Lorenzo i Doreen

Świeca Doreen

Studia na uniwersytecie Bocconi, pierwszy lot do USA i odkrycie, że „wiara wystarcza, by żyć z ludzką godnością”. Historia Lorenzo Patelliego, wykładowcy na Uniwersytecie w Denver. Gdzie życie „zaczyna się na nowo, gdy jest związane tylko z faktami”
Anna Leonardi

Niebo nad Denver pod koniec zimy zapowiada jeszcze śnieg; zresztą jest to przecież Mile High City,„miasto na wysokości mili”, które położone na poziomie 1609 metrów, wystawia głowę na mroźny wiatr wiejący z Gór Skalistych. Lorenzo Patelli mieszka tutaj od 2011 roku, po trwającym wiele lat pin-pongu między starą Europą a Nowym Światem. Dzisiaj uczy w Business School na Uniwersytecie w Denver.

Rocznik 1977, pochodzi z Varese, skończył Uniwersytet Bocconi w Mediolanie, po raz pierwszy wyjechał do USA w czerwcu 2004 roku, lecąc bezpośrednio do Los Angeles. W walizce miał brudnopis doktoratu i wizę na sześć miesięcy. „Wysłałem maile na różne wydziały ekonomiczne na najlepszych amerykańskich college’ach, z prośbą o możliwość kontynuowania moich studiów na temat przedsiębiorstw międzynarodowych – opowiada. – Odpowiedział mi profesor z Southern University of California, który zapytał mnie: «Czego potrzebujesz?», na co ja: «Biurka i telefonu. – W porządku. Czekamy więc na ciebie»”. Środowisko od razu podbiło jego serce. „Miałem wrażenie, że przybyłem na inną planetę – wspomina. – Reguły gry były zupełnie inne, ale przede wszystkim oddychało się nadzwyczajną energią i powagą. Cel pojedynczego człowieka posiadał wartość, co więcej, był prawdziwym motorem każdego projektu. Następnie uderzyło mnie to, że wciąż żywe było tutaj odczucie, że życie jest piękne i że jest wielkim pragnieniem przyjaźni”.

Przyjaciele ze wspólnoty z Denver

Lorenzo jest Memor Domini i w Los Angeles mieszkał w domu z trzema innymi Włochami i Chilijczykiem, którzy podążali tą samą drogą, co on. „Wszyscy pracowali jak szaleni, a jednak nie zostali pochłonięci przez kontekst. Była w nich świeżość, która pozostała nienaruszona nawet po 10 latach amerykańskiego życia. Tam zobaczyłem, że wiara wystarcza do tego, by żyć z ludzką godnością. A to sprawiało tylko, że wzrastało pragnienie przeprowadzenia się tam definitywnie”. I rzeczywiście tak się dzieje: po krótkim epizodzie na Uniwersytecie w Rotterdamie w Holandii oraz dłuższym pobycie w Benedictine College w Kansas, w 2011 roku nadchodzi propozycja z Uniwersytetu w Denver. Decyzja o ponownej przeprowadzce nie jest łatwa po latach pielgrzymowania. W Kolorado nie ma nawet domu Memores Domini. Wszelkie wątpliwości zostają przezwyciężone przez pytanie, które zadaje mu ksiądz Carrón podczas rozmowy: „Zobacz, możesz trwać w jakimś miejscu i go nie kochać albo też możesz udać się gdziekolwiek i naprawdę zakochać się w miejscu, do którego przynależysz. Co wolisz?”.

Pierwszym towarzyszem podróży jest ksiądz Giussani: „Wtedy właśnie ukazała się jego biografia: stronica po stronicy przekonywałem się, jak wszystko w nim, także sam Ruch, rodziło się z prostych faktów, którymi żył: posługa w konfesjonale, spotkanie w pociągu, zarzut studenta… Przede wszystkim widziałem, że on nie odrywał się od tych faktów: patrzył na nie, opowiadał o nich innym, dopóki nie zrozumiał ich w całej ich głębi. Ja także nie miałem tam niczego bardziej wyszukanego. Budziłem się rano i miałem przed sobą dzień”.
To jest drugi przełom. Od tego momentu stopniowo zaczynają przydarzać się niektóre spotkania.



