Bella di giorno <em>convolvulus tricolor</em> (źródło: Wikipedia)

Listy

Veronica, Linda, Silvia, Paola, Miguel, Maurizio; ze styczniowych „Tracce”

Ta iskra po wielu latach
Podczas grilla wspólnoty CL zauważyłem parę, która cały czas rozglądała się dookoła, od czasu do czasu rozmawiając z kimś, ale pozostając trochę na uboczu. Domyślając się, że byli nowi, poszedłem do nich się przywitać, zagadując po angielsku. Chłopak odpowiedział mi po włosku, mówiąc, że pochodzi z Mediolanu i że po studiach przeprowadził się za granicę w związku z pracą, i że dziewczyna obok niego jest jego partnerką. Kiedy zapytałem go, jak to się stało, że przyszli na grilla, opowiedział mi: „Spotkałem Ruch w liceum za pośrednictwem jednej z moich nauczycielek. Potem się oddaliłem, skończyłem studia, a następnie spędziłem wiele lat, pracując za granicą. Ale kiedy kilka miesięcy temu poznałem moją dziewczynę i zrozumieliśmy, że to jest poważny związek, po którym spodziewamy się czegoś wielkiego, zadałem sobie pytanie, czy w moim życiu kiedykolwiek doświadczyłem czegoś prawdziwego i ważnego. Natychmiast pojawił się ponownie, jako wspomnienie i pragnienie, jedyny raz w moim życiu, w którym dostrzegłem i doświadczyłem intensywności życia i sensu – było to wtedy, kiedy poznałem tamtą nauczycielkę. Tym sposobem namierzyłem jej numer, zadzwoniłem do niej i zapytałem: „Czy to, co widziałem wiele lat temu, nadal istnieje?”. Na co ona: „Tak!”. I wobec mojego zastrzeżenia, że przebywam za granicą, podała mi dane kontaktowe Ruchu w tym mieście. I oto jesteśmy”. Z dystansu lat, w obliczu ponownego ujawnienia się pragnienia przeznaczenia, jego węch doprowadził go z powrotem do tej iskry, którą dostrzegł w liceum, rodząc poruszenie, aby zobaczyć ją ponownie dzisiaj za granicą, gdzie mieszka.
Autor znany redakcji

„Nie bój się”
Od kilku miesięcy pracuję w Kampali w Meeting Point International, organizacji pozarządowej założonej przez Rose Busingye, która pomaga kobietom chorym na AIDS. Z kilkoma przyjaciółmi z Ruchu śledziliśmy na odległość audiencję papieską 15 października. Pierwszą rzeczą, która mną wstrząsnęła, były piosenki. Usłyszenie na nowo niektórych melodii i słów sprawiło, że poczułam się jak w domu. Podczas świadectwa Rose rozglądałam się wokół i widziałam twarze kobiet, których historię opowiadała. I się wzruszyłam, pomyślałam sobie: „To jest Jezus, który wydarza się teraz, który wydarzył się dla tych kobiet, który wydarza się na placu św. Piotra i tysiące kilometrów stamtąd, tutaj w Kampali”. To jest coś wielkiego, co jest w stanie zjednoczyć tak różne osoby z każdego zakątka świata. I zadawałam sobie pytanie: „Kim jesteś Ty, który sprawiasz, że to wszystko jest możliwe?”. Płakałam ze szczęścia, ponieważ czułam, że wróciłam do domu, w ramiona Ojca i rodziny, która nigdy mnie nie opuści, gdziekolwiek się udam. Jak mówi piosenka: „Ale nie bój się, nigdy się nie zatrzymuj, ponieważ moja miłość jest wierna i nigdy się nie kończy”.
Irene, Kampala (Uganda)

