Mieć nosa do prawdy
Zwołał ich na plac św. Piotra. 80 tysięcy młodych przybyło z całych Włoch w towarzystwie nauczycieli, rodziców i wychowawców. A on rzucił wyzwanie ich umiejętności rozpoznawania tego, co jest prawdziwe, piękne, wielkie (z kwietniowych „Tracce”)Najpiękniejszy plac, jaki można by sobie wymarzyć. W 80 tysięcy osób otoczyli obeliski Berniniego, bezgraniczny tłum na via della Conciliazione, przepełniony entuzjazmem charakterystycznym dla niespokojnych lat, lat niemożliwych pytań i pragnień. Spotkanie papieża Franciszka z włoską młodzieżą w Poniedziałek Wielkanocny przywróciło impet i radość Wielkanocy naznaczonej niepokojem z powodu tego, co się dzieje na wschodnim froncie Europy. Powiew świeżego powietrza dla papieża, który po dwóch latach pandemii mógł ponownie przeżyć emocje związane z zanurzeniem się w tłumie młodych, pragnącym świętować i słuchać, gotowym, by opowiedzieć o sobie dobrowolnie, poza zmęczonymi narracjami niektórych salonów.
Widok tych młodych, przybyłych bezpośrednio ze swoich pokoi w metropoliach i wioskach rozsianych po całych Włoszech, wyzwalał zmienne uczucia: czułość i radość, nadzieję i obawę. Po trudach ostatnich miesięcy, przymusowej izolacji, wirtualnego więzienia, w którym wiele osób poniżej 18 roku życia się zamknęło, pośród świeckich osób dorosłych, które im towarzyszyły, w opowieści w jasne popołudnie wkradły się wątpliwości dotyczące relatywności, wyczerpującej się energii, przymusowego i pokoleniowego przejścia, proponującego ogromne zgromadzenia, które nie mają odzwierciedlenia w parafialnej ani wspólnotowej codzienności. Być może duszpasterskie bolączki. Trudno nie liczyć na te pryszczate twarze, uzbrojone w aparaty ortodontyczne uśmiechy, zmieszane z wieloma siwymi głowami, w pokoleniowej solidarności, której nie sposób spotkać nigdzie indziej.
Tak, bo młodzi przyjechali w towarzystwie dorosłych, to zachęcający fakt wykraczający poza oczywistą konieczność narzuconą przez niepełnoletniość. Aroganccy i nieustraszeni, kiedy stawali przed kamerami, byli w stanie współdzielić swoje radości z wychowawcami, rodzicami, księżmi, którzy zrezygnowali z wielkanocnego grillowania przy winie, aby piec się w skwarze placu św. Piotra. Nawet czekanie nie zdradziło oczekiwań. I o ile wszyscy w przeddzień byli skupieni na wyobcowanej obecności zwycięzcy tegorocznego festiwalu piosenki w San Remo, 18-letniej ikony wolnego i płynnego pokolenia, na dziedzińcu przy bazylice św. Piotra, pod koniec dnia pojawiła się kolejna nowość, na której można się było skoncentrować. Nowość młodych ubóstwiających Blanco (młody tegoroczny zwycięzca festiwalu piosenki w San Remo – przyp. tłum.), bardziej ze względu na jego kruchość niż piosenki. Za ból wkładany w muzykę, w synkopowanie piosenki Blue celeste, poświęconej obecności-nieobecności, która sprawi, że sam będzie świętował „kolejne gówniane urodziny”, ale która nie może wyeliminować tęsknoty wzbudzonej przez „niebieskie niebo”. Piosenkarz najmłodszego pokolenia zaprezentował się w fascynującej total white, z aniołem wytatuowanym na piersi, bardzo podekscytowany, ze swoim „typem” i „brzemieniem w środku”. W gruncie rzeczy młody chłopak wśród innych młodych opowiedział o sobie jako pierwszy.
Tak jak potem zrobiła to Alice, Samuele, Sofia, ogałacając cierpienie z powodu straty, choroby, apatii i depresji. I podobnie jak Mattia, bohater ze względu na miłość do swojego taty, chorego na Alzheimera, któremu towarzyszyli również mama i młodszy brat. Niemal dziecko ze swoimi 11 latami, a jednak zdolny poruszyć do łez opowieścią o tym, jak nauczył ojca wiązać buty lub jak go pociesza, kiedy gubi się w świecie, którego już nie rozpoznaje. Został za to nagrodzony przez prezydenta Mattarellę. Ale niewielu mogłoby dać tak intensywne i proste świadectwo. Prawdziwa wiara, doświadczana przedwczesnym i niesprawiedliwym cierpieniem, jak choroba dotykająca osobę, którą się kocha. On też ze swoją potrzebą bycia pocieszonym, pomimo próby odwagi i dobra pośród czterech ścian domu.