Odległa o lata świetlne. Najpierw następuje spotkanie z Doreen. 27-letnią Chinką, która przebywa w Ameryce w związku ze studiami podyplomowymi. Pewnego ranka przychodzi do gabinetu Lorenza. Mierzy 150 cm wzrostu, ale ma charakter. „Chciała wiedzieć, czy miałem projekt, do którego mógłbym ją zatrudnić. W ten sposób skontaktowałem ją z Mikiem, jednym z moich studentów, jedynym chłopakiem z CL, by podzielili się pracą”. Zanim jeszcze dobrze się poznali, Doreen, zauważywszy na profilu Facebooka, że Mike jest katolikiem, pyta go o to. On wspomina o tym Lorenzo, kiedy są razem na wyciągu podczas jednej z wielu sobót spędzanych na nartach. „Jak przystało na porządnego Amerykanina, był powściągliwy wobec każdego rodzaju wyjaśnień. W takim razie powiedziałem mu: «Zaproś ją!»”.

Pierwszą okazją był wielkopostny dzień skupienia. Doreen bierze w nim udział: nie posiada żadnych parametrów ani odniesień kulturowych. Dzielą ją całe lata świetlne od tego, o czym się mówi. O Jezusie usłyszała po raz pierwszy od jakiejś protestanckiej rodziny, u której gościła. Pod koniec spotkania Mike podchodzi do niej, wtedy ona mówi: „Zrozumiałam temat: chodzi o «życie»”. Mija kilka dni i Doreen stawia się w gabinecie Lorenza. „Panie profesorze, ale jak to jest, że jesteście takimi przyjaciółmi: pan, Mike i te dwie studentki z nauk politycznych? – Współdzielimy coś, co się wydarzyło. Wielkie spotkanie naszego życia”. Mówiąc do niej, odwraca się do tablicy i rysuje schemat, którym posługiwał się ksiądz Giussani, by opisać Wcielenie: wiele strzałek skierowanych ku górze w stronę „x” i jedna biegnąca ku dołowi. Doreen siada i patrzy na to „x”. Lorenzo zaprasza ją na weekendowy wyjazd naukowy.

Podczas tego weekendu młodzież ogląda razem nagranie ze świadectwem Elviry Parravicini, neonatolog, która w Nowym Jorku kieruje oddziałem comfort care dla terminalnie chorych noworodków. Doreen nie potrafi zasnąć tego wieczoru. „Nigdy nie myślałam o życiu w ten sposób. O nieskończonej wartości, jaką posiada każdy człowiek” – mówi przyjaciołom, którzy pytają ją o Chiny oraz o plagę aborcji. „Tego wieczoru dostrzegłem, w jaki sposób wiara wprowadza nowy sposób postrzegania spraw – wyjaśnia Lorenzo. – To przychodzi wcześniej niż porozumienie w kwestii ważnych zagadnień. Ona nie zrozumiała wszystkich racji, z powodu których aborcja jest błędem, ale zaczęła zdumiewać się faktem, że rzeczywistość jest czymś więcej niż tym, co instynktownie chciałoby się z nią zrobić”.



