
Paryż. „Zaglądając do wnętrza daru”
Życie w stolicy Francji, praca na uniwersytecie, decyzja o zakupie domu, przyjaciele, śmierć mamy… Świadectwo Martina podczas Międzynarodowego Spotkania Odpowiedzialnych w La Thuile w sierpniu tego rokuJestem matematykiem, mężem i ojcem trójki dzieci. Mieszkam w Paryżu od dziewięciu lat. Jeden z najważniejszych momentów tego okresu miał miejsce, gdy trzy lata temu otrzymałem ofertę pracy i powrotu do Włoch. Było to źródłem wielkich wahań i dyskusji w mojej rodzinie: nie rozumieliśmy, co będzie naprawdę „słuszne”. W Paryżu rozkwitało wiele relacji – w pracy, w parafii, we wspólnocie – a oferta pracy nie była szczególnie interesująca. Byłaby to jednak okazja, by być bliżej chorych rodziców. Rozpoczął się intensywny dialog z wieloma przyjaciółmi i próba rzetelnego rozważenia wszystkich czynników, ale z każdym dniem wahałem się coraz bardziej, a stres narastał. Aż w końcu, za namową przyjaciela, niemal przypadkowo zadzwoniłem do mojej nauczycielki z liceum. Zna mnie dobrze, zna moją rodzinę i zawsze pomagała mi poszerzać spojrzenie. Zapytała mnie: „Jak uważasz: gdzie możesz zbudować coś więcej?”.
To był grom z jasnego nieba, rozleglejszy horyzont: to poczucie wielkości, które wynika ze zrozumienia, że życie ma cel, wielkie przeznaczenie, nawet jeśli wciąż jest niejasne. Dla mnie w tamtym momencie bardzo jasną odpowiedź znajdowałem w Paryżu, jednak znów mogłem swobodnie oddychać nie tyle dzięki odpowiedzi, co horyzontowi. Tego dnia postanowiliśmy z żoną zostać we Francji. I to był nowy początek.
Od tego czasu wydarzyło się wiele rzeczy. Opowiem o trzech z nich. Niemal natychmiast po podjęciu decyzji o pozostaniu, pomyśleliśmy o kupnie domu. Z dość ograniczonymi finansami nie mieliśmy wielkiego wyboru. Staraliśmy się trzymać jak najbliżej komunikacji miejskiej, aby nie izolować się i móc bez utrudnień uczestniczyć w życiu wspólnoty. Chodziło nam o to, by młodsi przyjaciele, często bez samochodów, mogli nas bez problemu odwiedzać, a nasz dom mógł pozostać miejscem spotkania i gościny dla wszystkich. Wybraliśmy dom w pewnej okolicy i powiedzieliśmy o tym kilku przyjaciołom. Niespodziewanie oni również postanowili się przeprowadzić w tamte rejony, mimo że nie jest to szczególnie „piękne” miejsce, a mieli znacznie lepsze warunki finansowe niż my. Wtedy także inni kupili domy w tej okolicy i teraz jest nas pięć rodzin, które tam zamieszkają.
Wkrótce wszyscy się przeprowadzimy, jak tylko budowa domów zostanie ukończona, ale już teraz uderza mnie pragnienie, by mieszkać razem i wspierać się nawzajem w wychowywaniu dzieci. W tej dzielnicy był też ksiądz, którego niektórzy członkowie CL poznali wiele lat wcześniej i który bardzo polubił Ruch. Dowiedziawszy się o naszej przeprowadzce, nalegał, abyśmy rozpoczęli Szkołę Wspólnoty w jego parafii. Dla niego nasza obecność była zasadnicza, nie tyle ze względu na „duszpasterskie” konsekwencje, co ze względu na samą naszą obecność. Ten zaprzyjaźniony ksiądz zmarł w Wigilię Bożego Narodzenia w ubiegłym roku. Dla nas zadanie, które nam pozostawił, jest jasne: abyśmy byli coraz bardziej świadomi wagi spotkania, które przeżyliśmy.
Kolejna rzecz: na początku 2023 roku podjęliśmy publiczny gest z okazji setnej rocznicy urodzin księdza Giussaniego. Dla wielu była to wspaniała okazja, by dać świadectwo przyjaciołom i znajomym o tym, co zmieniło nasze życie. Pewnego wieczoru, rozmawiając o tym, co się wydarzyło, zrodziło się pragnienie podjęcia kolejnych publicznych gestów. Jedna z nas, na przykład, bardzo chciała odpowiedzieć na apel papieża Franciszka o wsparcie go w jego „przepowiadaniu na rzecz pokoju”. Dla mnie był to czas wielkich konfliktów w pracy. Wykładam na silnie upolitycznionym uniwersytecie i często nie zgadzam się z pewnymi stanowiskami. To sprawia, że czasami ja też jestem ideologiczny i „przemocowy”. Z tego powodu wezwanie do pokoju wydawało się ponaglające i istotne także w mojej osobistej sytuacji. Po kolacji inna przyjaciółka zawołała do mnie: „Nie pozwólmy, by to pragnienie wygasło”.
