Architekt Mario Botta z koreańskim księdzem Lee Sangaakiem

Ksiądz i gwiazda architektury

Ostatni kościół zaprojektowany przez Mario Bottę znajduje się w Korei Południowej i powstał na zlecenie bardzo biednego księdza, któremu udało się zebrać 15 milionów dolarów: „Chciał tego, co najlepsze (...)”
Luca Fiore

„Dzisiejsza pustynia to pustynia rozbuchanego konsumpcyjnego społeczeństwa, w którym wartości duchowe są unicestwiane lub, w najlepszym razie, traktowane jako drugorzędne”. Mario Botta to wielkie nazwisko we współczesnej architekturze. Jeden z tych, których bez skrępowania można nazywać gwiazdą architektury. Pochodzi z Mendrisio w Szwajcarii. Studiował w Wenecji. Uczeń Le Corbusiera, Carla Scarpy i Louisa Kahna, pracował na całym świecie. Zaprojektował Muzeum Sztuki Nowoczesnej w San Francisco, restaurację La Scali w Mediolanie, siedzibę Greckiego Banku Narodowego w Atenach i Bibliotekę Miejską w Dortmundzie. Pracował w Chinach i Korei Południowej. Zaprojektował synagogę w Tel Awiwie, klasztor we Lwowie i wiele, wiele kościołów: od katedry Zmartwychwstania Pańskiego w Évry po kościół Świętego Oblicza w Turynie, od kościoła papieża Jana XXIII w Seriate po małą górską perełkę w postaci kaplicy w Mogno w jego rodzinnym kantonie Ticino. Będzie on również jednym z gości Meetingu w Rimini, którego tytuł „Będziemy na pustych parcelach budować gmach z nowych cegieł” wydaje się stworzony specjalnie do dyskusji z architektem takim jak on. A temat „pustych parceli” wydaje mu się bardzo bliski. „Osobiście czuję się osierocony przez wartości, których zapach czułem w młodości”.

Dlaczego osierocony?
Moje pokolenie, urodzone po drugiej wojnie światowej, przeżyło moment europejskiego odrodzenia, możliwego dzięki odwołaniu się do tych wartości. Było to społeczeństwo uboższe, z pewnością już dotknięte ziarnami konsumpcjonizmu, który jednak wtedy jeszcze aż tak się panoszył. Dziś wydaje mi się, że powody, dla których warto żyć razem, są niszczone; nie rozumiem, jak można dążyć do wspólnego dobra z arogancją. Chrześcijańska litość, która pozwala nam żyć razem, wymaga sporej dawki pokory. A dziś nie wydaje mi się, żeby władza polityczna uważała pokorę za wartość. To paradoks, że uboższe społeczeństwo jest bardziej zdolne do solidarności. Czasy są trudne.

A jakie są „nowe cegły”, z których stara się Pan budować jako architekt?
To te wytwarzane z nadzieją, uczynione ze słów i uczuć, które odwołują się do wartości ducha. Gdyby tak nie było, budowalibyśmy tylko po to, by chronić nasze ciała przed zimnem i niepogodą. Wymiar fizyczny nie wyczerpuje jednak naszej ludzkiej natury. Musimy zbudować przybytek, który będzie jednocześnie domem dla tego, co należy do naszego najszlachetniejszego wymiaru. W przeciwnym razie nie byłoby różnicy między budowaniem dla ludzi i dla zwierząt. To moment krytyczny i architekci, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, muszą zadać sobie pytanie, dlaczego warto budować, i znajdować odpowiedzi, które sprostają wyzwaniom współczesności.

Co to jednak oznacza z punktu widzenia form budowlanych? Gdyby społeczeństwo przeszłości zwracało większą uwagę na człowieka, czy nie wystarczyłoby zaproponować na nowo rozwiązań, które zrodziły się z tej wizji?
Nie, to nie wystarczy. To nie może wystarczyć. I myślę, że w tym tkwi nieporozumienie, które jest po części obecne również w myśli chrześcijańskiej. Bo kiedy mówię o „zapachu wartości”, mówię również o współczesnej kulturze, która po niezwykłych przykładach z przeszłości, miała odwagę tworzyć nowe formy. Nie sposób nie myśleć o Giotcie, ale nasi przodkowie nie poprzestali na jego metodach. Nie chcę przez to powiedzieć, że współczesna architektura nie przeżywa kryzysu. Brakuje nam Pablów Picassów i Luciów Fontan, którzy potrafiliby mówić współczesnym językiem, dostosowanym do czasów, w których żyjemy. Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie mówię o „trendach”. Mówię, że o pewnych aktualnych problemach należy opowiadać lub je interpretować adekwatnym językiem. Jeśli jednak zrezygnujemy z tego wyzwania, oznacza to, że wszystko sprowadzamy do „funkcji”, czyli zadowalamy się budowaniem dachu, który chroni nas przed deszczem.