Możliwość przebaczenia
Straciłam mamę w wieku 16 lat. Po jej śmierci mój ojciec, który nie miał już żadnych punktów odniesienia, spędził pozostałe 30 lat swojego życia w sposób absolutnie zdeprawowany. Często musiałam znosić jego nękanie, obelgi i groźby. Walczyłam zębami i pazurami, aby spróbować zachować spokój z moim mężem i córką. Kiedy zmarł, nie czułam nic. Zawsze myślałam: nie będę w stanie wybaczyć mojemu ojcu z powodu tego wszystkiego, przez co musiałam przejść. Kategoria przebaczenia nie przynależy do mnie. Byłam nieufna wobec osób, które w swoim życiu były w stanie wybaczyć doznane krzywdy. W tym roku pojechałam do pracy jako wolontariuszka na Meeting w Rimini i zwiedziłam wystawę „Memorial. Ludzie pomimo wszystko”. W prezentowanym tam nagraniu znajduje się dialog dziennikarki z kobietą ocalałą z łagrów sowieckich, która w pewnym momencie mówi: „Nie jesteśmy okrutni, nie jesteśmy katami i w żaden sposób, nawet na chwilę, nie może w nas obudzić się pragnienie zemsty. Pragnienie zemsty niszczy mnie, niszczy nas. Tymczasem my musimy żyć, żyć i stawiać czoła tym naszym trudnym czasom, musimy stawiać im czoła i wychowywać własne dzieci na ludzi prawych, posiadających godność. Byłoby wspaniale, gdyby nasze dzieci nie musiały wybierać między sprawiedliwością a miłosierdziem”. Doznałam wstrząsu: ja także, tak jak rozmówczyni, nie jestem katem, nie szukam zemsty, ponieważ zemsta niszczy. Mimo wszystko po latach cierpienia, żyjąc w strachu i braku spokoju ducha z powodu zachowania mojego ojca, uświadomiłam sobie, że ja też mogłabym mu wybaczyć. Osąd tej kobiety, która przeżyła łagry, która zniosła więcej ode mnie i stawiła czoła zbrodniom sowieckim, był moim osądem. Moje „ja” zostało zachęcone i z drżeniem postawione wobec faktu, który wystawa prezentowana podczas Meetingu, charyzmat i wychowanie Ruchu przebudziły we mnie.
Elisabetta, Ankona (Włochy)

Mój „piękny dzień”
Po zakończeniu bardzo ciężkiego okresu w pracy nadeszły zupełnie inne dni. Wstyd się przyznać, ale bardzo często mam pokusę, by nie wierzyć, że On jest tak potężny, że objawia się w banalności i małości domowych spraw albo w prostocie zabawy, kiedy jestem z moimi dziećmi. Każdego dnia toczy się walka, by wybrać, czy poddać się cynizmowi, czy dać kredyt zaufania krzykowi mojego serca, które, choć pogrążone w wątpliwościach, zawsze w pewnym momencie wyłania się z siłą w całej swojej nieredukowalności. Pali mnie prośba, by On się wydarzył, by mnie poruszył, by mnie zdobył i bym mogła doświadczyć, że jestem wybrana i chciana tam, gdzie jestem. Każdego dnia proszę, by mógł mi się wydarzyć mój „piękny dzień”, ponieważ wszystko rozgrywa się w każdej chwili (kiedy myślę o przyszłości, ogarnia mnie lęk). Rozumiem, że w tym wirze spokój może mi dać tylko uznanie, że znajduję się w dialogu z Tajemnicą, a raczej, że to Ona jest przede wszystkim w dialogu ze mną, i chcę zrozumieć, gdzie mnie przyzywa. Wciąż pamiętam to, co Giussani powiedział, opisując „piękny dzień”: „W młodości to dosłownie zawładnęło moim życiem: jako pamięć uparcie drążąca moje myśli i jako bodziec do przewartościowania codziennej banalności. Odtąd chwila nie była już dla mnie czymś banalnym”. Aby tego doświadczyć, nie mam nic oprócz rzeczywistości; jakakolwiek ona jest, jest mi dana teraz. Aż podskoczyłam, kiedy papież powiedział, że ksiądz Giussani przeczuwał, że jednoczącym centrum całej rzeczywistości jest Chrystus, ponieważ to do Niego dążę i każdego dnia potrzebuję na nowo się tym zachwycać.
Autorka znana Redakcji

