„Jezus niesie Judasza”, Bazylika Świętej Marii Magdaleny w Vézelay

Rok, który się nie kończy

Zakończył się Jubileusz Miłosierdzia. Podążanie za Papieżem, migranci, którzy „odzwierciedlają to, kim jesteśmy”, co nas teraz czeka… Rozmowa z ojcem Mauro-Guseppe Leporim, opatem generalnym cystersów („Ślady” nr 6/2016)
Alessandra Stoppa

Dorosła owca może ważyć nawet sto kilo. Tyle, ile człowiek. „Niesienie jej na ramionach to poświęcenie”. Ojciec Mauro-Giuseppe Lepori, opat generalny cystersów, burzy wszelką romantyczną wizję Dobrego Pasterza, zgodnie z którą wyobrażamy sobie, że porzuciwszy wszystko, by iść na poszukiwanie jednej zagubionej owcy, „wkłada On ją sobie na ramiona i w podskokach idzie przez góry, pogwizdując”.
Realizm Ewangelii opowiada inną historię, w której ciała posiadają inny ciężar, a miłość jest konkretna, cierpi, trudzi się dla drugiego, słowa posiadają wartość, a gesty – głębię. „W tej owcy dostrzegam mój «ciężar». Albo myślę o tym, kiedy ciążą mi inni. Nawet jeśli ich kocham”. Wybaczono nam, wzięto na ramiona i poniesiono. Tak jak Jezus niesie Judasza, który Go zdradził, na średniowiecznym kapitelu bazyliki św. Marii Magdaleny w Vézaley, wobec którego papież Franciszek powiedział: „On brał ludzi takich, jakimi byli, a nie takich, jacy mieliby być”.
20 listopada zamknęły się na całym świecie Święte Drzwi i zakończył się Jubileusz rozpoczęty 8 grudnia minionego roku. Trudno w tej chwili o jakieś podsumowanie, ale w tej rozmowie ojciec Lepori wyjaśnia nam, dlaczego czas łaski „się nie kończy”. Ze wzrokiem utkwionym w Ewangelii odczytuje Rok Święty jako „przestrzeń”, którą Jezus stworzył, gdy napierał na Niego tłum; wtedy On poprosił uczniów, by mógł przemawiać z łodzi oddalonej od brzegu.

Dlaczego ten gest Jezusa pomaga nam zrozumieć czas poświęcony miłosierdziu?
Chcielibyśmy, tak jak tłum, dotknąć Jezusa i otrzymać natychmiastowy, magiczny efekt. Poświęcenie roku drogi jednemu tematowi, jednej rzeczywistości jest jakby zyskaniem tego dystansu: by słuchać, dać nam czas na uświadomienie sobie, czym jest miłosierdzie, na zobaczenie, o co prosi ono moją wolność, zarówno po to, by je przyjąć, jak i ofiarować. Uderza mnie to, ponieważ Jezus poprosił o łódź nie po to, by uciec przed tłumem, ale ponieważ ludzie ci pragnęli cudów, zamiast Go słuchać. On przyszedł przede wszystkim po to, by zwrócić się do wolności człowieka, i zasadniczą sprawą jest to, by mógł mówić i być słuchany. Zasadniczą sprawą jest to, by człowiek, każdy z nas, stanął wobec Niego w ciszy. Także wobec natychmiastowych oczekiwań.

Czym był Jubileusz dla życia Kościoła?
Był pogłębieniem tajemnicy. Pogłębieniem, którego potrzebujemy nie dlatego, by trwał święty rok, ale ponieważ jest ono potrzebne do życia. Papież na nowo umieścił miłosierdzie w centrum naszego życia. A uczynił to przy pomocy swoich gestów, przy pomocy gestów, o które nas prosił: wyćwiczył nie tylko naszą uwagę, ale zaprawił nas także w doświadczeniu. W pierwszej kolejności rozpowszechniając w tak kapilarny sposób możliwość spowiedzi, otrzymania odpustu, rozważania tej tajemnicy i przeżywania jej, także poprzez dzieła miłosierdzia względem ciała i względem duszy, we wcielony sposób. Dlatego Rok Miłosierdzia nie kończy się.