Odnośnie do relacji z tradycyjnymi formami: zbudował Pan wiele miejsc kultu, z których większość to kościoły. Czego nauczył Pana ten typ pracy?
Zawsze współpracowałem z artystami – mam na myśli na przykład Maurizio Cucchiego i Giuliano Vangiego – i oni nauczyli mnie, że formy ekspresyjne mogą być również współczesne; co więcej, być może tylko formy współczesne są w stanie mówić o dobru i złu ludzkości w odniesieniu do teraźniejszości. Są to jednak formy, które trzeba wciąż na nowo odkrywać. To jest lekcja mistrzów nowoczesności. Myślę o kaplicy Matki Bożej na Górze Le Corbusiera w Ronchamp. To jest krzyk zaufania do perspektywy możliwej dla miejsc świętych. To jest perspektywa, którą Le Corbusier realizuje i o której marzy. Być może jemu, bardziej niż innym, udało się również podążać za nauczaniem Chrystusa.

Co skłania Pana do takich stwierdzeń?
Kiedy po raz ostatni odwiedził plac budowy w Ronchamp, stwierdził, że od tamtej chwili miejsce to przestało być placem budowy, a stało się kościołem. Uznawał, że praca manualna to coś innego niż znaczenie, jakiego nabierał ten budynek. To postawa wielkiej pokory. Subtelna, a zarazem fundamentalna zmiana świadomości. Jakby mówił: zbudowałem przy pomocy dzisiejszych narzędzi, zbudowałem z betonu zamiast kamienia, użyłem dźwigu zamiast ludzkiego trudu, a jednak zinterpretowałem dwa tysiące lat historii.

Patrząc na Pana projekty, odnosi się wrażenie, że dokonał Pan wielkiego zerwania z przeszłością, a jednocześnie zachował klasyczny gust oparty na formach i harmonii.
Dla architekta wielka przeszłość stanowi terytorium pamięci, którego nie może pominąć. Osobiście bardziej patrzę w przeszłość niż w nowoczesność: od Piera Della Franceski po Le Corbusiera. Podejrzliwie podchodzę do jawnie pro-ekonomicznych, pro-spekulacyjnych form, które dominują w dzisiejszej architekturze. Z tego punktu widzenia uważam się za nostalgicznego.

Kiedy mówi Pan o swoich projektach, nie tylko tych sakralnych, podkreśla Pan rolę światła. Dlaczego?
Światło jest materiałem budowlanym, takim jak cegła, który ma szereg gradacji. Jest to jednak materiał bardzo specyficzny, ponieważ jego właściwości zmieniają się w zależności od pory dnia. Łączy nas z porami roku i cyklem słonecznym. Posiada też dodatkowe piękno: nierozerwalny związek z cieniem. To kolejny element należący do artystycznej ikonografii przeszłości i teraźniejszości. Nie można mówić o Giotcie bez docenienia jego umiejętności posługiwania się cieniem...

Nowy kościół powstaje zawsze na zamówienie. Jakie są Pana relacje z osobami, które zlecają tego typu projekty?
Za każdym razem, gdy proszą mnie o zaprojektowanie nowego kościoła, jestem zdumiony, że w kulturze nieokiełznanego konsumpcjonizmu wciąż jest ktoś, kto składa takie zamówienie. A w mojej karierze zdarzyło mi się to około dwudziestu razy. Nigdy nie zbudowałem kościoła z własnej inicjatywy. Zawsze kryje się za tym jakieś wyzwanie. A może to kwestia jakiegoś biedaka, który czuje potrzebę współczesnego znaku pamięci, który w danym miejscu generowałby i chronił wartości, o których mówiliśmy. Każdy kościół ma swoją historię.

A jaka jest ostatnia?
To kościół Matki Boskiej Różańcowej w Namyang, na wzgórzach na północny wschód od Seulu w Korei Południowej. O projekt poprosił mnie koreański ksiądz, który dziesięć lat temu przyjechał do Mendrisio i poprosił mnie o zaprojektowanie kościoła na zielonym terenie, który porządkował, tworząc ścieżki, miejsca odpoczynku i trasy spacerowe do medytacji i modlitwy. Nazwał go „Parkiem Pokoju”. Nigdy bym mu nie uwierzył, ale potem zobaczyłem, że zebrał on – sam – 15 milionów dolarów w kraju w przeważającej mierze biednym. Pomijając jednak kwotę, uderzył mnie fakt, że zrobił to sam. Teraz czeka, aż Watykan nada świątyni tytuł bazyliki. Nawet dzisiaj można zdziałać wielkie rzeczy. To kościół, który pomieści dwa tysiące osób, wcale nie mało.

CZYTAJ TAKŻE: Jeśli dzieci dają życie matkom

Ksiądz, powiedział Pan…
Mieszka obok placu budowy, w chacie, ale do kościoła chciał wybrać to, co najlepsze. Organy? Poszedł po nie do najsłynniejszego budowniczego w Niemczech. Aby udekorować czterdziestometrowy korytarz, skontaktował się z angielskim artystą Paulem Morrisonem, który pracuje w czerni i złocie. Nie zadowolił się tylko tym. Chciał zrobić wszystko, co w jego mocy, ponieważ wiedział, że musi zbudować kościół porządnie. Tego właśnie zbyt często brakuje zleceniodawcom kościelnym, zadowalającym się funkcjonalnością.

A jak nazywa się ten ksiądz?
Ksiądz Lee Sangaak. Myślę, że zostanie świętym, bo uwierzył w ideę, która skonsolidowała się w jego rękach. Usłyszymy o nim, jestem tego pewien.