Fot.: Gabriela Cyrys

Listy

Roberto, Luisa, Marco, Francesca, Anna. Listy z lutowych „Tracce”

Impreza dla Raffiego
W listopadzie nasz Raffaele skończył 30 lat. Raffi jest naszym trzecim dzieckiem, ma zespół Downa, z powodu którego został porzucony przy urodzeniu, i przyszedł do naszego domu jak „Dzieciątko Jezus” w wieku czterech miesięcy. Od tego czasu zmienił życie nasze i wielu osób. Raffi zbudował imponującą sieć relacji, angażując dziesiątki ludzi swoją sympatią, ale przede wszystkim swoim oddaniem, uważny, aby nie „stracić nikogo” z tych, których spotkał na swojej drodze. Od nauczycieli i kolegów ze szkoły po przyjaciół z Bractwa, przyjaciół z grup sportowych, do których należał i należy, przyjaciół muzyków, po tych spotkanych w stowarzyszeniu Down w Padwie, aż po osoby mu drogie, które Pan już wezwał do siebie – babcię Fernandę, dziadka Giovanniego, ojca chrzestnego Salvatore, wielkiego przyjaciela księdza Alberto – a o których pamięta każdego dnia. Podczas swojego przyjęcia urodzinowego skontaktował się z towarzyszami drogi z tych 30 lat: około 50 osób, od wychowawczyń z przedszkola po przyjaciół z treningów skoku o tyczce, dołączyło entuzjastycznie. Zdumienie wszystkich, nasze w pierwszej kolejności, wobec piękna rodzącego się z niezmiennej prostoty Raffiego, troszczącego się o „swoje” przyjaźnie i pasje, było naprawdę wielkie. To wszystko, co zostało nam dane przez te lata za jego pośrednictwem, nie byłoby możliwe bez jasnego źródła jego przybycia do naszej rodziny. Źródłem jest spotkanie z Ruchem i doświadczenie przeżyte w GS i w CLU, aż po przylgnięcie do Bractwa, które towarzyszyło krokom moim i mojej żony Elisy, łącznie z decyzją o założeniu rodziny. Wdzięczność Panu za charyzmat księdza Giussaniego była siłą napędową, dzięki której powiedzieliśmy kilka razy fundamentalne dla naszego życia osobistego i rodzinnego „tak” – przybycie Raffiego było jednym z nich. Stąd pragnienie opowiedzenia na przyjęciu o tym początku i wdzięczności. Najprostszym i najjaśniejszym sposobem było podarowanie uczestnikom przyjęcia „Tracce”: ponieważ „trzydziestka”, którą świętowaliśmy, była ściśle związana z „setką” naszego wielkiego przyjaciela księdza Giussaniego, a droga ku Chrystusowi, na którą on nas wprowadził, była jedyną racją naszego świętowania.
Roberto, Padwa (Włochy)

Podczas obiadu z imamem
Podczas bożonarodzeniowego obiadu Banku Solidarności Piccinini, który pomaga około stu rodzinom i instytucjom, wydarzyło się coś istotnego. W świątecznej atmosferze, która udzieliła się 170 uczestnikom, tym zanoszącym paczkę z jedzeniem i tym, którzy ją otrzymują, głos zabrał imam meczetu mieszczącego się przy via Padova w Mediolanie. W swoim pozdrowieniu powiedział, że czuje, iż znajduje się wśród przyjaciół, i uznał, że ksiądz Giussani, którego Zmysł religijny przeczytał w tłumaczeniu na język arabski, jest źródłem tego doświadczenia braterstwa. W tym momencie pojęłam jasno, że jestem „uprzywilejowana” z powodu tego, że posiadam przed oczami wyraźny znak tego, iż pokój jest możliwy i że można budować poprzez towarzyszenie papieżowi w tym „przepowiadaniu na rzecz pokoju” za pośrednictwem wielu gestów podobnych do tego, co przeżyliśmy. Albo wraz z centrum kulturalnym w moim małym miasteczku, gdzie prowadzimy kurs języka włoskiego dla obcokrajowców, który pozwala mi na ludzkie spotkanie z ludźmi posiadającymi te same co ja „dążenia miłości i prawdy, sprawiedliwości i szczęścia” – powiedział papież Franciszek na audiencji 15 października. Tym, co pozwala mi na uznanie tego „przywileju”, nie jest wyostrzona wrażliwość, ale przynależność do ludu zrodzonego z człowieka, księdza Giussaniego, „sługi wszystkich niepokojów i ludzkich sytuacji”, który pozwala nam nie być obojętnym na nic, a zatem naprawdę wzrastać „w wierze jako darze, który nadaje sens, ludzki rozmach i nadzieję na życie”.
Luisa, Gessate – Mediolan (Włochy)

