Marianna na progu domu, gdzie wyróżnia się obraz wykonany z drewnianych desek, z których wyrasta bukiet kwiatów (Giorgio Salvato, Open, żelazo i drewno, 140x200 cm, 2015)

Z rany wyrastają kwiaty

Jej mąż ginie w wypadku. Marianna zastanawia się, jak ona i jej trójka dzieci mogą nadal nazywać siebie „rodziną”. Odpowiedź jest zaskoczeniem dla wszystkich
Paola Ronconi

Słońce chłodnego grudniowego popołudnia przedostaje się przez duże okna domu Marianny w Brugherio, między Mediolanem i Brianzą. Poprosiła mnie, żebyśmy tam spotkały się na wywiad: „Ten dom jest częścią naszej historii. Zobaczysz”. Przy wejściu uwagę przykuwa duży obraz. Są to szorstkie, drewniane deski, położone jedna obok drugiej, popękane, podziurawione przez włożony w nie bukiet kwiatów. Historia Marianny i Davide rozpoczyna się tuż po ukończeniu studiów, podczas pielgrzymki do Częstochowy. Ona szła, by podziękować Matce Bożej: mając dyplom z medycyny, chciała dostać się na specjalizację z ginekologii, ale były tylko cztery miejsca. Zdała egzamin z pierwszym wynikiem spośród piętnastu kandydatów. On odpowiadał za łączność radiową podczas pielgrzymki. Spotkali się na plebanii, gdzie Davide ładował baterie i zabrał głos podczas assemblei. Nie zdążył nawet odmówić Zdrowaś Maryjo, ponieważ musiał zająć się kwestiami technicznymi, i był tym zasmucony. Ksiądz, który przewodził grupie, odpowiedział mu, że modlitwą jest także wykonywanie tego, do czego jest się powołanym, także obsługa nagłośnienia. „Była to odpowiedź, która przyniosła spokój również mnie, usiłującej zaradzić pęcherzom na stopach wszystkich i pytającej o własne powołanie”. W tamtych dniach się poznali. Po nieco ponad roku pobrali się. Niedługo potem pojawili się na świecie Cecilia, Giovanni i Mattia. Tworzyli piękną rodzinę. Gdyby taka istniała, byliby rodziną z reklamy „Mulino Bianco”, rodziną idealną, z zamiłowaniem do gór (on pochodził z Val di Fiemme) i pragnieniem pokazania swoim dzieciom piękna świata, gdy tylko pozwalał im na to wiek.
22 grudnia 2018 roku, w pierwszy dzień przerwy świątecznej, wybrali się na wycieczkę w okolice Grignetty, do schroniska Rosalba, położonego na wysokości 1700 metrów pośród imponujących skalnych wież. „Poprzedniej nocy staliśmy na balkonie domu, aby zapalić ostatniego papierosa tego dnia. Powiedziałam Davide, że właśnie kupiłam mu drobny upominek na Boże Narodzenie. Na co on: «A ja zrobiłem ci wielki prezent. – Ależ jak to możliwe?! – odpowiedziałam. – Postanowiliśmy nie robić takich prezentów». On, mający 190 cm wzrostu, objął mnie od tyłu i pocałował w głowę. Była to tak czysta czułość…”.

W górach niebo było piękne, takie jak bywa w czasie pogodnych zimowych, nieco wietrznych dni. Wyszli z lasu i ukazał im się spektakularny widok. „Podziękujmy mamie, że zabrała nas w tak cudowne miejsce” – powiedział Davide. Do schroniska brakowało niewiele, zostało już tylko kilka ostatnich skalnych stopni, na których najmłodszy syn Mattia potrzebował pomocy. Szli gęsiego, kiedy Cecilia zawołała: „Kamień!”. Davide rzucił się na Mattię, aby go ochronić, wtedy obaj upadli na ziemię, ale Davide już się nie podniósł. Uderzył głową o kamień. Pośród wyścigu z czasem w helikopterze, w szpitalu i czekania na dobre wieści, które nigdy nie nadeszły, Marianna wyraźnie pamięta zachód słońca tego wieczoru, z Monviso na horyzoncie. Czy tak wielkie piękno może współistnieć z przeszywającym bólem, który ściskał gardło?
„Ból przyszedł niespodziewanie i wszystko przybrało inne oblicze. Następne dni były bardzo trudne, ale wraz z nimi przyszła też łaska, łaska uzbrojona w mnóstwo szczegółów. Nigdy nie byliśmy sami”. Pogrzeb był świętem, tak jak to jest wtedy, kiedy wiadomo, że jeszcze nie wszystko skończone. Otrzymali pomoc, zatroszczono się o nich, noszono na rękach – mówi Marianna, a przyjaciele z Bractwa w Boże Narodzenie zaśpiewali nawet serenadę – zdjęcie upamiętniające to wydarzenie ma do dziś. „Zadawałam sobie pytanie: kim jestem teraz? 38-letnią wdową z trójką dzieci w wieku 9, 7 i 5 lat? I, jak na ironię losu, z Caravelle, białym vanem, który Davide kupił na krótko przed śmiercią «dla wspólnoty» – jak mówił”.