Czy może Ojciec wyjaśnić to lepiej?
Staliśmy się bardziej świadomi tego, że miłosierdzie jest rzeczywistością, która istnieje. Jest to tajemnica, która znajduje się w sercu Kościoła i potrzebujemy jej całościowo. Jubileusz trwał krócej niż rok kalendarzowy i to pozwala nam zauważyć, że problemem nie jest przeżywanie „roku świętego”, ale przeżywanie chrześcijańskiego życia, obudzenie się i przebudzenie do świadomości, że zawsze jest to możliwe. A więc ważne jest, by doświadczenie miłosierdzia nie kończyło się. Nasza praca polega na otwarciu się na nie.

Co takiego zrozumiał Ojciec najbardziej w tym pogłębieniu?
Papież ogłosił Rok Święty w obliczu zranień świata i Kościoła: zarówno zranień grzechu, jak i tych zadanych przez historię, wojny i katastrofy. Jednym z zasadniczych aspektów, moim zdaniem, jest to, że poprosił nas o uświadomienie sobie, że człowiek, zanim zanalizuje i określi swoje niedomaganie, potrzebuje dostrzec, że jest przygarnięty. To przepiękne, że święty Benedykt w Prologu do Reguły ukazuje Boga, który pośród mnóstwa ludzi, krzyczy: „Czy istnieje człowiek, który pragnie życia i szczęśliwych dni?”. Tym zaproszeniem Pana jest miłosierdzie. Jest to propozycja dla człowieka takiego, jakim on jest, takiego, jakim jest w tym momencie historii. Każdy, kto odpowie „ja”, może tego doświadczyć.

A co się dzieje potem, gdy człowiek powiedział już „ja”?

Święty Benedykt pisze: „Bóg mówi ci: «Jeśli chcesz mieć życie prawdziwe i wieczne, powstrzymaj swój język od złego, a twoje usta niech nie głoszą kłamstwa; uchodź przed złem i czyń dobro, szukaj pokoju i dąż do niego»”.

Czy odpowiedzią na pytanie o szczęście jest droga, którą trzeba podążać?
Odpowiedzią jest droga nawrócenia: droga, która nie pozwoliłaby nam ulec skłonności, jaką posiadamy w sobie, skłonności do tego, by nie być miłosiernymi. W gruncie rzeczy Kościół czasem wydaje się nie odpowiadać na potrzeby człowieka właśnie dlatego, że oferuje drogę. Nie opiera się na cudach: kiedy tak jest, wówczas później jest kruchy; chodzi o doświadczenia albo o propozycje, które nie pomagają ludziom wzrastać, stawać się wolnymi i dorosłymi. Kiedy oferuje się rozwiązanie, które nie staje się drogą nawrócenia, wolności, osoba pozostaje krucha. Kościół proponuje drogę do prawdziwego szczęścia, a nie do natychmiastowego zaspokojenia, takiego jak to, które oferuje społeczeństwo. Odpowiedzieć „ja” Bogu, który pragnie, byśmy byli szczęśliwi, oznacza bycie świadomymi naszej prawdziwej potrzeby. Gubimy się w tożsamości, jaką sobie przypisujemy, sprawiamy, że pokrywa się ona z tysiącem pragnień, tymczasem chodzi o pragnienie nieskończoności: szczęścia, które może dać tylko Bóg. Wówczas, by powiedzieć naprawdę „ja”, trzeba jakby zamilknąć, zrezygnować z zaspokojenia, które zastępuje szczęście.

