Na zewnątrz i wewnątrz

Zawsze była osobą wierzącą, ale jej wiara, jak sama stwierdza, była powierzchowna i teoretyczna. Dopiero doświadczenie Szkoły Wspólnoty sprawia, że coś zaczyna drgać w jej sercu. Świadectwo Kingi.

Bóg jest dla mnie kimś, kogo istnienie było dla mnie oczywiste od zawsze, ale Jego żywa obecność przebłyskiwała tylko czasami, w subtelnych znakach pojawiających się w moich osobistych doświadczeniach. Nie przypominam sobie, bym patrząc na życie jakiejś wspólnoty lub rodziny powiedziała sobie: chcę żyć jak oni, tego mi brakuje. Wydawało mi się, że ideałem była dla mnie wspólnota pierwszych chrześcijan, ale we wszystkich grupach, nawet w zakonnych, wyczuwałam jakiś fałsz, jakby pod płaszczykiem dobrych intencji i chęci świecenia przykładem zabrakło ducha. Już prędzej spotkanie z pojedynczymi osobami wywierało na mnie wpływ, ale też nie przypominam sobie kogoś wyjątkowego, kto zdecydowanie zaważył na mojej wierze. Raczej przemawiało do mnie słowo pisane, no i kilka doświadczeń osobistych.

W pewnym momencie zauważyłam, że wszystko, o czym czytam, co mówią mi inni ludzie, święci i ich życiorysy, książki teologiczne, jest kompletnie nieprzystawalne do mnie, co więcej, przymusza mnie do przyjmowania pewnych postaw zewnętrznych, „bo tak robi chrześcijanin, tego ode mnie wymaga Bóg, to należy robić i tak się zachowywać”, natomiast kompletnie nie współgra z tym, co ja tak naprawdę myślę i czego pragnę, raczej jest w tym jakiś element przymusu, „muszę tak robić, żeby osiągnąć zbawienie nawet wbrew sobie, na tym polega miłość do Boga, żeby się zaprzeć samego siebie”. Pierwszym przebłyskiem, że coś tu nie gra, było natknięcie się na tekst w „Śladach” o życzliwym spojrzeniu na samego siebie, że jest to ważne, że to punkt wyjścia do miłości do innych i do Boga. Pomyślałam, że właśnie o to chodzi, że nie patrzę życzliwie na samą siebie, w ogóle nie patrzę na siebie, w głąb siebie, tylko chcę kopiować czyjeś zachowania i sposób myślenia. Wtedy też poczułam, że nie mogę już tak dalej żyć, że patrzenie na innych bez zastanawiania się, co ja o tym wszystkim myślę, co mi jest potrzebne, co chce mi powiedzieć Bóg, co On ode mnie chce bezpośrednio, doprowadziło mnie do decyzji (podjętej w mgnieniu oka na Szkole Wspólnoty, podczas mówienia), żeby odrzucić wszystkie lektury duchowe i nie tylko, biografie różnych znanych ludzi też, i poprzestać na Piśmie Świętym i tekście Szkoły Wspólnoty, bo tylko tu mogę odkryć coś o sobie i dla mnie, a nie tylko porównywać się do innych i starać się zewnętrznie ich naśladować, z chwilą kiedy moje serce w ogóle za tym nie nadąża. Miałam wrażenie, że moje wnętrze jest puste, jest we mnie dużo lęku i strachu przed przyszłością, przed życiem, które patrząc z boku biegnie spokojnie i bez wielkich nieszczęść, ale moja wyobraźnia zadaje mi wiele bólu, produkując katastroficzne scenariusze przyszłości bliskiej i dalekiej. Na to wszystko zawsze usiłowałam znaleźć w chrześcijaństwie oparcie i nadzieję, że mnie żadne nieszczęście nie spotka, i kurczowo się tego usiłowałam trzymać.

