Jared McNail, amerykański piosenkarz i aktor

Aktor, Eliot i Kościół

Na Meetingu Chóry z „Opoki” do muzyki Jareda McNeilla, który opowiada o genezie spektaklu i wyjaśnia, dlaczego pytania autora są nadal aktualne
Luca Fiore

Jest młody, przystojny i odnosi sukcesy jako aktor. Przez dziesięć lat współpracował z jedną z najsłynniejszych światowych grup teatralnych, kierowaną przez Petera Brooka. W ostatnich sezonach grał w teatrach w całej Europie, występując w sztukach Alessandro Serry, a w najnowszej z nich, Tragùdia – Il canto di Edipo („Tragedia – Śpiew Edypa”), zagrał tytułową rolę. Jared McNeill urodził się 38 lat temu w Hartford w stanie Connecticut. Można by się po nim spodziewać wszystkiego z wyjątkiem płyty i spektaklu poświęconego Chórom z „Opoki”, najbardziej bezkompromisowo chrześcijańskiemu tekstowi, jaki kiedykolwiek wyszedł spod pióra geniusza poezji modernistycznej Thomasa Stearnsa Eliota. Napisany w 1934 roku na zamówienie Kościoła anglikańskiego, po dziwacznej konwersji, która zgorszyła brytyjski establishment, utwór został wystawiony w tym samym roku w ramach zbiórki funduszy na budowę nowych kościołów na przedmieściach Londynu. Wzburzenie z powodu „Obcego”, jak poeta nazywał Kościół, które panowało wówczas wśród nowej inteligencji początku XX wieku, pogłębiało się przez dekady i wciąż jest obecne. Nie powstrzymało to jednak młodego amerykańskiego aktora, urodzonego pod koniec lat 80., przed zafascynowaniem się tym tekstem, tak bliskim księdzu Giussaniemu. Album z piosenkami, na którym do słów Eliota została ułożona muzyka będąca połączeniem elektroniki, folka, rocka i spirituals, ukazał się w styczniu i jest dostępny na wszystkich platformach streamingowych. Spektakl natomiast miał premierę 16 maja w Auditorium della Stella, dawnym kościele św. Stefana i Tomasza w Spoleto. Jared i jego muzyka będą głównymi bohaterami inauguracyjnego spektaklu na Meetingu w Rimini, towarzysząc interpretacji wierszy Eliota w wykonaniu Sergia Castellitto (22 sierpnia, Teatr Galli). Aktor z Hartford zapytany o to, jak doszło do powstania spektaklu, rozpromienia się i zaczyna mówić, jakby opowiadał nam o tym, co jest mu najdroższe.

Jak Pan natknął się na ten tekst?
Nie pamiętam dokładnie, jak trafił w moje ręce. W 2016 roku zostałem zaproszony do Rzymu, aby poprowadzić warsztaty w Narodowej Akademii Sztuk Dramatycznych im. Silvio d’Amico, i postanowiłem poświęcić je Chórom z „Opoki”. Nosiły one tytuł On the invisible light („O niewidzialnym świetle”). Tam dostrzegłem dramatyczny potencjał tekstu, ale także jego aktualność i uniwersalność: „Gdzież jest ten Żywot utracony w życiu? / Gdzie mądrość utracona w kunszcie wiedzy? / Gdzie wiedza utracona pośród wiadomości?” (T.S. Eliot, Chóry z „Opoki”, w: tegoż, W moim początku jest mój kres, Warszawa 2007, s. 181). Od tego momentu zrodziła się we mnie pewnego rodzaju obsesja, która doprowadziła mnie aż tutaj.

Chodzi jednak o epizod w twórczości Eliota o najbardziej religijnych i wyznaniowych konotacjach. Czy nie czuł się Pan nieswojo?
Nie jestem katolikiem ani anglikaninem, ale pochodzę z bardzo religijnej rodziny. Mój dziadek był pastorem prezbiteriańskim. Wiem, co to znaczy mieć religijny światopogląd i co to znaczy żyć we wspólnocie kościelnej. Zawsze pociągały mnie święte teksty. W liceum przeczytałem Koran, a na studiach uczęszczałem na kurs hebrajskiej literatury starożytnej, co pozwoliło mi spojrzeć na Biblię w nowy sposób. Potem przez lata występowałem w spektaklach Petera Brooka, którym nie była obca tematyka wiary i transcendencji.

A jak doszło do powstania tego spektaklu?
Pod koniec warsztatów w Silvio D’Amico zaprezentowaliśmy dwudziestominutowy spektakl, który wydał mi się interesujący. I to było wszystko. Tekst jednak wciąż chodził mi po głowie. Aż w 2022 roku zadzwoniono do mnie ze Spoleto i zaproponowano mi trzyletni grant na realizację własnego projektu. W ten sposób postanowiłem wrócić do Chórów. Zacząłem współpracę z kompozytorem Claudio Scarabottinim i wykonaliśmy publicznie wersję muzyczną pierwszego chóru. Następnie, niespodziewanie, trzyletnie dofinansowanie się skończyło i wydawało się, że wszystko stanęło w miejscu. Wtedy jednak zaczęliśmy radzić sobie sami i szukać finansowania na własną rękę, organizując warsztaty we Włoszech.