Przyjaźń między nimi zacieśnia się, gdy zostaje postawiony ten krok. Ponaglana odczuwaną przez Doreen nieustanną potrzebą zrozumienia tego, co widzi. Tak jak wtedy, gdy kilku przyjaciół z Memores Domini z Los Angeles przyjechało, by odwiedzić Lorenza: „Nie wyjaśniłem Doreen, na czym polega moje powołanie, wydawało mi się to jeszcze zbyt skomplikowane dla niej”. Zapraszają ją na wycieczkę w góry. Następnego dnia Lorenzo próbuje wytłumaczyć swoją sytuację, ale ona mówi mu: „Wczoraj obserwowałam was przez cały dzień. Zrozumiałam, dlaczego tak żyjecie. To dlatego, że jesteście szczęśliwi”. Od tamtej pory Doreen pragnie zostać chrześcijanką. Przyjmuje chrzest św. w Noc Paschalną w 2016 roku. Lorenzo jest jej chrzestnym. Doreen, tak jak wszyscy neokatechumeni, trzyma w ręku zapaloną świecę, którą chciała przyozdobić strzałkami i „x”, które Lorenzo narysował jej kiedyś na tablicy.
W ciągu pięciu lat spędzonych w Denver dochodzi do innego zasadniczego spotkania. Jesienią 2013 roku Lorenzo odbiera telefon z sekretariatu CL z Nowego Jorku. Nadmieniają mu, że w więzieniu oddalonym o kilka godzin drogi od Denver jakiś mężczyzna poprosił o możliwość otrzymywania „Tracce”. Nazywa się Jim, ma 45 lat i przebywa w więzieniu od 20 lat. Lorenzo organizuje się z kilkoma przyjaciółmi, by go odwiedzić. „Minęły miesiące, zanim udało się to zrobić. Było dużo biurokracji, ponieważ było to więzienie półotwarte” – opowiada Lorenzo. W ten sposób po załatwieniu wszystkich papierzysk i trzech godzinach drogi samochodem przychodzi moment pierwszego spotkania. „Po przekroczeniu progu natychmiast zrozumieliśmy, że nic nie miało się potoczyć tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Nie mogliśmy wnieść ze sobą niczego: żadnych książek, czasopism, zdjęć. Następnie ubranie też mieliśmy nieodpowiednie: żadnych sandałów, podkoszulków ani koloru zielonego i pomarańczowego, ponieważ w takich barwach były uniformy więźniów”. Wsiadają we czwórkę z powrotem do samochodu i szukają sklepu, by kupić sobie nowe ubrania. Ostatecznie zostaje mało czasu na spotkanie z Jimem. Ale on ich zgniata swoją historią: zbrodnia, skazanie, powrót do wiary, studia podyplomowe z teologii zrobione korespondencyjnie oraz grupy wsparcia dla innych więźniów, które zaczyna prowadzić. „Myśleliśmy, że jedziemy odwiedzić kogoś, kto potrzebował naszej pomocy, tymczasem zobaczyliśmy żywego człowieka, trzymającego się na nogach dzięki wierze” – wspomina Lorenzo.

Zaczynają do siebie pisać, a inni przyjaciele ze wspólnoty w Denver organizują się, by go odwiedzać. W więzieniu całe to poruszenie zaczyna budzić ciekawość. Po rytualnych odwiedzinach w sobotnie popołudnie, jedna ze strażniczek, odprowadzając odwiedzających z rozmównicy, mamrocze: „Ale, do licha, jak to jest możliwe, że istnieją Największe zdumienie budzi jednak sam Jim. Zmienił się jeszcze bardziej, od kiedy ma tych przyjaciół w Denver. Pewnego wieczoru ma powrócić do celi i zgodnie z tym, co przewiduje więzienna liturgia, musi powtórzyć do domofonu rytualne zdanie: swoje imię i prośbę o wpuszczenie do „domu”. Ponieważ cela nazywa się tam home. Nawet jeśli w całym zakładzie nigdy nie było ani jednego więźnia, który zgodziłby się nazywać to miejsce w ten sposób. „Jim jednak tego wieczoru pozostawił wszystkich niemych ze zdumienia – opowiada. – Powiedział funkcjonariuszom: «Mam na imię Jim i wracam do domu»”. A powód tego wyjaśnił nam w jednym z listów: „Ponieważ wolność polega na tym, że czujemy się jak w domu w każdej okoliczności”.
Sześć miesięcy temu Jim wyszedł z więzienia. Otrzymał areszt domowy. Teraz przebywa w domu swojej mamy, kilka minut drogi samochodem od Lorenza. „Często go odwiedzamy. Kiedy napisał nam, że wychodzi, ogarnął mnie niepokój. Myślałem, że będziemy musieli zacząć pomagać mu w sprawie pracy, pieniędzy, we wszystkim. Ale tak jak to było podczas naszego pierwszego spotkania, było jasne, że nie chodzi o to, byśmy rozwiązywali sobie nawzajem problemy, ale byśmy dalej byli dla siebie możliwością, by Tajemnica łączyła nas ze Sobą. O tym właśnie mówił Jim w liście napisanym przed wyjściem z więzienia: «Daliście mi już to, czego najbardziej potrzebuję, to znaczy świadomość, że jest ktoś, kto czeka na mnie na zewnątrz; wiem, że jestem kochany»”.



