Ówczesny kard. Joseph Ratzinger na spotkaniu w Rimini w 1990

TOWARZYSTWO, KTÓRE TRZEBA WCIĄŻ REFORMOWAĆ

Pełny tekst przemówienia ówczesnego kardynała Josepha Ratzingera, prefekta Kongregacji Nauki Wiary, wygłoszonego podczas Meetingu w Rimini w 1990 roku
Joseph Ratzinger

Giancarlo Cesana. To wielka radość, że kardynał Ratzinger, prefekt Kongregacji Nauki Wiary, jest tutaj z nami. Jego zadanie czyni go najwyższym punkt odniesienia dla ochrony najcenniejszego dobra dla ludu Bożego, jakim jest wiara w żywego Chrystusa. Obecność kardynała Ratzingera jest dla nas niezwykle miłą okazją do przypomnienia wspaniałego momentu z 1982 roku, kiedy przybył do nas papież Jan Paweł II i był tak dobry, by odpowiedzieć na nasze pytania. W szczególności osoba kardynała, jego refleksje i pisma, poczynając od Wprowadzenia w chrześcijaństwo, nie przestają być dla nas cennym pokarmem i wielką pomocą w przeżywaniu doświadczenia wiary, zdolnego do przeżywania rzeczywistości i historii tak, jak nas nauczono. Oddajemy głos kardynałowi Ratzingerowi.

Joseph Ratzinger. Drodzy przyjaciele, dziękuję za to ciepłe powitanie; znacie tytuł mojego wykładu: „Towarzystwo, które trzeba wciąż reformować”. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby zgadnąć, że towarzystwem, o którym chcę tu mówić, jest Kościół. Być może określenie „Kościół” zostało pominięte w tytule tylko dlatego, że dziś u większości ludzi spontanicznie wywołuje ono reakcje obronne. Myślą: „Za dużo już słyszeliśmy o Kościele i zazwyczaj nie chodziło o nic przyjemnego”. Słowo „Kościół” i jego rzeczywistość zyskały złą sławę. I dlatego nawet taka trwała reforma nie wydaje się w stanie niczego zmienić. A może problem polega tylko na tym, że do tej pory nie odkryto takiej reformy, która mogłaby uczynić Kościół naprawdę towarzystwem wartym przynależenia do niego?
Ale zadajmy sobie przede wszystkim pytanie: dlaczego Kościół jest niemiły tak wielu osobom, nawet wierzącym, których jeszcze wczoraj można było zaliczyć do najwierniejszych lub którzy mimo cierpień w jakiś sposób nadal nimi są? Powody są bardzo różne, co więcej przeciwstawne, w zależności od stanowiska. Niektórzy cierpią, ponieważ Kościół za bardzo dostosował się do parametrów dzisiejszego świata; inni są zirytowani, ponieważ wciąż pozostaje zbyt wyobcowany. Dla większości ludzi niezadowolenie z Kościoła zaczyna się od tego, że jest on instytucją jak wiele innych i jako taki ogranicza moją wolność. Spragnienie wolności jest dziś formą, w jakiej wyraża się pragnienie wyzwolenia i poczucie braku wolności, wyobcowania. Wołanie o wolność pokrywa się z pragnieniem istnienia, które nie byłoby ograniczone tym, co jest już dane i co przeszkadza mi w moim pełnym rozwoju, przedstawiając mi z zewnątrz drogę, którą powinienem podążać. Ale wszędzie napotykamy tego rodzaju bariery i blokady drogowe, które nas zatrzymują, uniemożliwiając nam pójście dalej. Bariery stawiane przez Kościół wydają się zatem jakby podwójnie ciężkie, ponieważ przenikają aż do najbardziej osobistej i intymnej sfery. Normy życia Kościoła są w istocie czymś więcej niż rodzajem przepisów ruchu drogowego, tak aby ludzka współegzystencja w jak największym stopniu unikała kolizji. Dotyczą mojej wewnętrznej drogi i mówią mi, jak mam rozumieć i konfigurować swoją wolność. Domagają się ode mnie decyzji, których nie można podjąć bez bólu wyrzeczenia. Czy nie chce się nam odmówić najpiękniejszych owoców z ogrodu życia? Czy nie jest prawdą, że przez restrykcję tak wielu nakazów i zakazów zostaje dla nas zamknięta droga do otwartego horyzontu? A czy myśl nie zostaje być może zahamowana w swojej wielkości, tak samo jak wola? Czy wyzwolenie nie powinno być koniecznie wyjściem z takiego duchowego nadzoru? I czy jedyną prawdziwą reformą nie byłoby odrzucenie tego wszystkiego? Ale w takim razie co jeszcze pozostaje z tego towarzystwa?
Rozczarowanie Kościołem ma jednak także konkretny powód. W istocie pośród świata rządzonego przez surową dyscyplinę i nieubłagane ograniczenia ku Kościołowi wznosi się wciąż i zawsze cicha nadzieja: mógłby on być w tym wszystkim małą wyspą lepszego życia, małą oazą wolności, do której od czasu do czasu można by się wycofać. Rozgniewanie na Kościół lub rozczarowanie nim mają zatem szczególny charakter, ponieważ po cichu oczekuje się od niego więcej niż od innych światowych instytucji. W nim powinno się spełnić marzenie o lepszym świecie. Chciałoby się chociaż zakosztować w nim smaku wolności, wyzwolenia: tego wyjścia z jaskini, o którym mówi Grzegorz Wielki, nawiązując do Platona.