Ojciec Święty zawsze mówił, że byłby to sprzyjający czas, gdybyśmy nauczyli się „wybierać «to, co podoba się Bogu najbardziej», to znaczy Jego miłosierdzie, Jego miłość, czułość”. Co znaczy to wybieranie, preferowanie?
Syn marnotrawny – zresztą tak samo jak my – nie jest w stanie sam z siebie preferować ojca: odpowiada na preferencję, jaką ojciec darzy jego. A poza miłosierdziem nie istnieje preferencja! Syn wraca, prosząc tylko o pracę i o coś do jedzenia, ale w tym przebaczeniu odkrywa pełnię życia: jeśli wybiera ojca, posiada wszystko. Także starszy syn, mimo że pozostał w domu, wybierał coś innego: aż do tamtej chwili nie preferował ojca, ani nie pozwalał preferować siebie; jego preferencja znajdowała się zupełnie gdzie indziej: w przyjaciołach, w koźlęciu, w połowie dziedzictwa. Tymczasem pełnia odpowiada tej relacji, jest łaską, której nie wytworzył ani jeden, ani drugi. Jest to darmowość. Sprawa wybrania i preferowania jest właśnie przyzwoleniem na to, by nasza miłość, a także pragnienie życia, jakie odczuwamy, skierowały się ku Ojcu. Miejmy nadzieję, że tego nauczyliśmy się podczas Jubileuszu: zawsze trzeba wychodzić od preferencji Boga wobec nas, od tego, czym dla Niego jesteśmy.

Co takiego szczególnie towarzyszyło Ojcu w ciągu tego Roku?
Uderza mnie, że zgłębiając tajemnicę miłosierdzia, wciąż przewijają się nam przed oczami obrazy uchodźców płynących na łodziach przez Morze Śródziemne. To tak nędzne człowieczeństwo przybywa we władzy fal, by pokazać nam naszą sytuację niczym w lustrze: odzwierciedlają oni to, czym jesteśmy, w jakim stanie się znajdujemy, ponieważ to my w pierwszej kolejności dryfujemy w rzeczywistości bez miejsc zakotwiczenia, bez stabilności. Imigranci tak naprawdę pokazują nam brak stabilności, który nie pozwala nam zaoferować im mieszkania. Nie sądzę, żeby Europa nie potrafiła albo nie chciała przyjmować, ale jakby nie może tego zrobić: nie jest w stanie. Te osoby przybywają od strony morza, ale nie trafiają na ziemię: dalej każemy im dryfować także na kontynencie, ponieważ nie możemy zaoferować im mieszkania, jeśli sami go nie posiadamy.

Jaki wpływ ma na to Jubileusz?
Papież pokazał nam, że przyjmując, człowiek staje się tym, co wybiera. Stabilność przyszłaby wraz z podjęciem ryzyka przyjęcia. Przyjmując, stajemy się mieszkaniem. Tymczasem my lokujemy naszą pewność w bezpieczeństwie, które trzymamy w rękach, zamiast ulokować ją w relacji, w przynależności do kogoś. My także w różny sposób czujemy się zagrożeni przez innych, ponieważ niszczą oni naszą przestrzeń fałszywego bezpieczeństwa. Tymczasem konsystencją jest relacja z Ojcem. To jest miłosierdzie: doświadczanie, że w tej przynależności posiadam stałość, która nigdy nie zostanie mi zabrana, której nic i nikt nie może mi wykraść, a więc ze względu na którą mogę przyjąć wszystkich i wszystko przebaczyć.

Jak Ojciec doświadcza tej konsystencji, której nic nie może Ojcu zabrać?

Właśnie w przynależności do Kościoła, który pozwala mi doświadczać miłosierdzia Pana: pozwala mi w nie wierzyć, każe mi o nie prosić i mi je daje, przede wszystkim w sakramentach oraz w braterskiej komunii. Kościół pozwala mi naprawdę doświadczać rzeczywistości, która istnieje. I jest to rzeczywistość, do której mogę wracać, co więcej, jest to coś, czego się doświadcza, „powracając” właśnie po tym, jak nas zabrakło. To otwiera na drugiego człowieka, który jest inny, przeszkadza, rani.