„Większa dłoń”
Troje dzieci, najmłodszy Elia ma 15 lat. Gabriele – 22, ale potrzebuje stałej pomocy, ponieważ nie chodzi i nie mówi. Giacomo jest najstarszy. Umberto i Stefania mieli nielekki ciężar do niesienia. Również matka Stefanii nie była samowystarczalna, a ona jako jedynaczka musiała się nią opiekować. Do tego Stefania od lat walczyła z rakiem. Miałaby na co narzekać. A tymczasem nie narzekała. Troszczyła się o innych, przejmowała ich trudnościami, przeziębieniem dzieci przyjaciół, kiedy sama nie mogła już jeść, ponieważ biorąc chemioterapię, wymiotowała wszystko, co próbowała spożyć. Czasami udawało jej się także ofiarować własne cierpienie. Nam, którzy mieliśmy przywilej być wśród jej najbliższych przyjaciół, dała świadectwo wiary pewnej, która przyjmuje dane okoliczności, przeżywając je takimi, jakie są. Osoby wokół zauważały ten sposób przeżywania rzeczywistości i przywiązywały się do niej. Mogło się zdarzyć, że w jej domu spotykałeś nauczycielkę swojego dziecka, rozmawiającą z twoją drogą przyjaciółką, i zastanawiałeś się, jak to możliwe, że te dwie osoby, pochodzące z dwóch światów, które zawsze uważałeś za odosobnione, znają się. Wyjaśnienie było często takie samo: obydwie znały Stefanię. 31 grudnia w Bolonii, na pogrzebie Stefanii, był tłum, jakiego nigdy wcześniej nie widziano. Nie wystarczyło hostii ani pamiątkowych obrazków. I równie dużo osób śledziło mszę św. online. A przecież przewidziała kilka miesięcy temu, że na jej pogrzebie będzie mnóstwo ludzi. Chciała, żeby to było piękne święto, pełne śpiewu. Lubiła Favolę Chieffo i tę „większą dłoń”, która podniosłaby ją, by zaprowadzić ją do niekończącego się życia.
Pierluigi, Bolonia (Włochy)

W Rzymie u Benedykta
W ostatniej godzinie nocnej podróży podjęliśmy mało prawdopodobną próbę zrekonstruowania tego, kiedy i ile razy przyjeżdżaliśmy do Rzymu w ciągu ostatnich 20 lat i ile razy by pozdrowić papieża Benedykta XVI, ale wspomnienia się mieszały z powodu ilości szczegółów pojawiających się i zasypujących wdzięcznością pierwsze godziny świtu. Wybranie się na pogrzeb Benedykta XVI, wyjazd wieczorem z Sesto San Giovanni, podróżowanie autokarem, drzemiąc niewygodnie przez kilka godzin, dotarcie na via della Conciliazione, gdy była jeszcze noc, i oczekiwanie, aż otworzą plac, zajęcie miejsca pod kopułą spowitą mgłą w zimnie, cały ten dzień jest częścią tych decyzji, których w pewien sposób nawet nie podjąłem. W niektórych przypadkach, na szczęście, miłość wprawia w ruch. Miłość występująca z brzegów, która zapiera dech i wypełnia go, która burzy kalkulacje – „to jest męczarnia, nie masz już 20 lat” – miłość, nie słowa. Ile atramentu trzeba by, by spróbować wyrazić ogrom miłości, którą czuję (i muszę powiedzieć: czujemy, ponieważ muszę włączyć w ten osąd moich przyjaciół) do ciebie, Josephie Ratzingerze. Ile wdzięczności, która nie ustaje w tych minionych już dniach, obserwując, jak wkroczyłeś w zakamarki historii, pochylając się gibko i pozwalając się prowadzić tam, gdzie nie chciałeś, jak zauważyłeś, i zakochałeś się w tym naszym małym ludzie; jak nas kochałeś, jak kochałeś Kościół jaśniejący, a czasem pełen brudu. Nauczyliśmy się od ciebie kochać go. Nauczyliśmy się od ciebie pozostawać niewzruszonymi, gdy przychodzi ochota wstać. „Wypolerujcie swoje mundury” – napisała Madda w jednej ze swoich lapidarnych wiadomości, aby przypomnieć wszystkim o założeniu bluz „Przyjaciół Zacheusza”, i założyliśmy je w naszym autokarze pełnym przyjaciół, którzy są na zawsze, a zmęczenie jest niczym, kiedy w grę wchodzi miłość. Jak przypomniał nam Guido, podejmując punkt, w którym Ratzinger nigdy nie odpuszczał: extra ecclesia, nulla salus (poza Kościołem nie ma zbawienia). Ten, który był najbardziej wyrafinowanym myślicielem ostatnich stu lat, dobrze wiedział, że to ciało jest niezbędną podstawą. Bycie na tym mroźnym placu, dziękowanie, opłakiwanie odejścia najdroższego przyjaciela, modlitwa – wydaje mi się bardzo pokornie, że w tym wszystkim – na tym małym odcinku historii – wzięliśmy na siebie odpowiedzialność za charyzmat.
Marco