W każdym razie od chwili, kiedy Kościół w swoim konkretnym aspekcie odsunął się całkowicie od podobnych marzeń, przybierając również posmak instytucji i tego wszystkiego, co ludzkie, budzi się wobec niego szczególnie gorzki gniew. I tego gniewu nie może zabraknąć, właśnie dlatego, że nie można usunąć marzenia, które skierowało nas ku niemu z nadzieją. Z racji tego, że Kościół nie jest taki, jak się wydaje w marzeniach, desperacko staramy się, aby był taki, jak byśmy pragnęli: miejscem, w którym mogłyby się wyrazić wszystkie wolności, przestrzenią, w której byłyby usuwane nasze ograniczenia, gdzie doświadczałoby się tej utopii, która gdzieś przecież powinna istnieć. Tak jak na polu działania politycznego chciałoby się wreszcie zbudować lepszy świat – tak się uważa – tak powinno się wreszcie (być może jako pierwszy krok na drodze ku temu) zbudować także lepszy Kościół: Kościół pełni człowieczeństwa, pełen braterskiego odczuwania, wielkodusznej kreatywności, domu pojednania wszystkiego i dla wszystkich.

Niepotrzebna reforma

Ale w jaki sposób powinno się to dokonać? Jak taka reforma może się powieść? Cóż, musimy zacząć, mówi się. Mówi się to często z naiwną zarozumiałością oświeconego, który jest przekonany, że dotychczasowe pokolenia nie zrozumiały dobrze zagadnienia, albo że były zbyt przestraszone i mało oświecone; ale teraz w końcu mamy jednocześnie odwagę i inteligencję. Bez względu na to, jak wielki opór mogą stawiać reakcjoniści i „fundamentaliści” temu szlachetnemu przedsięwzięciu, musi ono zostać zrealizowane. Przynajmniej istnieje niezwykle skuteczna recepta, by postawić pierwszy krok. Kościół nie jest demokracją. Jak się wydaje, nie włączył on jeszcze do swojej wewnętrznej konstytucji tego dziedzictwa praw wolności, które wypracowało Oświecenie i które od tego czasu zostało uznane za fundamentalną regułę formacji społecznych i politycznych. Wydaje się zatem najnormalniejszą rzeczą na świecie, że trzeba raz na zawsze nadrobić to, co zostało zaniedbane, i rozpocząć od wzniesienia tego fundamentalnego dziedzictwa struktur wolności. Droga prowadzi – jak mówią – od Kościoła paternalistycznego i dystrybuującego do Kościoła-wspólnoty. Mówi się, że nikt już nie powinien być biernym odbiorcą darów, które czynią z niego chrześcijanina. Zamiast tego wszyscy muszą stać się aktywnymi działaczami życia chrześcijańskiego. Kościół nie może już być narzucany odgórnie. Nie! To my „tworzymy” Kościół i czynimy go wciąż nowym. W ten sposób ostatecznie stanie się „naszym” Kościołem, a my jego aktywnymi odpowiedzialnymi podmiotami. Aspekt pasywny ustępuje miejsca aspektowi aktywnemu. Kościół powstaje poprzez dyskusje, porozumienia i decyzje. W debacie wyłania się to, czego jeszcze dzisiaj można wymagać, co dziś jeszcze wszyscy mogą uznać za należące do wiary lub jako dyrektywną linię moralną. Powstają nowe skrócone „formuły wiary”. W Niemczech na dość wysokim szczeblu orzeczono, że nawet liturgia nie musi już odpowiadać wcześniejszemu, danemu już schematowi, ale musi powstawać na miejscu, w danej sytuacji jako dzieło wspólnoty, dla której jest sprawowana. Również ona nie musi już być czymś z góry ustanowionym, ale raczej czymś stworzonym samym z siebie, czymś, co jest wyrazem samego siebie. Na tej drodze słowo Pisma Świętego okazuje się zazwyczaj przeszkodą, z której jednak nie można całkowicie zrezygnować. Trzeba zatem stawić mu czoła z dużą swobodą wyboru. Niewiele jest jednak tekstów, które dają się wykorzystać w taki sposób, aby bez przeszkód dostosowały się do tej samorealizacji, dla której liturgia wydaje się obecnie przeznaczona.