Ból i Zbiórka
Pewnego ranka, wchodząc do szkoły, dowiedziałam się o tragicznym fakcie: chłopak z mojego liceum zginął na skrzyżowaniu kilka metrów od naszego budynku szkolnego na oczach wielu uczniów. Fakt ten w tamtej chwili mnie zszokował i pozostawił niedowierzającą. Po południu ogarnęło mnie silne poczucie bezsilności i nieadekwatności. Zadzwoniłam do jednej z moich koleżanek z pytaniem: „Jak damy radę stanąć jutro przed młodzieżą?”. Moje zagubienie było także jej zagubieniem. Następnego dnia podczas przerwy miała miejsce minuta ciszy. Po powrocie do klasy młodzi byli wstrząśnięci i poruszeni. Nie dało się poprowadzić lekcji. Ale nie wiedziałam, jak stawić czoła tej sytuacji, ja, która znajduję się na chrześcijańskiej drodze od dawna, która mam mocną wiarę, a przecież nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi, wyjaśnień. Powiedziałam po prostu, że modlę się za niego i że jest to dla mnie najbardziej rozumne, następnie zaproponowałam im, by podzielili się tym, co czuli. Zawiązała się głęboka i intensywna rozmowa o wartości naszego życia, o bólu i o śmierci. Milczeliśmy także, ale była to cisza „pełna” głębokich pytań o sens. Wraz z kilkoma koleżankami zaproponowałyśmy Mszę św. za zmarłego chłopaka. Kościół był pełen uczniów, wszystkich pogrążonych w milczeniu, poruszonych jakby w oczekiwaniu. Ksiądz podczas kazania powiedział, żeby nie kłaść kamienia na tym, co się stało, ale smakować życie, które nie jest tylko nieobecnością śmierci lub „przetrwaniem”, ale życiem w pełni. Podczas Szkoły Wspólnoty jedna z dziewczyn opisała to, co ja także czułam w tamtych dniach: „Poczuliśmy się braćmi w bólu i naszej kruchości, to, czego doświadczyliśmy, było prawdziwym braterskim uściskiem”. W istocie wchodząc do klasy w kolejnych dniach, miałam inne spojrzenie na moich uczniów, a oni na mnie. Nie chciałam jednak, aby to wszystko, co przeżyliśmy, przepadło, ponieważ łatwo jest zapomnieć lub „położyć na wierzchu kamień”. Wtedy pomyślałam o tym, by zaprosić wszystkich moich uczniów na Zbiórkę Żywności. Powiedziałam im, że chcę z nimi współdzielić tę „pełnię”, o której mówił nam ksiądz, i że w tym geście solidarności było całe braterstwo, jakiego doświadczyliśmy w tamtych dniach.
Paola

Ten, który ratuje to, co kochamy
W tym roku nie biorę udziału w Zbiórce Żywności. Chciałam. Ale, szczerze mówiąc, gdybym mogła wybrać bardziej „wygodną” zmianę. Po tylu latach jako wolontariuszka tym razem miałam nadzieję – przyczyniły się do tego bieganina w ostatnich kilku tygodniach, zmęczenie pracą i haniebne lenistwo – że będę mogła sobie pozwolić na trochę mniej. Mogłam zrobić moją część, odhaczając „gest Zbiórki”. Tak się nie stało. Ten tydzień został wywrócony do góry nogami z powodu śmierci mojej 39-letniej przyjaciółki: dwoje wspaniałych dzieci, w tym samym wieku co moje i różne nowotwory, które nie dawały jej wytchnienia od lat. Właśnie w sobotę 27 listopada odbył się jej pogrzeb w Rimini. Siedem godzin podróży, aby dotrzeć i wrócić z naszych gór w Trentino aż nad morze w Emilii Romanii. W kościele serce miałam pokawałkowane. Patrzyłam na jej zdjęcie, przepiękne, jej dzieci i jej męża w pierwszym rzędzie i byłam oszołomiona. Na trumnie znajdowało się nakrycie z kolażem przedstawiającym twarze „kwadracików”, jak nazywają się ciężko chore osoby, uczestniczące co tydzień tak jak Laura we mszy św. online sprawowanej przez księdza Eugenio Nembriniego, który odprawiał również pogrzeb. W homilii opowiedział o życiu pełnym, o głodzie życia. Kilka dni przed śmiercią, po tym, jak została przygotowana, by położyć się spać, Laura powiedziała ze wzruszeniem: „Przekażę wam ważną wiadomość: chcę iść do Nieba”. Wszystkie jej podróże, jej zamiłowania, cztery opanowane języki, poznani przyjaciele, pasje, imprezy, przeczytane książki. Cała jej droga, łącznie z tymi nowotworami, które odbierały jej oddech z powodu bólu, tam ją zaprowadziły. Do pragnienia Raju, oblicza Boga. „Kiedy nadejdzie śmierć, musi mnie zastać żywą!” – powiedziała swojemu tacie. Słyszałam, jak te słowa rozbrzmiewają echem w kościele. „Niech śmierć zastanie nas żywymi”. I tak wracając do domu, w ciszy naszej podróży, wdzięczna i wzruszona, wróciłam myślami do Zbiórki Żywności. Do możliwości pokazania tam swojej twarzy, spotkania nieznajomych przy drzwiach supermarketu. By opowiedzieć o Laurze, o moich przyjaciołach, o Ruchu. By móc powiedzieć wszystkim, że spotkałam Tego, który ocala to, co kochamy. Nawet poprzez śmierć. A kogo obchodzi reszta: czy będzie trudno, ciężko lub bardzo boleśnie, jak w przypadku mojej przyjaciółki. Śmierć będzie musiała zastać nas żywymi. Z naszą twarzą. Taką jak twarze szczęśliwych wolontariuszy, stojących przy automatycznych drzwiach supermarketu.
Linda, Trent (Włochy)