Wyjazd przyjaciela
Drogi Davide, od kilku lat ja i mój mąż pracujemy w Kampali i robimy Szkołę Wspólnoty razem z Rose. W październiku Seve, najdroższy przyjaciel, Memor Domini, powiedział nam, że zaproponowano mu powrót do Włoch. Dla nas było to trochę jak policzek, wiemy, jaki jest szczęśliwy i „spełniony” tutaj; nie potrafił nam wyjaśnić pogody ducha i niesamowitego spokoju, z jakim mówił swoje „tak”. Podczas wspólnej pogawędki dowiedzieliśmy się, że odkrył, iż jest wolny, by być posłusznym. Mnie natomiast bardzo trudno zaakceptować i objąć rzeczy, które wykraczają poza moje plany, i z tego powodu go obserwowałam. Zostałam z pytaniem dotyczącym jego posłuszeństwa, będącego dla mnie w zasadzie nonsensem. Na przyjęciu pożegnalnym wspólnoty Meeting Point w pewnym momencie dzieci z domu pieczy zastępczej Rose wyszły i zatańczyły. Po kilku sekundach rozpłakałam się. Jestem bardzo przywiązana do tych dzieci, ponieważ jak powiedziała pewnego dnia Rose, to, „że te dzieci czują się kochane, jest pokonaniem choroby”. Wystarczy na nie spojrzeć i zostaje się porwanym przez to, czego doświadczają: wiedzą, że są teraz chciane, wiedzą, że strzeże ich Ojciec. Mam piękne, normalne, powiedziałabym, życie, a jednak zbyt często brakuje mi tej świadomości, i coraz bardziej jest to dla mnie raną. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, co się stało, ale zrozumiałam, że mam łaskę żyć w miejscu, gdzie przynależenie do Chrystusa jest ciałem. Właśnie wtedy zrozumiałam wybór Seve: jeśli ktoś należy w ten sposób i czuje się tak chciany, posłuszeństwo nie budzi już lęku, nie jest już wyrzeczeniem, ale uległością wobec objęcia. Razem z moim mężem prosimy, aby to mogło coraz bardziej torować sobie drogę w naszych sercach, ponieważ jest naszym szczęściem.
Francesca, Kampala (Uganda)