W tym dziele reformy, w którym także w Kościele „samozarządzanie” musi wreszcie zastąpić bycie prowadzonymi przez innych, wkrótce jednak pojawiają się pytania. Kto tu właściwie ma prawo do podejmowania decyzji? Na jakiej podstawie to się dzieje? W demokracji politycznej na to pytanie odpowiada system reprezentacji: w wyborach jednostki wybierają swoich przedstawicieli, którzy podejmują za nie decyzje. To zadanie jest ograniczone w czasie; jest też szeroko ograniczone merytorycznie przez system partyjny i obejmuje tylko te sfery działania politycznego, które Konstytucja przyznaje reprezentatywnym podmiotom państwowym. Również w tym względzie pozostają pewne kwestie: mniejszość musi ustąpić większości, a ta mniejszość może być bardzo liczna. Co więcej, nie zawsze zostaje zagwarantowane, że wybrany przeze mnie przedstawiciel rzeczywiście będzie działał i przemawiał w sposób, w jaki sobie tego życzę, tak że nawet zwycięska większość, gdy spojrzy się na sprawy z bliska, nie może znowu uważać się całkowicie za aktywny podmiot politycznego wydarzenia. Wręcz przeciwnie, musi ona także akceptować „decyzje podejmowane przez innych”, aby przynajmniej nie zagrażać całemu systemowi.
Ważniejszy dla naszego zagadnienia jest jednak problem ogólny. Wszystko, co robią ludzie, może także zostać anulowane przez innych. Wszystko, co bierze się z ludzkiego gustu, może nie podobać się innym. Wszystko, o czym zdecyduje większość, może zostać uchylone przez inną większość. Kościół, który opiera się na decyzjach większości, staje się Kościołem czysto ludzkim. Redukuje się do poziomu tego, co prawdopodobne, tego, co jest wynikiem własnego działania, własnych intuicji i opinii. Opinia zastępuje wiarę. I rzeczywiście, w wymyślonych samych z siebie formułach wiary, które znam, znaczenie wyrażenia „wierzę” nigdy nie wykracza poza znaczenie „my uważamy”. W końcu Kościół stworzony przez samego siebie ma ostatecznie posmak „samych siebie”, którego inni „sami sobie” nigdy nie doceniają, i wkrótce ujawnia swoją małość. Wycofał się on w sferę empirii, a tym samym również rozpłynął się jako wyśniony ideał.

Istota prawdziwej reformy

Aktywista, ten, kto chce wszystko zbudować sam, jest przeciwieństwem tego, który podziwia („wielbiciela”). Ogranicza obszar własnego rozumu i w ten sposób traci z oczu Tajemnicę. Im bardziej rozszerza się w Kościele sfera spraw, o których decyzja została podjęta samodzielnie, i zrobionych po swojemu, tym węższy staje się on dla nas wszystkich. Wielki, wyzwalający wymiar nie jest w nim konstytuowany przez to, co sami robimy, ale przez to, co jest nam wszystkim dane. To, co nie pochodzi z naszej woli i nie jest wymyślone, ale co nas raczej poprzedza, przychodzi do nas jako coś niewyobrażalnego, „większego niż nasze serce”. Reformatio, która jest zawsze konieczna, nie polega na tym, że zawsze możemy przekształcać na nowo „nasz” Kościół tak, jak nam się podoba, że możemy go wymyślić, ale na tym, że wciąż usuwamy nasze własne konstrukcje wspierające na rzecz najczystszego światła, które pochodzi z góry i które jest jednocześnie wtargnięciem czystej wolności.
Pozwólcie, że wyjaśnię, co mam na myśli, przy pomocy obrazu, który znalazłem u Michała Anioła. Podejmuje on na nim starożytne koncepcje chrześcijańskiego mistycyzmu i filozofii. Spojrzeniem artysty Michał Anioł już widział w kamieniu przed sobą przewodni obraz, który czekał w ukryciu na uwolnienie i wydobycie na światło dzienne. Zadaniem artysty – według niego – było jedynie usunięcie tego, co jeszcze zasłaniało obraz. Michał Anioł pojmował autentyczne działanie artystyczne jako wydobycie na światło dzienne, uwolnienie, a nie działanie.
Ta sama idea, zastosowana jednak do sfery antropologicznej, była już obecna u świętego Bonawentury, który wyjaśnia drogę, na której człowiek autentycznie staje się sobą, czerpiąc natchnienie z porównania z „wycinaczem obrazów”, czyli rzeźbiarzem. Rzeźbiarz nic nie robi, mówi wielki teolog franciszkański. Jego praca natomiast jest ablatio: polega na eliminowaniu, usuwaniu tego, co nieautentyczne. W ten sposób poprzez ablatio wyłania się nobilis forma, czyli szlachetny kształt. Tak więc i człowiek, aby rozbłysnął w nim obraz Boga, musi przede wszystkim i w pierwszej kolejności przyjąć to oczyszczenie, poprzez które rzeźbiarz, czyli Bóg, uwalnia go od wszelkich zanieczyszczeń, zaciemniających autentyczny aspekt jego bytu, sprawiający, że jawi się tylko jako gruby kamienny blok, gdy tymczasem zamieszkuje w nim boski kształt.