CZYTAJ TAKŻE: TOŻSAMOŚĆ I RELACJA

Moja wizyta z Aronnne
W osiedlowej aptece, w której pracuję, poznałam Aronne, 50-letniego Nigeryjczyka, który co dwa tygodnie przychodzi, by sprzedawać skarpetki, ściereczki, gąbki. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się, interesujemy się nawzajem swoimi rodzinami, pamiętamy o swoich urodzinach i opowiadamy sobie o problemach zdrowotnych. Od jakiegoś czasu widziałam, że jego ruchy i mowa bardzo spowolniały w związku z chorobą Parkinsona, na którą cierpi. Wyznał mi, że leczenie nie przynosi już efektów. Za jego zgodą i z pomocą znajomego udało mi się umówić wizytę u bardzo dobrego specjalisty w cenionym ośrodku. Nadszedł wyznaczony dzień. Przyjechałam po niego na dworzec z odrobiną obawy: nie widziałam, kogo spotkamy i czy będzie cierpliwy i wyrozumiały; Aronne rozumie i mówi po włosku, ale swobodniej posługuje się angielskim. Pani w rejestracji była bardzo uprzejma, ale także skrupulatna. Sprawdziła wszystkie dane i na koniec powiedziała mi: „Czy pani wie, że to jest wizyta prywatna? Kosztuje 250 euro”. Nie wiedziałam o tym, ale powiedziałam, że w porządku, i wyciągnęłam moją kartę kredytową. Pani spojrzała na nas, najpierw zatrzymała wzrok na Aronne, a potem na mnie: „Czy pani jest krewną? – Nie, znajomą”. Zapadła chwila ciszy, po czym kobieta powiedziała: „Zobaczymy, czy uda nam się skorzystać ze skierowania, które przynieśliście, i zrobić wizytę w ramach ubezpieczenia zdrowotnego”. Byliśmy oszołomieni tym nieoczekiwanym i bezinteresownym gestem. Prawie 15 minut załatwiała sprawę z pomocą koleżanki, nie zważając na trudności, po czym zadowolona powiedziała nam: „Zrobione! Poproszę 20 euro”. Ja i Aronne podziękowaliśmy jej, jak tylko potrafiliśmy. Kiedy weszliśmy – Aronne chciał, żebym mu towarzyszyła także podczas wizyty – przyjął nas bardzo sympatyczny lekarz, który rozwiał nasze obawy. Powiedział nam, że zajmuje się projektami w Afryce. Zaczął zadawać pytania, by zorientować się w sytuacji. Pomogłam Aronne zrozumieć dobrze to, o co był pytany. Po czym przyszedł czas na badanie neurologiczne. „Powiedz mi wszystkie słowa, które znasz, zaczynające się na literę «m»” – poprosił lekarz. „Także w twoim dialekcie”. „Lub po angielsku” – dodałam. „Ach! Jeśli wolisz, mogę rozmawiać z tobą po angielsku. Mój angielski nieco zardzewiał, ale spróbuję…”. Aronne się ożywił, szybko pojmował i rozmowa stała się intensywna i wyczerpująca. Po godzinnej wizycie wyszliśmy z gabinetu, nie przestając dziękować wszystkim. Zawiozłam Aronne na dworzec. Wróciłam do domu z ogromną wdzięcznością i wciąż wracałam myślami do tego, co nam się przydarzyło: zostaliśmy zagarnięci przez nadmiar łaski w ciągu jednego dnia.
Autorka znana Redakcji