Czy odniósł Pan wrażenie, że brak finansowania wynikał z treści spektaklu?
Nie jestem pewien, ale prawdopodobnie tak. W naszym środowisku, przynajmniej tu w Europie, wspominanie o Bogu i wierze jest dość problematyczne.

Jaki rodzaj przedstawienia ma Pan na myśli?
Chóry zostały napisane jako poetyckie interludium do historycznego dramatu prozatorskiego wystawionego w Londynie w 1934 roku, który nigdy nie został przetłumaczony na włoski. Spektakl odbywał się w kostiumach z epoki, z okazałą scenografią. Odtworzenie go dzisiaj w taki sam sposób jak wtedy byłoby kiczem. Postanowiliśmy więc użyć współczesnego języka, aby przemówić do współczesnych ludzi. Bo taki był zamysł Eliota. Są to „chóry”, do których muzykę skomponowaliśmy za pomocą elektronicznych syntezatorów, ale czerpiąc też z bluesa i spirituals. To tekst, który zaczyna się w teraźniejszości i cofa się w czasie.

W jakim sensie?
Historia zaczyna się od problemu budowy lub odbudowy kościołów. Jednak w miarę rozwoju poezja Eliota zdaje się wciągać nas w przeszłość, do początku wszystkiego, do swoistego Wielkiego Wybuchu. W pierwszych chórach wprost mówi się o Bogu, potem stopniowo język się zmienia i w ostatnim chórze jest mowa o Światłości.

Dlaczego tak jest, Pana zdaniem?
Docieramy do pierwotnego i uniwersalnego poziomu. Jest światłość i są ciemności, ale ostatecznym celem nie jest już dobro i zło, postrzegane jako przeciwstawne, lecz raczej wezwanie do wdzięczności wobec Światłości.

Czy twierdzi Pan, że nie jest to tekst konfesyjny?
Twierdzę, że jest to wiersz napisany przez wierzącego, ale nie chodzi w nim o katechezę czy pocieszenie. Wielka siła tego tekstu tkwi w pytaniach, które stawia: jak można zacząć od nowa? Co powinniśmy zburzyć z tego, co mamy, a co i jak powinniśmy odbudować? Jeśli zniszczymy wszystko, czy nie ryzykujemy utraty czegoś dla nas istotnego? Na jakim fundamencie warto to odbudowywać?

A jaka jest Pana odpowiedź?
W sytuacji, w której żyjemy, jakakolwiek by ona nie była, nie możemy przestać pytać samych siebie o znaczenie rzeczy. To pytanie zadawał Eliot w okresie międzywojennym, w czasach zagubienia bardzo podobnych do naszych. Kiedy tak się dzieje, musimy zadbać o siebie, czyli zadać sobie pytanie, dlaczego żyjemy, dlaczego kochamy, dlaczego głosujemy, dlaczego robimy to, co robimy.

Wierzący mówią, że sens tkwi w Bogu.
Tak, zgadzam się. Podam jednak jeden przykład. Byłem kiedyś w Umbrii, w miejscu, gdzie artyści mogą wynająć mieszkanie na jakiś czas, prowadzonym przez stowarzyszenie bardzo utalentowanych młodych ludzi. Jednego lata przyjechała tam pewna Amerykanka, chyba z Karoliny Południowej, a wraz z nią jej rodzina, która nie miała, gdzie mieszkać. W ten sposób młodzi gościli ich przez około dziesięciu dni. Na pożegnanie, chcąc podziękować, rodzina zwróciła się do nich ze słowami: „Niech was Bóg błogosławi”. W tym momencie można było zauważyć, że byli bardzo religijni. Czułem, że to bardzo autentyczny moment. Jednak, gdy tylko wyszli z pomieszczenia, młodzi okazali zgorszenie i zniesmaczenie tymi słowami.

A zatem?
Wtedy zrozumiałem, że mieli zawężony pogląd na Boga; że odrzucenie takiego sposobu podziękowania było zaprzeczeniem gościnności, którą praktykowali. Sami sobie zaprzeczali. Zadałem sobie jednak pytanie: co wywołało taką reakcję? I jestem pewien, że to kolejny sposób redukcji, ale z przeciwnej strony.