fot. Agnieszka Kazun

Aż doszłam w końcu do ściany, bo zobaczyłam, że napełniam się słowami ludzi i ich interpretacją rzeczywistości, a nie umiem osądzić mojej rzeczywistości, uciekam od niej, zamykam na nią oczy, odwracam się od niej jak od czegoś, co mi sprawia ból, bo nie napełnia mnie pokojem i żadnym dobrym uczuciem, tylko wdziera się we mnie jak wróg i napełnia mnie śmieciami. Nie widziałam w niej narzędzia działania Boga, tylko wręcz przeciwnie, narzędzie diabła i tego świata, który mnie okrada z tego, co cenne, a Bóg był tylko w kościele, na modlitwie i w rzadkich chwilach przedzierania się przez tę „moją” rzeczywistość i dawania mi małych znaków w formie „magicznej zmiany” tej złej rzeczywistości i wydarzeń w dobre rzeczy. Od tego zresztą był i tak Go postrzegałam, tak postrzegałam modlitwę – prośbę o jeden wielki, ciągły cud, który zmieni tę rzeczywistość na lepszą, czyli zgodną z moimi oczekiwaniami i pragnieniami.

Na modlitwie sporządzałam litanie błagań i pragnień do Boga, natomiast nie słuchałam, nie słyszałam Go, nie umiałam zatrzymać się w ciszy i Go szukać, bo szukałam tylko cudów i znaków, poruszeń wewnętrznych takich jak mieli święci, o których czytałam. Bóg nie był kimś bliskim, był wielkim magiem, dla którego się musiałam starać, by coś dla mnie uczynił, a jak nie, to znaczy, że za mało się starałam lub że nie kocha mnie tak bardzo, jak mówią, lub że Go nie ma, po prostu. Choć tego ostatniego akurat nie zakładałam. Nie widziałam możliwości własnej przemiany, bo mi się wydawało, że robię wszystko, co w mojej mocy, by Mu służyć i robić, co On chce. Stworzyłam sobie obraz Boga i swój chrześcijański obraz samej siebie, oparty na powinności i okrojonej moralności, choć moje serce było twarde jak kamień, czułam to.



Ale jak czytałam tekst „Chrystus wszystkim we wszystkim”, to bardzo uderzyły mnie słowa o nihilizmie, czyli życiu w pustce wewnętrznej, w której nie ma prawdziwej więzi z Bogiem, i o zniewoleniu. Stwierdziłam, że jestem totalnie zniewolona strachem i uzależniona od materialnego bytu, a zupełnie nie ma we mnie zaufania do Boga, bo On jest wciąż moim wyobrażeniem, jakie sobie stworzyłam, a nie realnym Bytem, który myśli, czuje i rozumie wszystko, co robię, i nie osądza mnie ani krytykuje.

Mimo wszystko było we mnie wielkie pragnienie więzi z Nim, więzi z drugim człowiekiem, bo też zdałam sobie sprawę, że poprzez „mądre” książki przyswoiłam sobie trującą prawdę, że ludzie zawsze zawiodą, że nie ma prawdziwej przyjaźni na tym świecie, że zawsze będę sama i tylko Bóg mnie zrozumie. To okropnie spaczyło moje relacje z ludźmi, odsunęło mnie od nich i sprawiło, że walczyłam ze wszystkimi, bo przecież to oni się mylili a ja miałam rację i to oni mnie krzywdzili swoim niezrozumieniem. I znowu w pewnym momencie doszłam do wniosku, że coś tu nie gra, że przyjaźń jest ważna, jest jak najbardziej potrzebna i że Bóg chce, żeby się ludzie przyjaźnili, w końcu Chrystus „zburzył rozdzielający nas mur – wrogość”. Bardzo mocno wybrzmiały we mnie te słowa, gdy uświadomiłam sobie, że ze wszystkich – nie tylko z obcych i znajomych, ale też z mojego męża, dzieci, rodziców, innych bliskich i mnie samej – uczyniłam dla siebie wrogów. No i znów w tekście Szkoły Wspólnoty pojawiły się te słowa o przyjaźni jako dynamice miłości, tylko przyjaźni, innej drogi nie ma, inna droga jest przemocą, potwierdzanie siebie jest przemocą, i te treści bardzo mnie dotknęły. Miałam wrażenie, że szukanie siebie i próba potwierdzania siebie, w Kościele też, była dlatego tak trudna dla mnie, dziwna i bolesna, tak obca mi, bo miała znamiona przemocy, bo żeby być z Bogiem muszę coś zrobić, muszę… A ja też nie pomyślałam, żeby się zapytać samej siebie, czy chcę, czy jestem na to gotowa, bo mi się wydawało, że muszę chcieć i być gotowa, że inna droga to grzech, piekło i potępienie.