W tym okresie Marianna pogłębiła przyjaźń z księdzem Francesco Ferrarim i innymi kapłanami z Bractwa św. Karola Boromeusza. Ona i dzieciaki często jeździli w towarzystwie przyjaciół do Rzymu, aby ich odwiedzić. Szczególnie wspomina moment po śmierci swojego ojca, sześć miesięcy po zdiagnozowaniu u niego nowotworu: „Miałam wrażenie, że moje dzieci zostały osierocone po raz drugi. Ksiądz Francesco powiedział mi, że Bóg albo jest ojcem, albo tyranem. Jako ojciec może jednak chcieć dla swoich dzieci tylko tego, co najlepsze. Od tego momentu rozpoczął się dialog z krzyżem. „Uchwyciłam się krzyża Jezusa” – kontynuuje Marianna i nie jest to figura retoryczna. Przez wiele miesięcy, gdy leżała w łóżku, a jej lewa ręka dziwnie ją bolała, jakby została wyrwana od strony pustego materaca, brała krucyfiks i kładła go na poduszce obok siebie. „«Idę na krzyż, ale Ty, Panie, musisz tam być». I On cały czas mnie przytulał”. Jej dzieci mają teraz dwóch ojców w niebie i stu na ziemi.
Czy nadal mogli nazywać siebie „rodziną”? Szczególnie w czasie świąt lub gdy w parafii czy szkole odbywały się spotkania dla rodzin, samotność dawała się we znaki. „Ogarniał mnie strach na myśl o obiadach i kolacjach spędzanych z dziećmi w pojedynkę”. O czym rozmawiać? Jak nie liczyć się z pustym krzesłem i złością, którą każdy z nich wyrażał w inny sposób? „Tymczasem dzisiaj są widowiskiem. Dużo rozmawiamy, są wspaniałym towarzystwem. Nie można powiedzieć, żeby czegoś im brakowało, ale raczej że mają coś więcej. To było nie do pomyślenia, aby z gigantycznego braku mogła wyniknąć nadobfitość obecności”.

CZYTAJ TAKŻE: Eugenia Scabini. Niespodziewana miłość

A potem dom. W Wielkanoc 2020 roku, w środku pandemii, Marianna znowu stała na małym balkonie, wypalając ostatniego papierosa, teraz razem ze swoją siostrą. Widać było stamtąd grupę domów szeregowych. Mieszkały już tam niektóre rodziny z Ruchu. Marianna od razu pomyślała o pieniądzach z ubezpieczenia na życie Davide. Kiedy składała podpis na dokumentach, agent wydawał się niczym złowieszczy ptak, ponieważ wymieniał wszystko, na co taka inwestycja mogłaby się przydać…, ale teraz i to jawi jej się jako ważny element układanki jej życia. „Pragnęłam mieć dom, w którym mogłabym gościć jak najwięcej osób, trochę jak Caravelle… dla towarzystwa, tak jak chciał Davide”. I tak powstał ten duży, jasny dom, ze stołem kuchennym dla dwudziestu lub więcej osób, w otoczeniu, w którym wychodzisz i od razu wchodzisz do domu przyjaciół. I ta ściana przy wejściu, zbudowana specjalnie tak, że każdy, kto tu przybywa, od razu widzi obraz z deskami i kwiatami. Marianna z dziećmi gościła u siebie przez pewien czas rodzinę Ukraińców, którzy mieszkali tu po wybuchu wojny. „Myślę, że to jest moja nowa płodność”.
Po owym 22 grudnia szukała wszędzie „wielkiego prezentu”, który obiecał jej mąż. Nigdy go nie znalazła. Jednak słuchając jej, myślisz, że owszem, otrzymała dar: „Najpierw chciałam dołączyć do Davide, w niebie, teraz niebo przybliżyło się. Co więcej, moje serce zawiera w sobie kawałek nieba. Nie zrobiłam nic, żeby zasłużyć sobie na to całe dobro. Gdy myślę o swojej historii, mogę powiedzieć, że wszystko zostało mi podarowane”.