Następnie był Franciszek. Papież, który odkłada na bok napisane przemówienie i uderza, aby trafić prosto do młodych serc, które ma przed sobą. Szczęśliwy, ponieważ nieco ponad dwa lata od owego 27 marca, spędzonego w samotności i deszczu, w tempore pestilentiae, kiedy zobaczył bulimiczny plac, niepotrafiący pomieścić chłopców i dziewcząt, zakneblowanych maskami, a jednak krzyczących. Młodzi ludzie, którzy godzinami skandowali czas oczekiwania hasłami antywojennymi, którzy doznają tego samego niepokoju, co stary papież patrzący na ciała ich rówieśników, okrutnie rozszarpanych przy pomocy broni, poległych od spadających bomb. Oni także, podobnie jak Franciszek, skierowali swoje serca na Wschód, skąd nadchodzą „gęste chmury, zaciemniające nasze czasy” – jak wspominał papież. I gdzie „Europa przeżywa straszliwą wojnę, podczas gdy w wielu częściach świata wciąż dopuszcza się niesprawiedliwości i przemocy, które niszczą człowieka i planetę”. To właśnie ich rówieśnicy płacą najwyższą cenę: „Nie tylko ich egzystencja jest niszczona i niepewna, ale deptane są także ich marzenia dotyczące przyszłości”.
Marzenia. Te roztrzaskujące się na kawałki na planecie, która zapomniała o mierze serca. „Czasami życie wystawia nas na ciężką próbę, sprawia, że dotykamy naszych słabości, że czujemy się nadzy, bezradni, osamotnieni” – powiedział Franciszek do otaczających go młodych, pytając ich o samotność narzuconą przez covid, o strach spowodowany wirusem i wojną. „Nie trzeba się wstydzić wyznania: «Boję się ciemności!». Wszyscy boimy się ciemności. Trzeba mówić o lękach, trzeba wyrażać obawy, aby móc je przegnać”. Papież Franciszek rzucił koło ratunkowe tym, którym grozi niebezpieczeństwo zatonięcia w morzu ciemności. Trzeba oświetlić to, co przeszkadza, rozprasza, zaciemnia, aby pozwolić rozbłysnąć światłu. Prawdzie i wolności. Aby móc spojrzeć w twarz własnej czarnej dziurze i pozwolić, by ulotniła się w pogawędkach z przyjacielem, mamą, wychowawcą lub po prostu z tym, kto towarzyszy ci dyskretnie w życiu. «Nie bójcie się kryzysów», zachęcał ich: «Kryzysy trzeba oświetlać, aby je przezwyciężać”.
A potem kolejna wspaniała intuicja Franciszka, apel, aby „mieć nosa” do rzeczywistości. „Mieć nosa takiego, jaki miał Jan. Gdy tylko zobaczył tego mężczyznę, który powiedział: «Zarzućcie sieci z prawej strony», miał nosa, dlatego mógł powiedzieć: «To jest Pan!». Najmłodszy z apostołów miał nosa, dlatego rozpoznał, co jest prawdziwe, piękne, wielkie. Pana. Coś, czego nie należy się wstydzić, co wręcz przeciwnie musi pomóc rzucić się w życie, przylgnąć do kogoś, kto towarzyszy. „Nie bójcie się życia, proszę! Bójcie się śmierci, śmierci duszy, śmierci przyszłości, zamknięcia serca – tego się bójcie. Ale życia – nie. Życie jest piękne, życie jest po to, by je przeżywać i dawać je innym, życie jest po to, by je współdzielić z innymi, a nie po to, by zamknąć się w sobie”.
Mało słów. Kluczowe. Młodzi ludzie są z tego uczynieni. Nie slogany, ale jasne, proste, jednoznaczne komunikaty. Wreszcie papież zwrócił uwagę na młodą Maryję, która była nastolatką, gdy przyszło Jej wpłynąć na historię Zbawienia. Być może Ona też miała przejrzyste oczy tych młodych, ufność w przyszłość, pewność co do przeznaczenia i pragnienie szczęścia. A Jej „tak” zmieniło historię. Impet. Odpowiedź na obietnicę. W ten sposób Franciszek odwrócił znaczenie tytułu spotkania na placu św. Piotra: „Pójdź za mną” stało się „Oto jestem”.