Wszystkie te moje przeżycia i przemyślenia wydawały mi się czymś grzesznym, niestosownym, o czym się nie mówi innym, tylko napomyka się ze wstydem na spowiedzi, też nie oczekując większego zrozumienia. Ale uczestnicząc w tym roku w Szkole Wspólnoty zauważyłam, że wiele osób mówi o swoich przeżyciach, doświadczeniach i lękach otwarcie, że nikt ich za to nie krytykuje. Zauważyłam, że ich doświadczenia rzeczywistości, w której żyją i od której ja tak uciekałam, są bardzo podobne do moich doświadczeń, że często idę na Szkołę Wspólnoty z myślą, że przecież nic się w tym tygodniu takiego nie działo, że nie mam o czym mówić, a nagle się okazywało, że owszem, mam, że wydarzenia, które były moim udziałem, można by zinterpretować właśnie w takim kluczu, jaki wynika z tekstu Szkoły Wspólnoty, czyli okoliczności dane mi od Boga, w których On jest, kiedy jest ze mną cały czas, że to brak mojej świadomości Jego obecności oddziela mnie od Niego, a nie Jego nieobecność. Interpretacja faktów z życia nie odbywa się na Szkole w kluczu powinności i oceny moralnej, lecz raczej dostrzegania w każdym wydarzeniu okoliczności wskazującej na obecność w nim Jezusa. I podkreślania nie obecności w znaczeniu teoretycznym, lecz realnej i kochającej, bliskiej i rozumiejącej wszystko. To jest dla mnie fenomen, którego nie spotkałam w żadnej innej wspólnocie, w żadnym innym miejscu w Kościele. Daje mi to poczucie wolności bycia sobą na tyle, na ile sama ze sobą potrafię czuć się wolna, i mam nadzieję, że będę mogła doczekać zwiększenia się tej wonności we mnie, aż w końcu dojdę do momentu, w którym w pełnej wolności, z radością powiem: „oto jestem, Panie, mów, bo Twoja służebnica z miłością słucha”.

Kim jest Bóg dla mnie teraz, w tym momencie? Teraz Bóg to Ktoś, kto daje mi nadzieję na wolność we wszystkim – w poglądach, wyborach, robieniu błędów, kto nie sądzi i ocenia, lecz zawsze przygarnia. Kto mnie nigdy nie potępi ani nie odepchnie. Przy którym mogę i chcę być sobą, bo zrozumiałam, że najbardziej dla mnie On właśnie tego chce – mojej autentyczności. Jaka bym nie była w swoich oczach, fajna czy nieciekawa, ale prawdziwa. A On będzie drogą do jej odkrycia. Zresztą Jezus JEST drogą, więc myślę, że nie będzie to przedmiotowe potraktowanie Go, lecz nawiązanie z Nim więzi. A pierwszym małym krokiem, któremu staram się być wierna od jakiegoś czasu, jest codzienne czytanie tekstu Szkoły Wspólnoty, 10 minut, nie więcej, by nie popaść w zniechęcenie i by łatwo znaleźć na nią czas.