Jeśli dobrze to zrozumiemy, możemy odnaleźć w tym obrazie także model przewodni reformy kościelnej. Oczywiście Kościół zawsze będzie potrzebował nowych ludzkich struktur wspierających, aby móc przemawiać i działać w każdym okresie historycznym. Te instytucje kościelne, z ich konfiguracjami prawnymi, nie są wcale czymś złym, wręcz przeciwnie, są do pewnego stopnia po prostu konieczne i nieodzowne. Ale starzeją się, ryzykują, że będą przedstawiać się jako najistotniejsze i tym samym odwrócą wzrok od tego, co naprawdę istotne. Dlatego trzeba je raz po raz usuwać, jak rusztowanie, które stało się zbyteczne. Reforma jest zawsze na nowo ablatio: usunięciem, aby uwidoczniła się nobilis forma, oblicze Oblubienicy, a wraz z nim także oblicze samego Oblubieńca, żywego Pana. Taka ablatio, taka „teologia negatywna”, jest drogą do całkowicie pozytywnego celu. Tylko w ten sposób Bóg przenika i tylko w ten sposób powstaje congregatio, zgromadzenie, zebranie, oczyszczenie, ta czysta wspólnota, do której tęsknimy. Wspólnota, w której jedno „ja” nie stoi już przeciwko innemu „ja”, jedno „sobie” przeciwko innemu „sobie”. Raczej to dawanie siebie, owo zawierzanie siebie, które jest częścią miłości, staje się wzajemnym przyjmowaniem wszystkiego, co dobre i wszystkiego, co czyste. I tak dla każdego jest ważne słowo hojnego Ojca, który przypomina zawistnemu starszemu synowi, co stanowi treść każdej wolności i każdej urzeczywistnionej utopii: „Wszystko moje do ciebie należy” (Łk 15, 31; por. J 17, 1).
Prawdziwa reforma jest zatem ablatio, która jako taka staje się congregatio. Spróbujmy uchwycić tę podstawową ideę w nieco bardziej konkretny sposób. W pierwszym zbliżeniu przeciwstawiliśmy aktywistę wielbicielowi i opowiadaliśmy się za tym drugim. Ale co wyraża to przeciwstawienie? Aktywista, ten, który zawsze chce działać, stawia ponad wszystkim własną aktywność. Ogranicza to jego horyzont do sfery wykonalności, tego, co może stać się przedmiotem jego działania. Właściwie mówiąc, widzi on tylko przedmioty. Zupełnie nie jest w stanie dostrzec tego, co jest większe od niego, gdyż ograniczałoby to jego aktywność. Ogranicza on świat do tego, co empiryczne. Człowiek zostaje okrojony. Aktywista sam buduje dla siebie więzienie, przeciwko któremu sam głośno protestuje.
Tymczasem autentycznym zdumieniem jest „nie” dla ograniczenia, w obrębie tego, co empiryczne, w obrębie tego, co istnieje tylko w zaświatach. Przygotowuje ono człowieka do aktu wiary, który otwiera przed nim szeroko horyzont Wieczności, Nieskończoności. I tylko to, co nie ma granic, jest wystarczająco rozległe dla naszej natury, tylko to, co nieograniczone, jest adekwatne do powołania naszego istnienia. Tam, gdzie ten horyzont znika, wszelka pozostałość wolności staje się zbyt mała, a wszystkie wyzwolenia, które można w konsekwencji zaproponować, są mdłym substytutem, który nigdy nie jest wystarczający. Pierwszą, podstawową ablatio, która jest konieczna dla Kościoła, jest zawsze na nowo sam akt wiary. Ten akt wiary, który usuwa bariery skończoności i otwiera w ten sposób przestrzeń, aby dotrzeć do bezkresu. Wiara prowadzi nas „daleko w bezkresne krainy”, jak mówią Psalmy. Współczesna myśl naukowa coraz bardziej zamykała nas w więzieniu pozytywizmu, skazując nas w ten sposób na pragmatyzm.
Dzięki niej można osiągnąć wiele; można podróżować aż na księżyc, a nawet dalej, w nieskończoność kosmosu. Jednak mimo to wciąż pozostaje się w tym samym punkcie, ponieważ prawdziwa granica, granica ilości i możliwości, nie zostaje przekroczona. Absurdalność tej formy wolności opisał Albert Camus w postaci cesarza Kaliguli: wszystko ma do swojej dyspozycji, ale wszystko jest dla niego za ciasne. W swoim szaleńczym pożądaniu coraz więcej i coraz większych rzeczy woła: „Chcę mieć księżyc, dajcie mi księżyc!”. Obecnie w międzyczasie stało się dla nas możliwe, abyśmy w pewien sposób mieli nawet księżyc. Ale dopóki nie otworzy się prawdziwa granica, granica między ziemią a niebem, między Bogiem a światem, nawet księżyc jest tylko kolejnym skrawkiem ziemi, a dotarcie do niego nie przybliża nas ani o krok do wolności ani do pełni, których pragniemy.