Wielu ludzi nie wie nawet, co to takiego Rok Miłosierdzia. W jaki sposób doświadczenie to dociera do wszystkich?
Chodzi tutaj o całą misję, której pragnie Papież i ma nadzieję, że zrodzi się ona z Jubileuszu: że człowiek pozna miłosierdzie. Tak jak potrzeba było Roku Świętego, tak samo potrzeba miejsc, wspólnot, które wcieliłyby to kochające i przyjmujące objęcie. Kościół trwa ze względu na misję, którą jest przekazywanie doświadczenia. A więc ważne jest, by go doświadczać, że w tym Roku stało się ono doświadczeniem.

Dlaczego jest to jedyny sposób doświadczenia miłosierdzia?
Jesteśmy skomplikowani i sądzimy, że komunikowanie tego doświadczenia jest trudniejsze niż przebaczenie, które otrzymaliśmy. Problem polega na zanurzeniu się w tej prostocie przekazywania miłości, która została nam podarowana. Natychmiast odradza się obrona naszego bezpieczeństwa: jakby potem syn marnotrawny zaczął odnajdywać bezpieczeństwo w rzeczach, w których posiadanie znów wchodzi. Zapominając, że teraz całą jego konsystencją jest to objęcie, które otrzymał.

Mówiąc o miłosierdziu, odnosi się Ojciec do epizodu z życia świętego Benedykta. Kiedy mnisi z Vicovaro próbują go otruć, on wstaje „z uprzejmym obliczem i spokojną duszą” i mówi: „Niech Bóg okaże wam miłosierdzie, bracia”.
Benedykt może zareagować w ten sposób, ponieważ czerpie ze swojego doświadczenia miłosierdzia, które wniknęło w niego głęboko: jest tożsame z jego sercem. Dlatego jego oblicze jest spokojne, a duszę przepełnia pokój. Pielęgnował on pamięć o tym, że Bóg przebacza nam wszystko, dlatego przy pierwszej okazji przekazuje to doświadczenie. I sytuacja śmierci staje się natychmiast propozycją życia.

Jedną z największych prowokacji jest przeżywanie relacji między prawdą a miłosierdziem. Czego w tej kwestii nauczył nas Rok Święty? I w jaki sposób pozwalamy, by przeważyło miłosierdzie?
Za bardzo przyzwyczailiśmy się do myśli, że dyscyplina jest warunkiem drogi. Tymczasem dyscyplina jest rezultatem. Jeśli w życiu pojąłem i zaakceptowałem pewne wartości, pewne moralne wymogi, stało się tak, ponieważ zostałem ukochany, zanim zostało dane mi prawo. Prawo nigdy mnie nie zbawiło, tymczasem miłosierdzie pozwoliło mi zrozumieć, że także reguły istnieją dla mojego dobra. Na przykład w życiu konsekrowanym ktoś czuje się upodobany, wybrany, powołany i mówi „tak”, ale zauważa, że prawdziwe przeżywanie ubóstwa, czystości i posłuszeństwa nie jest warunkiem, jest owocem. By podążać drogą, trzeba zostać przyciągniętym: sam osąd moralny, dyscyplinarny, jest wyrokiem skazującym, podczas gdy osąd przekazywany przez miłość przyciąga, ponieważ człowiek rozumie, że Bóg kocha go, dając mu także reguły, które pomagają mu wędrować, żyć. A miłość jest dostrzeżeniem drugiego człowieka, który w pełni przeżywa jakąś wartość: miłość w pierwszej kolejności jest ofiarowaniem towarzystwa. Dobry Pasterz prowadzi owce, przebywając z nimi i wędrując, a postępując w ten sposób, wskazuje właściwą drogę. Często natomiast chcemy ją pokazać jako drogowskaz na mapie i nie idziemy z drugim, nie jesteśmy gotowi go przyjąć, ubrudzić sobie przy nim rąk.