A jaki jest Pana pogląd na Boga?
Byłem bardzo przywiązany do mojej praciotki, która uczęszczała do Afrykańskiego Kościoła Metodystyczno-Episkopalnego. Ludzie, którzy wierzą w duchy i mówią językami… I jako dziecko w niedziele chodziłem razem z nią i obserwowałem ją całkowicie pochłoniętą liturgią. Czułem się nieswojo i z tego powodu obwiniałem się. Pewnego dnia zwierzyłem się jej: „Nie czuję tego, co wy wszyscy zdajecie się czuć. Czy coś ze mną nie tak?”. Na co ona odpowiedziała: „Nie martw się. Bóg jest tym wszystkim, co sprawia, że wyczuwasz Boga”. Spodobała mi się ta odpowiedź.

Dlaczego?
Jest to otwarta definicja, która pozostawia miejsce na osobistą relację z Bogiem. Tymczasem myślimy o Bogu jako o serii nakazów, przeciwko którym w końcu się buntujemy. I moim zdaniem dla Eliota było to jasne.

W jakim sensie?
Jego tekst nie ma na celu prozelityzmu ani afirmacji pewnej idei Kościoła, do tego stopnia, że kończy się pytaniem: „Czy to Kościół zawiódł ludzkość, czy ludzkość zawiodła Kościół?” (s. 197). Z jednej strony obarczyliśmy odpowiedzialnością za nasze błędy Boga lub Kościół; z drugiej strony umniejszyliśmy rolę Kościoła.

Proszę wyjaśnić to lepiej.
Nie chodzi o to, że Bóg się myli, ale o to, że jesteśmy grzesznikami. To nie Kościół popełnia błędy, ale jego zepsuta wersja.

Dziś niewielu neguje wymiar duchowy; dystansują się od instytucjonalnego wymiaru zorganizowanych religii, czyli do Kościoła.
Owszem, istnieje wyraźny podział między „duchowością” a „religijnością”, gdzie ta pierwsza jest wymiarem osobistym i intymnym, ogólnie uważanym za pozytywny, a ta druga jest instytucją władzy, siłą rzeczy negatywną. Z pewnością jestem osobą duchową, ale to nie znaczy, że nie jestem „religijny”. W moich przypadku chodzi o to, że intymny wymiar duchowości nie jest w stanie wygenerować wymiaru wspólnotowego, który jest fundamentalny dla człowieczeństwa. Bycia razem, które wymaga wyraźnej spójności działania, ruchu wykraczającego poza, a czasem wręcz sprzecznego z naszymi osobistymi interesami. Dla mnie jest to funkcja Kościoła: odpowiadanie na potrzebę przeżywania własnej potrzeby sensu z innymi.

W jaki sposób czuje się Pan osobą „religijną”?
Mam na myśli pragnienie leżenia na łące z przyjaciółmi i wpatrywania się w gwiazdy lub bycia na plaży z bliskimi i obserwowania fal oceanu.

Kościół jednak, jak Pan mówi, jest sposobem, w jaki można spotkać Jezusa Chrystusa w teraźniejszości.
Eliot pojmuje to w ten sposób, nawet jeśli Chrystus jest wspomniany w tekście tylko raz: „Ojców waszych uczyniono tedy / Współobywatelami świętych, domu BOGA, którego gruntem / Są apostołowie i prorocy, a Jezus Chrystus kamieniem węgielnym” (s. 186). Jednak pytanie, które zadaje, brzmi: co zrobiliśmy z tym fundamentem? Czy Kościół, który zbudowaliśmy, naprawdę jest zbudowany na tej skale?

To jest zagadnienie zepsucia.
Zgadza się. Taki jest los dobrych intencji: ulegają zepsuciu. Kościół, jak mówi Eliot, musi być wciąż odbudowywany, ponieważ ciągle się rozpada.

CZYTAJ TAKŻE: Ksiądz i gwiazda architektury

Jest przepiękny passus, wykorzystany przez was we fragmencie, do którego skomponowaliście muzykę: „Rozwiąźli jak dawniej, zmysłowi, samolubni jak zwykle, chełpliwi i jak dawniej niedowidzący, / A przecież wciąż dążyli, odnajdywali kierunek, podejmowali na nowo wędrówkę ścieżką w promieniu światła; / Potykając się nieraz, ociągając, zwlekając, zawracając, szli jednak tą właśnie drogą” (s. 196).
Dla mnie jest to centralny punkt całego dzieła. Wiemy, że możemy się mylić, że jesteśmy źli, ślepi. Z tego powodu nie możemy jednak zrezygnować z ideału. Poddanie się nieuchronności zła nie może być rozwiązaniem. Potrzebujemy czegoś poza nami, co wymaga od nas wyjścia poza to, do czego jesteśmy zdolni.

Czy to oskarżenie wobec tych, którzy nie wierzą, lub tych, którzy utracili autentyczny sposób wiary?
Nie, bynajmniej. Chodzi o moje wątpliwości, moje pytania, moje grzechy i moje błędy. To wszystko pociąga mnie do poezji Eliota. Dzisiaj wciąż wracam do słów mojej praciotki. Każdego dnia mam nadzieję zaczynać od nowa, korzystając z tej małej szansy, by wyjść poza siebie.