Podstawowe wyzwolenie, jakie może nam dać Kościół, to pozostawanie w horyzoncie Wieczności, to wychodzenie poza ograniczenia naszej wiedzy i naszej mocy. Sama wiara, w całej swej wielkości i rozpiętości, jest zatem wciąż na nowo zasadniczą reformą, której potrzebujemy; wychodząc od niej, musimy zawsze wystawiać na próbę te instytucje, które sami stworzyliśmy w Kościele. Oznacza to, że Kościół musi być pomostem wiary i że – zwłaszcza w swoim wewnątrzświatowym życiu stowarzyszeń – nie może stać się celem samym w sobie. Dzisiaj, także w wysokich kręgach kościelnych, rozpowszechniona jest idea, że człowiek jest tym bardziej chrześcijaninem, im bardziej angażuje się w działalność kościelną. Prowadzi to do swoistej kościelnej terapii aktywności, zaangażowania; podejmuje się próbę przypisania każdemu komitetu lub przynajmniej jakiegoś zaangażowania w Kościele. W jakiś sposób, jak się uważa, zawsze musi być działalność kościelna, trzeba mówić o Kościele albo coś robić dla niego lub w nim. Ale lustro, które odbija tylko samo siebie, nie jest już lustrem; okno, które zamiast pozwalać na swobodne patrzenie w odległy horyzont, stoi jak ekran między obserwatorem a światem, straciło swój sens. Może się zdarzyć tymczasem, że ktoś prowadzi nieprzerwaną działalność stowarzyszeń kościelnych, a jednocześnie wcale nie jest chrześcijaninem. Może się natomiast zdarzyć, że ktoś inny po prostu żyje Słowem i Sakramentem i praktykuje miłość płynącą z wiary, nie będąc nigdy członkiem komitetów kościelnych, nie zajmując się nigdy wiadomościami z polityki kościelnej, nie będąc uczestnikiem synodów i nie głosując w nich, a jednak jest prawdziwym chrześcijaninem. Nie potrzebujemy Kościoła bardziej ludzkiego, ale Kościoła bardziej Bożego; tylko wtedy będzie również prawdziwie ludzki. I z tego powodu to wszystko, co jest dziełem człowieka w Kościele, musi rozpoznać się w jego czystym charakterze służby i odsunąć się od tego, co najważniejsze i istotne. Wolność, której słusznie oczekujemy od Kościoła i w Kościele, nie realizuje się przez to, że wprowadzamy do niego zasadę większości. Nie zależy ona od tego, że najliczniejsza możliwa większość przeważa nad najmniejszą możliwą mniejszością. Zależy ona raczej od tego, że nikt nie może narzucać swojej woli innym, ale wszyscy uznają, że są związani ze słowem i wolą Jedynego, który jest naszym Panem i naszą wolnością. W Kościele atmosfera staje się ciasna i dusząca, jeśli osoby sprawujące posługę zapominają, że Sakrament nie jest rozdzielaniem władzy, ale wywłaszczeniem siebie na rzecz Tego, który przeze mnie mówi i działa. Tam, gdzie coraz większa odpowiedzialność odpowiada coraz większemu wywłaszczeniu siebie, tam nikt nie jest niewolnikiem drugiego; tam panuje Pan i dlatego obowiązuje zasada: „Pan zaś jest Duchem, a gdzie jest Duch Pański – tam wolność” (2 Kor 3, 17).
Im więcej budujemy systemów, nawet tych najnowocześniejszych, tym mniej jest miejsca dla Ducha, mniej jest miejsca dla Pana i tym mniej jest wolności. Myślę, że z tego punktu widzenia powinniśmy rozpocząć bezwarunkowy rachunek sumienia w Kościele na wszystkich poziomach. Na wszystkich poziomach ten rachunek sumienia powinien mieć bardzo konkretne konsekwencje i przynieść ze sobą ablatio, która ponownie pozwoli zabłysnąć autentycznemu obliczu Kościoła. Mogłoby to dać nam wszystkim poczucie wolności i przebywania w domu w zupełnie nowy sposób.

Moralność, przebaczenie i zadośćuczynienie: osobiste centrum reform

Zanim przejdziemy dalej, spójrzmy przez chwilę na to, co do tej pory podkreśliliśmy. Mówiliśmy o podwójnym „usunięciu”, o akcie wyzwolenia, który jest podwójnym aktem: oczyszczenia i odnowy. Wystąpienie od początku dotyczyło wiary, która przełamuje mury skończoności i uwalnia spojrzenie ku wymiarom Wieczności, i to nie tylko spojrzenie, ale i drogę. W istocie wiara nie tylko rozpoznaje, ale działa; nie tylko wyłom w murze, ale ręka, która ocala, która wydobywa z jaskini. Wyciągnęliśmy z tego wniosek dla Instytucji, że w gruncie rzeczy podstawowy porządek Kościoła, owszem, zawsze potrzebuje nowych konkretnych zmian i konkretnych konfiguracji – tak, aby jego życie mogło się rozwijać w określonym czasie – ale te konfiguracje nie mogą stać się zasadniczą rzeczą. W istocie Kościół nie istnieje po to, aby nas zajmować jak pierwsze lepsze stowarzyszenie wewnątrzświatowe i aby sam utrzymał się przy życiu, ale istnieje po to, aby stać się w każdym z nas dostępem do życia wiecznego.