Czy Kościół ofiaruje dzisiaj ludziom wspólną drogę?
Sądzę, że w obecnej sytuacji Kościoła sprawy znajdują się na właściwym miejscu. Dzisiaj nikt już nie słucha i nie podąża za jakimś osądem, regułą dla niej samej. Dzisiaj człowiek mówi: jeśli mnie nie kochasz, twoje prawo nie mówi mi absolutnie nic. Nie istnieje już żadne zaufanie a priori, które „weryfikowałoby” jakąś propozycję. Wcześniej, w taki czy inny sposób, ludzie mieli do Kościoła zaufanie. Dzisiaj trzeba na nowo stworzyć tę przestrzeń zaufania i zaproponować w niej osąd, który bardziej odpowiada szczęściu. Ta przestrzeń tworzy się jednak na nowo wraz z towarzystwem, które stanowi człowiek, bez którego osąd nie ma terenu, na który mógłby paść. Zdumiewa mnie bardzo papież Franciszek ze względu na przestrzeń, jaka wraz z nim się tworzy. Osoby, które spotykam, najbardziej nieoczekiwane, także spośród tych, którzy nie wierzą albo pochodzą z innych kultur czy wyznań, darzą go wielkim zaufaniem. Dla mnie jest to coś niewiarygodnego. To zaufanie, jakie on wzbudza, postrzegam jako wielką odpowiedzialność, budzi ono we mnie pytania. Jest to czas łaski, ofiarowany nam przez Boga, i my musimy pomóc Papieżowi kochać człowieka w zaufaniu, jakie Duch Święty wzbudza wokół niego.

Co oznacza pomaganie Papieżowi i podążanie za nim? Być może uderza nas w nim wiele rzeczy, ale łatwo zatrzymać się na tym, co nam „odpowiada” albo co uważamy, że już zrozumieliśmy.
Nie potrafimy podążać za Chrystusem. Potrzebujemy, by Kościół nas tego nauczył. I podążamy za Papieżem właśnie dlatego, że poprzez niego sam Chrystus mówi nam, w jaki sposób chce, byśmy za Nim podążali. W ten sposób prosi nas o nawrócenie. Każdy papież prowadzi trzodę w określonym czasie, w kawałku historii, którą Bóg kazał mu przemierzyć, i każdy też wskazuje nam Chrystusa: to jest źródło pewności, które sprawia, że niepotrzebnie ich porównujemy. W papieżach panujących za mojego życia oczywista jest miłość do Chrystusa, każdy przeżywał swój urząd, preferując i podążając za Jezusem. I w taki właśnie sposób obierają kierunek. Pan prosi osobę Papieża: „Podążaj za Mną jako pierwszy”, abyśmy także my mogli za Nim podążać. Dlatego Jan, umiłowany uczeń, pozwala, by Piotr wszedł do grobu przed nim? Ponieważ przeczuwa, że by zobaczyć i uwierzyć, potrzebuje podążyć za Piotrem, podążać za Chrystusem, podążając za Piotrem, który podąża za Nim jako pierwszy.

Co jest najważniejsze w czasie „po” Roku Świętym?
Dłużnik, któremu został darowany cały dług, pierwszemu napotkanemu bratu nie odpuszcza nawet cząstki tego, co tamten jest mu dłużny. Już zapomniał. Na tym polega problem: przejście między otrzymaniem wszystkiego a miłosierdziem, o które prosi nas drugi człowiek. Otrzymane miłosierdzie rozprzestrzenia się, jeśli odpowiadamy na miłosierdzie, o które zostaliśmy poproszeni. Zresztą istnieje między nimi przeogromna dysproporcja… Minutę po tym, jak wszystko zostało nam darowane bez żadnych ograniczeń, zabieramy się do kalkulowania. A mówię przede wszystkim o spotkaniu z naszą rodziną, przyjaciółmi, swoją wspólnotą, najbliższymi. Od razu, przy pierwszym spotkaniu, już jesteśmy dozorcami więziennymi. Już zapomnieliśmy. To jest ważne dla czasu „po” Roku Świętym: żebyśmy nie zapominali. Jest to ważna świadomość, o którą zostaliśmy poproszeni. I ze względu na którą powinniśmy wciąż i zawsze prosić o miłosierdzie.