Tak narodziło się „Forum Paris”, kameralny meeting, który odbył się w maju 2024 roku. Tematem przewodnim była fraza francuskiego poety Yves’a Bonnefoya: „Relacja z drugim człowiekiem jako źródło bytu”. W szerszym nieco kontekście: „Jesteś dla mnie dobrem”, zagadnienie, którego zupełnie jeszcze nie przyswoiłem. Musiałem nauczyć się rozpoznawać i uznawać, że drugi człowiek – nawet jeśli inny, jeśli go nie lubię, nawet jeśli mi przeszkadza… – jest dobrem po prostu dlatego, że istnieje; że jest dla mnie szansą na rozwój, na nauczenie się czegoś nowego. I to wydawało nam się ściśle związane z apelem papieża Franciszka. Wszystko w „Forum Paris” 2024 zostało pomyślane tak, aby pomóc nam w tej drodze, począwszy od przygotowań. Było to widowisko bezinteresowności – także w kwestii czasu i pieniędzy – przyjaźni, piękna, z dbałością o szczegóły, muzyką, wystawami… Jednak najpiękniejsze było niewątpliwie to, że przyczyniło się do budowania naszej wspólnoty.
Ostatnia sprawa: po długiej chorobie, na początku tego roku zmarła moja mama. Ostatni okres jej życia był bardzo trudny dla nas, dzieci, i dla mojego taty. W połowie grudnia, kiedy pilnie pojechałem do Włoch z powodu pogorszenia się jej stanu zdrowia, byłem zdumiony – i trochę zgorszony – moją całkowitą niezdolnością do prawdziwej modlitwy w jej intencji, do prawdziwej nadziei na jej powrót do zdrowia. Jednak nawet w tamtych dniach byłem zaskoczony, że tam, gdzie ja nie dawałem rady, liczni przyjaciele wokół mnie, począwszy od mojej żony, modlili się zamiast mnie. Na początku stycznia choroba wzięła górę i w końcu odebrałem od mojego brata telefon, którego się obawiałem, z informacją o jej śmierci. Byłem wówczas w Normandii i z ciężkim i smutnym sercem wróciłem do domu tak szybko, jak to było możliwe, aby zabrać całą rodzinę i pojechać do Włoch. Pierwszym punktem zwrotnym było zobaczenie żony. Pojechaliśmy odebrać dzieci, powiedzieliśmy im o babci i poszliśmy do kościoła niedaleko naszego domu, aby się pomodlić. Wtedy zaczęły wydarzać się kolejne niespodzianki. Najpierw zobaczyła nas pewna pani z parafii, której opowiedzieliśmy o wszystkim, wtedy ona zaproponowała, żebyśmy zostawili dzieci z nią, a sami pomodlili się wspólnie w ciszy. Nieoczekiwana uważność.
W drodze do Włoch otrzymywałem kolejne wiadomości z kondolencjami: „Ona staje z Nim twarzą w twarz, niech pokój, którego tak bardzo szukała [...], sprawi, że szybko poczujesz Jego kochającą obecność”. „Czy naprawdę w to wierzę?” – pomyślałem. Z Madrytu przyjechał do Włoch zaprzyjaźniony ksiądz, aby odprawić pogrzeb. Kilku przyjaciół uświetniło mszę św. pięknymi pieśniami, w obecności przyjaciół: kolegi z liceum, któremu nawet nic nie powiedziałem, mojej nauczycielki, kilku osób ze wspólnoty, gdzie wcześniej mieszkaliśmy z rodzicami, kilku przyjaciół z Francji… Przed oczami stanęła mi w ciągu tej godziny cała moja historia, historia wielkiej preferencji. „Ale czy naprawdę w to wierzę? Tak, Panie. Wierzę w to, bo Ty mi o tym powiedziałeś. Ty, który stajesz przed moimi oczami, Ty, który mnie sobie upodobałeś i ukochałeś poprzez te twarze przez wszystkie te lata”. Odnalazłem spokój, radosny w moim żalu i wdzięczny. Nasz zaprzyjaźniony ksiądz zaprosił nas podczas pogrzebu, abyśmy przyjrzeli się całemu dobru, które przeżyliśmy z moją mamą, przedsmakowi Nieba, do którego jesteśmy przeznaczeni. A nie było to dla mnie oczywiste, ponieważ w obliczu jej długiej choroby łatwiej było patrzeć na zło, ból, zmagania.
CZYTAJ TAKŻE: Tragiczna normalność przemocy politycznej w USA
To fakty, które zaświadczają o tym, jak Chrystus działa w moim życiu, biorąc mnie takim, jaki jestem. I jak, poprzez przeżywaną komunię, daje mi On ogromny skarb: wolność, radość, a nawet pewność życia wiecznego. Jakież to wszystko nieoczekiwane! Zdaję sobie sprawę, że ta dynamika nie jest ani oczywista, ani automatyczna. Wymaga prostej decyzji. Jak wtedy, gdy ktoś daje ci prezent: możesz zadowolić się wdzięcznością za prezent, nie otwierając go, ale ileż radości pojawia się, gdy zaczynasz go rozpakowywać i odkrywasz, co jest w środku. Jak często zdarza mi się być wdzięcznym za towarzystwo, które jest mi dane, nawet nie zaczynając zaglądać do jego wnętrza. A zatem, nie odkrywając jego ostatecznego oblicza, a przez to tracąc wszystkie owoce prawdziwego spotkania z Nim.