Teraz musimy pójść o krok dalej i zastosować to wszystko już nie na poziomie ogólnym i przedmiotowym, jak to było dotychczas, ale w sferze osobistej. Rzeczywiście, także tutaj, w sferze osobistej, potrzebne jest „usunięcie”, które nas wyzwoli. Na poziomie osobistym nie zawsze i na pewno nie „szlachetny kształt”, czyli wpisany w nas obraz Boga, przyciąga wzrok. Przede wszystkim natomiast widzimy tylko obraz Adama, obraz człowieka nie do końca zniszczonego, ale wciąż upadłego. Widzimy inkrustacje kurzu i brudu, które osiadły na obrazie. Wszyscy potrzebujemy prawdziwego Rzeźbiarza, który usuwa to, co zniekształca obraz, potrzebujemy przebaczenia, które jest sednem każdej prawdziwej reformy. Z pewnością nie jest przypadkiem, że w trzech decydujących etapach formowania się Kościoła, o których opowiadają Ewangelie, odpuszczenie grzechów odgrywa zasadniczą rolę. Przede wszystkim jest przekazanie kluczy Piotrowi. Udzielona mu władza związywania i rozwiązywania, otwierania i zamykania, o której tutaj mowa, polega w swej istocie na wpuszczaniu, goszczeniu w domu, przebaczaniu (Mt 16, 19). To samo odnajdujemy ponownie w Ostatniej Wieczerzy, która inauguruje nową wspólnotę, wychodzącą z Ciała Chrystusa i w Ciele Chrystusa. Staje się to możliwe dzięki temu, że Pan przelewa swoją krew „za wielu (…) na odpuszczenie grzechów” (Mt 26, 28). Wreszcie Zmartwychwstały, po raz pierwszy ukazując się Jedenastu, opiera komunię swojego pokoju na fakcie, że daje im moc przebaczania (J 20, 19-23). Kościół nie jest wspólnotą tych, którzy „nie potrzebują lekarza”, ale wspólnotą nawróconych grzeszników, którzy żyją dzięki łasce przebaczenia, przekazując ją innym.
Jeśli uważnie czytamy Nowy Testament, odkrywamy, że przebaczenie nie ma w sobie nic magicznego; nie jest to jednak nawet udawanie zapomnienia, nie jest to „postępowanie tak, jakby nigdy nic”, ale zupełnie realny proces przemiany, jakiej dokonuje Rzeźbiarz. Usunięcie poczucia winy naprawdę coś usuwa; nadejście przebaczenia w nas objawia się w nadejściu pokuty. Przebaczenie jest w tym sensie procesem aktywnym i biernym: potężne stwórcze słowo Boże oddziałuje na nas bólem przemiany i w ten sposób staje się aktywnym przemienianiem się. Przebaczenie i pokuta, łaska i osobiste nawrócenie nie są sprzeczne, ale są dwiema stronami jednego i tego samego wydarzenia. To połączenie aktywności i bierności wyraża istotę ludzkiej egzystencji. W istocie całe nasze stworzenie zaczyna się od bycia stworzonym, od naszego udziału w stwórczym działaniu Boga.
Tu dotarliśmy do naprawdę centralnego punktu: wierzę w istocie, że sedno duchowego kryzysu naszych czasów ma swoje korzenie w zaciemnieniu łaski przebaczenia. Najpierw jednak zwróćmy uwagę na pozytywny aspekt teraźniejszości: wymiar moralny zaczyna być ponownie honorowany. Uznaje się, a nawet stało się to oczywiste, że wszelki postęp techniczny jest wątpliwy i ostatecznie destrukcyjny, jeśli nie odpowiada mu rozwój moralny. Uznaje się, że nie ma reformy człowieka i ludzkości bez odnowy moralnej. Ale powoływanie się na moralność ostatecznie traci energię, ponieważ parametry ukrywają się w gęstej mgle dyskusji. W efekcie człowiek nie może znieść czystej i prostej moralności, nie może nią żyć. Staje się ona dla niego „prawem”, które wywołuje pragnienie zaprzeczenia mu i rodzi grzech.
Dlatego tam, gdzie przebaczenie, prawdziwe przebaczenie pełne skuteczności, nie jest uznawane lub nie wierzy się w nie, moralność musi być tak nakreślona, aby warunki grzechu dla indywidualnego człowieka nigdy nie mogły prawidłowo zaistnieć. Mówiąc najogólniej, można powiedzieć, że dzisiejsza dyskusja moralna skłania się do uwalniania ludzi od poczucia winy, sprawiając, że warunki dla jej umożliwienia nigdy nie powstaną. Przychodzi mi na myśl uszczypliwe stwierdzenie Pascala: „Ecce patres, qui tollunt peccata mundi!” – Oto ojcowie, którzy gładzą grzechy świata. Według tych „moralistów” po prostu nie ma już żadnej winy. Oczywiście jednak ten sposób na oczyszczenie świata z poczucia winy jest zbyt tani. W głębi duszy tak wyzwoleni ludzie wiedzą bardzo dobrze, że to wszystko nie jest prawdą, że istnieje grzech, że oni sami są grzesznikami i że mimo to musi istnieć skuteczny sposób przezwyciężenia grzechu. W istocie nawet sam Jezus nie powołuje tych, którzy już wyzwolili samych siebie i dlatego – jak wierzą – Go nie potrzebują, ale powołuje tych, którzy wiedzą, że są grzesznikami i dlatego Go potrzebują.
