wyniki. To były trudne miesiące, z poważnymi nawrotami pooperacyjnymi. Pamiętam jeden dramatyczny dzień: lekarze myśleli, że będą musieli operować mnie ponownie, tymczasem niespodziewanie, wszystko potoczyło się jakby za sprawą cudu” – mówi. Jego żona Andreina jest u jego boku, podczas gdy synowie Francesco i Marcello wyjechali służbowo. Ich życie naznaczone jest niepewnością: pensje poniżej 400 dolarów, czynsze dwukrotnie droższe, galopująca inflacja, koszty opieki zdrowotnej nie do udźwignięcia. „Bez pomocy przyjaciół nie dalibyśmy rady. Zawierzyliśmy się księdzu Giussaniemu, świętej Rafce, świętemu Charbelowi i błogosławionemu Stefanowi. Przyjaciele i modlitwa podtrzymywały nas na duchu”.
Dla nich również oczekiwanie na papieża jest znakiem. „Przyjeżdża odwiedzić właśnie nas. Poświęcił swoją pierwszą encyklikę najsłabszym. W pewnym sensie czujemy się przez niego wyróżnieni. Ileż razy odczuwaliśmy ciężar trudności, a jednak postanowiliśmy zainwestować wszystko w Ruch, w Kościół, w nasz kraj. Pozostajemy tutaj, ponieważ to tutaj chcemy dawać świadectwo, że Chrystus nas nie opuszcza. Pozostanie tu jest naszym powołaniem”. Już w 2006 roku, podczas wojny z Izraelem, Rony i jego rodzina mogli wyjechać. „Przyjaciel zaoferował mi możliwość opuszczenia kraju. Postanowiliśmy jednak zostać. Po 50 latach konfliktów i korupcji naszym świadectwem nie jest ucieczka. Pozostanie oznacza mówienie każdego dnia ‘tak’ rzeczywistości, nawet jeśli jest trudna”. Dziś mała wspólnota CL – około 12 osób – spotyka się co dwa tygodnie na Szkole Wspólnoty. W październiku spotkali się na weekend i sięgnęli po Rekolekcje i Dzień Inauguracji Roku, towarzyszył im ojciec Filippo Belli, który przyleciał z Włoch, aby być z nimi. „To były dni wielkiej łaski, w czasie których współdzieliliśmy wszystko, łącznie z trudnościami. Nie boję się użyć słów ofiara czy męczeństwo, bo naprawdę można ofiarować wszystko: chorobę, ubóstwo, lęk o przyszłość swoich dzieci, mając pewność, że Bóg przemieni naszą ofiarę w dobro. Żaden gest nie pójdzie na marne, jeśli będzie na chwałę Boga” – mówi. Nawet te najbardziej ukryte, te pełne miłości (caritas) i czułości, skierowane do chrześcijańskich rodzin, które schroniły się w tym kraju. Kilka kilometrów od Trypolisu, w obozie Kfardlakos, mieszkają tysiące syryjskich i irackich uchodźców. Wśród nich jest Mirna, pochodząca z Mosulu, która uciekła z Iraku w 2014 roku, gdy ISIS przejęło kontrolę nad Równiną Niniwy.
„Straciłam tam wszystko: mój dom służył dżihadystom jako schronienie. Mój mąż zmarł w tamtych tygodniach. Znalazłam tu schronienie dzięki kuzynowi. Pytasz, dlaczego nie wracam. Bo tam nic dla mnie nie zostało. To już nie jest mój dom. Modlę się jednak do Matki Bożej każdego dnia, aby przyszłość była dobra” – mówi. Teraz mieszka z dziećmi w dwóch wynajętych pokojach na obrzeżach Bejrutu i jest w stanie związać koniec z końcem, dorabiając dorywczo. „Zawsze udaje nam się przetrwać do końca miesiąca. To również zasługa licznych chrześcijańskich przyjaciół, którzy się nami zaopiekowali, znajdując nam dach nad głową i wyciągając z zimnych namiotów obozu dla uchodźców; to oni wymyślili sposób, aby moje dzieci mogły wrócić do szkoły. To właśnie znaczy być braćmi w ciele i w wierze. Kiedy dowiedziałam się o przyjeździe papieża, rozpłakałam się. To tak, jakby Bóg mówił, że my też wciąż istniejemy. Kiedy Franciszek przyjechał do Iraku, rozpłakałam się, bo chciałam go objąć i powiedzieć mu, jak bardzo cierpimy. Nie mogłam jednak tego zrobić; mieszkaliśmy już tutaj. Kto wie, może spojrzenie moje i papieża Leona spotkają się”. Według UNHCR w Libanie mieszka ponad 700 tysięcy zarejestrowanych syryjskich uchodźców, a także tysiące irackich chrześcijan, którzy przybyli po dojściu do władzy samozwańczego Państwa Islamskiego. Liban to żywa rubież Bliskiego Wschodu, złożona, a zarazem wyjątkowa w swoim pluralizmie. Właśnie dlatego papieża wyczekują wszystkie wspólnoty.
Władze cywilne i religijne przygotowują powitanie, jakby było to święto narodowe. Młodzi maronici organizują nocne czuwanie w Harissie, a sunnici i szyici zapowiedzieli swoją obecność na spotkaniu na placu Męczenników. „Papież przybywa tu, by mówić nie tylko do chrześcijan – wyjaśnia biskup Boutros – ale do całego narodu spragnionego pokoju”. Podobnie jak wielu młodych libańskich chrześcijan, którzy mimo wszystko marzą o przyszłości w swoim kraju i decydują się na założenie rodziny lub zbudowanie nowej klasy politycznej, wykraczającej poza frakcje i korupcję. Około trzydziestu z nich zapisało się do Akademii Pokoju, szkoły przywództwa politycznego, silnie wspieranej przez libańskich biskupów. „Wielu Libańczyków wyjechało w ostatnich latach i nie możemy ich za to winić. Mogę jednak powiedzieć, po tylu latach obserwacji i doświadczeń z pierwszej ręki, że ci, którzy pozostają, budują. Nie przy pomocy kamieni, ale nadziei. Dlatego pocieszający jest widok tak wielu młodych ludzi studiujących, by zmieniać bieg rzeczy. Akademia została stworzona, aby mogli odkryć, że polityka nie jest czymś brudnym, ale miejscem, w którym Kościół powinien żyć”. Kiedy papież Leon przybędzie do Bejrutu, zastanie to wszystko. Zastanie lud, który w ciszy i ubóstwie stara się żyć słowami Ewangelii Mateusza: „Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój”.