Możliwość kochania kogoś jest czymś, co jest głęboko zakorzenione w życiu Lorenza. Sięga czasów studiów. Chodził wtedy z dziewczyną z Varese. Uciekał z Mediolanu w piątek po południu i wracał smutny w poniedziałek rano. „Przez pięć dni, kiedy przebywałem na uczelni, trzymałem się z daleka od wszystkich”. Następnie pewnego wieczoru na trzecim roku, kiedy wrócił do mieszkania, wydarzyło się coś, co go naznaczyło. „Wszyscy moi koledzy już spali. Dom był pogrążony w ciemnościach. Nie spał tylko jeden mój przyjaciel, który uczył się w kącie salonu. Przywitał się ze mną z uśmiechem i powiedział, wskazując na pokoje moich przyjaciół: «Dlaczego nie interesują cię ci, którymi tak bardzo interesuje się Chrystus?»”. W tamtej chwili zraniło go to bardzo, potem zaczęło mu się wydawać, że była to interesująca prowokacja, ale tak czy inaczej zbyt idealna. „Z biegiem lat zauważyłem, że zdanie to było czymś, co przywarło do mnie, budziło we mnie pytania. Przyzywało mnie do tego, co robiłem”.

Dzisiaj, choć Boże Narodzenie już dawno minęło, to właśnie zdanie świętego Bernarda z plakatu bożonarodzeniowego CL – „Zechciał przyjść ten, który mógł się zadowolić udzieleniem nam pomocy” – toruje drogę temu wszystkiemu, co wydarza się w ciągu dnia Lorenzo. Kilka tygodni temu w mailu Steve, student z pierwszego roku, prosił go o przełożenie terminu oddania jakiejś pracy, musiał bowiem wrócić do domu, do Arizony, do chorego terminalnie taty. „Odpowiedziałem mu: «Steve, nie przejmuj się, rób to, o co prosi cię życie. Modlę się za twojego tatę, usłyszymy się później». On odpowiedział mi od razu: «Pana słowa znaczą więcej, niż pan przypuszcza». Miał rację! Ponieważ ja nie wiem naprawdę, w jaki sposób mogę przydać się osobom, które spotykam. Nie mogę obrać żadnej strategii”. To właśnie zauważa Steve, ponieważ po pogrzebie taty w pierwszej kolejności puka do drzwi Lorenza: „Powiedziałem mu tylko, żeby zawsze przychodził na wykłady. Nawet jeśli jest przybity, nawet jeśli nie jest przygotowany. Ponieważ tak samo ja, jak i on potrzebujemy do życia rzeczywistości. To znaczy jeden drugiego. To tam właśnie wszystko się wydarza”.
Właśnie tak, jak wskazuje „x” na świecy Doreen, która często pyta dzisiaj przyjaciół: „Ale kiedy wrócę do Chin, czy wystarczy wspomnienie o tym, co przeżyłam?”. Lorenzo za pierwszym razem namyślił się, za drugim powiedział: „Nie, nie wystarczy ci. Bóg nie zmienia metody. Przyjdzie jeszcze, by cię odszukać w jedynej w swoim rodzaju historii”.