Moralność zachowuje swoją powagę tylko wtedy, gdy istnieje przebaczenie, przebaczenie rzeczywiste, skuteczne przebaczenie; w przeciwnym razie popada z powrotem w czystą i warunkową pustkę. Ale prawdziwe przebaczenie istnieje tylko wtedy, gdy istnieje „cena nabycia”, „równowartość wymienna”, jeśli wina została odpokutowana, jeśli istnieje zadośćuczynienie. Okrąg istniejący między „moralnością – przebaczeniem – zadośćuczynieniem” nie może zostać przerwany; jeśli brakuje jednego elementu, cała reszta też upada. Od niepodzielnego istnienia tego okręgu zależy, czy istnieje odkupienie dla człowieka, czy nie. W Torze, w pięciu księgach Mojżesza, te trzy elementy są ze sobą nierozerwalnie związane i dlatego z tego zwartego centrum, należącego do Kanonu Starego Testamentu, nie jest możliwe oddzielenie, na sposób oświeceniowy, zawsze obowiązującego prawa moralnego, poprzez porzucenie wszystkiego innego na rzecz przeszłości. Ten moralistyczny sposób aktualizowania Starego Testamentu z konieczności kończy się niepowodzeniem; na tym konkretnie polegał już błąd Pelagiusza, który ma dziś znacznie więcej zwolenników, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Tymczasem Jezus wypełnił całe Prawo, a nie tylko jego część, i w ten sposób odnowił je od podstaw. On sam, który cierpiał zadośćuczynienie za wszystkie grzechy, jest jednocześnie zadośćuczynieniem i przebaczeniem, a zatem jest także jedyną pewną i zawsze obowiązującą podstawą naszej moralności.
Moralność nie może być oddzielona od chrystologii, tak jak nie może być oddzielona od zadośćuczynienia i przebaczenia. W Chrystusie wypełniło się całe Prawo, dlatego moralność stała się realnym, możliwym do spełnienia wymogiem skierowanym do nas. Wychodząc od rdzenia wiary, droga odnowy otwiera się raz po raz dla jednostki, dla Kościoła jako całości i dla ludzkości.

Cierpienie, męczeństwo i radość Odkupienia

Wiele można by o tym teraz powiedzieć. Spróbuję jednak tylko, bardzo krótko, na zakończenie wspomnieć jeszcze raz o tym, co w naszym kontekście wydaje mi się najważniejsze. Przebaczenie i jego urzeczywistnienie we mnie na drodze pokuty i podążania za jest przede wszystkim bardzo osobistym centrum każdej odnowy. Ale właśnie dlatego, że przebaczenie dotyczy osoby w jej najgłębszej istocie, może łączyć w jedność, a także jest ośrodkiem odnowy wspólnoty. Jeśli w istocie usunie się ze mnie kurz i brud, które sprawiają, że obraz Boga jest we mnie nierozpoznawalny, wtedy naprawdę i ja stanę się podobny do drugiego, który także jest obrazem Boga, a przede wszystkim upodobnię się do Chrystusa, który jest obrazem Boga bez żadnego ograniczenia, wzorem, według którego wszyscy zostaliśmy stworzeni. Paweł wyraża ten proces w bardzo drastyczny sposób: stary obraz przeminął, powstał nowy: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). Chodzi o proces śmierci i narodzin. Zostaję wyrwany z mojej izolacji i przyjęty do nowej wspólnoty-podmiotu; moje „ja” jest wpisane w „ja” Chrystusa i w ten sposób jest zjednoczone z „ja” wszystkich moich braci. Jedynie wychodząc od tej głębi odnowy jednostki, rodzi się Kościół, rodzi się wspólnota, która jednoczy i podtrzymuje w życiu i w śmierci. Tylko wtedy, gdy bierzemy to wszystko pod uwagę, widzimy Kościół we właściwym porządku wielkości.
Kościół: to nie tylko mała grupa aktywistów, którzy spotykają się w określonym miejscu, aby rozpocząć życie wspólnotowe. Kościół nie jest też po prostu wielkim zastępem tych, którzy gromadzą się w niedziele, aby celebrować Eucharystię. I wreszcie, Kościół to także więcej niż papież, biskupi i księża, ci, którym powierzono posługę sakramentalną. Wszyscy, których wymieniliśmy, należą do Kościoła, ale zakres towarzystwa, do którego wchodzimy przez wiarę, wykracza poza śmierć, nawet poza nią. Jego częścią są wszyscy święci, poczynając od Abla i Abrahama, i wszystkich świadków nadziei, o których mówi Stary Testament, poprzez Maryję, Matkę Pana, i Jego apostołów, poprzez Tomasza Becketa i Tomasza Morusa, aż po Maksymiliana Kolbe, Edytę Stein, Piergiorgio Frassatiego. Obejmuje wszystkich nieznanych i niewymienionych z imienia, których wiary nie znał nikt oprócz Boga; obejmuje ludzi wszystkich miejsc i wszystkich czasów, których serca skierowane są w nadziei i miłości ku Chrystusowi, „który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala”, jak mówi o Nim List do Hebrajczyków (12, 2).