Słuchanie podcastu
Codziennie rano wsiadam do samochodu i jadę w kierunku miejsca, w którym pracuję tu, w Al Ula w Arabii Saudyjskiej. Podczas podróży słucham podcastu poświęconego Zmysłowi religijnemu i chociaż często trudno jest śledzić wątek dyskursu, dotrzymuje mi towarzystwa. Podam przykład. Giussani mówi, że najczęstszym usiłowaniem jest usiłowanie okiełznania Tajemnicy, rozwiązanie jej przy pomocy naszych narzędzi, naszymi sposobami. Zawsze jednak się zdarza, że nasze usiłowanie kończy się niepowodzeniem i pozostaje nasze uczucie niezadowolenia. W tych dniach często jestem sam i zdałem sobie sprawę, że wiele osób tutaj nie ma ochoty spędzać czasu razem. Następnie pojawiło się uczucie zniechęcenia i jednocześnie wydawało mi się, że spotkanie z kimś było moją jedyną szansą, aby On się wydarzył. Po wysłuchaniu podcastu zacząłem po prostu prosić, popychany pragnieniem, aby On objawiał się w moim codziennym życiu. Zaprosiłem na kolację Adriana, inżyniera z Barbadosu, metodystę. Spędziliśmy przepiękny wieczór, opowiadając sobie o naszej historii i naszej wierze. Choć z różnymi wizjami, współdzieliliśmy wdzięczność za to, co otrzymywaliśmy i nadal otrzymujemy. Pewnego dnia natomiast, kiedy jadłem obiad z trzema chłopakami z mojego zespołu (Arabami, muzułmanami), nie wiem, jak skończyło się na tym, że zaczęliśmy rozmawiać o mojej rodzinie, i kiedy powiedziałem, że osierociła mnie matka, od razu mnie zapytali: „Jak to przezwyciężyłeś?”. Spontanicznie powiedziałem: „Nie przezwyciężyłem, rozliczyłem się z tym”. Widząc ich zakłopotanie, wyjaśniłem im, w jaki sposób śmierć mojej mamy była okazją do nawiązania niektórych relacji i szeregu okoliczności, które mnie wspierały i prowadzą aż do dzisiaj. Powiedzieli mi: „Słuchając tego, co mówisz, możemy powiedzieć: Bóg jest wielki”. W tej chwili po raz pierwszy, odkąd tu jestem, wyczułem bliskość z tymi osobami i jakbym poczuł, że geografia i nieprzewidziane okoliczności nie są już obiekcją. Wróciłem do biura przepełniony wdzięcznością. A teraz jestem ciekawy, co się wydarzy.
Marco, Al Ula (Arabia Saudyjska)

CZYTAJ TAKŻE: Wierna do końca

Piosenki w hospicjum
Pełna żywego i prawdziwego doświadczenia, które mam, należąc jako dorosła osoba do chóru studentów CL, pomyślałam, by poprosić znajomą, która studiuje medycynę, by przyszła zaśpiewać w hospicjum, w którym pracuję. W ten sposób Francesca zaangażowała kilku studentów i pochodziliśmy po korytarzach i salach, śpiewając piosenki bożonarodzeniowe. Kiedy tego popołudnia przyszłam do hospicjum, martwiłam się, czy wszystko pójdzie gładko. Tymczasem wydarzyło się więcej. Zastaliśmy mężczyzn i kobiety poruszonych muzyką i śpiewem, w miejscu tak pełnym ciszy i bólu. Śpiewanie pieśni przeplatało się z możliwością przedstawienia się, a zwłaszcza pytaniami skierowanymi do chorych i członków ich rodzin. Niektórzy pacjenci wyznali nam, że są muzykami, inni wspominali o tym, skąd pochodzą, a my improwizowaliśmy piosenkę związaną z ich rodzimą tradycją. Widzieliśmy, jak twarze i oczy rozjaśniały się, rozpalały na nowo, jakby coś, czym cieszyli się już w życiu, pojawiło się ponownie przed nimi i dla nich. Na końcu podziękowałam studentom nie tylko za perfekcyjne wykonanie, ale przede wszystkim za to, że ulegli przedmiotowi (metoda jest narzucana przez przedmiot, jak słuchamy ponownie w podcaście poświęconym Zmysłowi religijnemu), za to, że poświęcili swój czas w służbie chorym. Przypomniały mi się słowa księdza Francesco, skierowane do chóru studenckiego: „Myślę, że cenna służba, którą spełniacie, jest właśnie służbą polegającą w jakimś stopniu na otwieraniu serc poprzez piękno śpiewu”. Jestem ciekawa, co Bóg zdziała we mnie poprzez te spotkania i życie w chórze i co wzbudził w moich nowych młodych przyjaciołach.
Anna, Mediolan (Włochy)