To nie okazjonalne większości, które tworzą się tu czy tam w Kościele, decydują o jego lub naszej drodze. Oni, święci, są prawdziwą, decydującą większością, według której się orientujemy. Trzymajmy się tego! Przekładają oni boskość na człowieczeństwo, wieczność na czas. Są naszymi nauczycielami człowieczeństwa, którzy nie opuszczają nas nawet w bólu i samotności, ba, nawet w godzinie śmierci podążają u naszego boku.
Tutaj dotykamy czegoś bardzo ważnego. Wizja świata, która nie potrafi nadać sensu także bólowi i uczynić go cennym, jest bezużyteczna. Zawodzi właśnie tam, gdzie pojawia się decydująca kwestia istnienia. Ci, którzy nie mają nic innego do powiedzenia na temat bólu poza tym, że trzeba z nim walczyć, oszukują nas. Z pewnością trzeba zrobić wszystko, aby złagodzić ból tak wielu niewinnych ludzi i ograniczyć cierpienie. Ale nie ma ludzkiego życia bez bólu, a ten, kto nie jest w stanie zaakceptować bólu, unika tych oczyszczeń, które jako jedyne czynią nas dojrzałymi. W komunii z Chrystusem ból nabiera sensu nie tylko dla mnie, jako proces ablatio, w którym Bóg usuwa ze mnie osad zaciemniający Jego obraz, ale także poza mną jest pożyteczny dla całości, abyśmy wszyscy mogli powiedzieć za świętym Pawłem: „Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). Tomasz Becket, który razem z Wielbicielem i z Einsteinem prowadził nas w refleksjach tych dni, nadal zachęca nas do postawienia ostatniego kroku. Życie wykracza poza naszą biologiczną egzystencję. Tam, gdzie nie ma już żadnego powodu, dla którego warto umierać, tam życie też nie jest niczego warte. Tam, gdzie wiara otworzyła nam oczy i uczyniła większe serca, tutaj również to inne zdanie świętego Pawła nabiera całej swojej oświecającej mocy: „Nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14, 7-8). Im bardziej jesteśmy zakorzenieni w towarzystwie Jezusa Chrystusa i ze wszystkimi, którzy do Niego należą, tym bardziej nasze życie będzie podtrzymywane przez tę promienną ufność, którą ponownie wyraził święty Paweł: „Jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 38-39).
Drodzy przyjaciele, musimy pozwolić się napełnić taką wiarą! Wtedy Kościół wzrasta jako komunia w drodze ku i w prawdziwym życiu, a zatem odnawia się dzień po dniu. Następnie staje się wielkim domem z wieloma mieszkaniami; wtedy może w nim działać wielość darów Ducha. Wtedy zobaczymy, „jak dobrze i jak miło, gdy bracia mieszkają razem; jak rosa Hermonu, która spada na górę Syjon: bo tam udziela Pan błogosławieństwa, życia na wieki” (Ps 133, 1.3).

CZYTAJ TAKŻE: LIST DAVIDE PROSPERIEGO PO PRYWATNEJ AUDIENCJI U PAPIEŻA

Giancarlo Cesana. Naprawdę wydaje mi się, że obecność kardynała Ratzingera w wielkim stylu kończy ten Meeting. Ograniczę się do przypomnienia drogi, którą zamierzaliśmy przebyć podczas Meetingu poprzez zwykłą i pomysłową propozycję trzech symbolicznych postaci: Wielbiciela, Einsteina i Tomasza Becketa. Pierwotne zdumienie człowieka wobec rzeczywistości jest czynnikiem rozwoju rozumu i kwestionowania własnego losu. Wiara, rozpoznanie Tajemnicy w historii, zarówno wypełnia, jak i wywyższa poszukiwanie człowieka; daleka od zaprzeczania rozumowi, wiara staje się wielkim i niewyobrażalnym oddechem. Za wiarę oddaje się życie, ponieważ jest życiem życia, męczeństwo jest świadectwem. To jest nasze doświadczenie, które chcemy komunikować wszystkim poprzez wyraz bezinteresowności, jakim jest Meeting. Misją, jak powiedział sam kardynał, jest komunikowanie od doświadczenia do doświadczenia. Pragnę podziękować wszystkim, którzy swoim poświęceniem, zwłaszcza w najbardziej pokornych pracach, umożliwili tę komunikację. Wszystko, co zostało nam dane, jest po to, by było komunikowane, misja jest celem. Jako świeccy chrześcijanie bierzemy odpowiedzialność poprzez konkretne współdzielenie wszystkich ludzkich potrzeb i zasobów, poprzez kulturę, ekonomię i, czemu by nie, politykę. A przede wszystkim naszą pracą staramy się budować dające się spotkać przykłady człowieczeństwa przemienionego przez wydarzenie chrześcijańskie. Naszym życiem i naszymi dziełami chcemy jedynie służyć i dawać świadectwo Chrystusowi i Jego Kościołowi. To jest wszystko, naprawdę wszystko, dla czego żyjemy. Wierzę, że tym Meetingiem sprowokowaliśmy do wzięcia tego pod uwagę. Dziękuję.