Cud rodzinnych relacji
O nawiązywaniu relacji, szukaniu odpowiedzi na problem życia, akceptowaniu i kochaniu rzeczywistości, dostrzeganiu piękna i dobra w drobiazgach i o występującym z brzegów bogactwie życia. Refleksje matkiChciałabym napisać o rodzinnych relacjach, może dokonam tego, w trochę nieoczekiwany sposób, a zacznę – od cudu. „Cud jest wydarzeniem, poruszeniem rzeczywistości, która faktycznie nieodparcie przywołuje stworzonego człowieka do realizacji jego przeznaczenia, przywołuje go do Chrystusa, do Boga żywego” (s. 316). „Cud jest zatem metodą nawiązywania przez Boga codziennej relacji z nami, sposobem, dzięki któremu staje się on obiektywną rzeczywistością w przemijającej okoliczności” (Dlaczego Kościół, s. 321).
Wiele takich wydarzeń, wypełniało przestrzeń mojego życia i były znakiem cudownego działania Pana Boga. Wielu pewnie by powiedziało, że to zwykłe zbiegi okoliczności, nie zauważając w tych zdarzeniach nic nadzwyczajnego. Może, to była zwyczajność, proza codziennej egzystencji, szarość dni, smutków i niepewności, lęku i niemocy, w większości jednak dni wypełnionych kolorami radości i szczęścia, miłości i bliskości, choć obiektywnie rzecz ujmując, to wypełnione i jednym i drugim. W tej na pozór zwyczajności, ukazały się cuda, to boskie działanie, o którym mówi ks. Giussani.
Ale nie o nich będę pisać ale o tym, jaki wpływ wywierały na moją drogę i wzrastanie w wierze, oraz to, jak z biegiem lat odkrywałam, że „przeżywanie życia jako powołania oznacza dążenie do Tajemnicy za pośrednictwem okoliczności, przez które [..] każe nam przejść, odpowiadając na nie. Powołanie jest zmierzaniem ku przeznaczeniu poprzez obejmowanie wszystkich okoliczności, przez które przeznaczenie każe nam przejść”. (Przebudzenie człowieczeństwa, s. 30)
Bycie matką, to coś pięknego i odpowiedzialnego. Bycie matką, tą młodą bez doświadczenia i bycie tą już dojrzałą, to dwie różne i odmienne postawy, to zupełne różne podejście do rzeczywistości, tylko ta sama miłość, choć z upływem lat, bardziej dojrzała i świadoma. Trudno jest mówić o swoim życiu, nie poruszając tego, co boli i jest ukryte przed światem. Jak można nazwać ból z powodu choroby bliskiej osoby. Jak opisać pochłaniającą i wkradające się w duszę obawę, lęk, troskę i nieprzebraną chęć ochrony, a jednocześnie zderzenie się ze swoją niemocą, uświadomienie sobie, że nic nie zależy od ciebie, od twoich projektów i pobożnych życzeń i z czasem odkrywasz, że „Bóg nie daje odpowiedzi na problem życia, samotności, cierpienia przy pomocy wyjaśnienia, ale swoją obecnością” (Przebudzenie człowieczeństwa, s. 36).
U początku drogi, wydaje się, że tak wiele uda nam się zdziałać, na różnych płaszczyznach. Nasze nadzieje i oczekiwania w stosunku do bliskich są jak bezkres horyzontu, a tu życie weryfikuje wszystko. Musisz się pogodzić, zaakceptować i pokochać rzeczywistość, którą roztacza przed tobą Bóg, choć bywa ona bardzo trudna. Ileż musi minąć czasu, ile musi wyschnąć łez na policzkach, ile nocy trzeba czuwać, ile lęku trzeba znieść, aby w końcu zacząć cieszyć się drobiazgami, dostrzegać piękno i dobro w tych drobiazgach „Często upieramy się przy tym, czego brakuje, nie zauważając tego, co już się zmieniło; i ta postawa sprawia, że jesteśmy pogrążeni w coraz większej depresji wobec rzeczywistości” (Wychowanie. Komunikowanie siebie, s. 72).
Czas mija nieubłaganie i to chyba dobrze. Jest nierozerwalną częścią naszego ziemskiego bytu i jednym z wielu ograniczeń ludzkiej egzystencji. Czas i wiążące się z nim przemijanie, odwieczny dylemat wielu. Wieczne pytanie o dany nam czas i o to, ile jesteśmy w stanie uchwycić, przeżyć, dać siebie innym, zanim nasz czas tu na ziemi przeminie, i staniemy poza czasem i poza przestrzenią, poza ograniczającą nas materią. Kiedy będziemy wolni od trosk, problemów i targających nas uczuć – tych ziemskich, kiedy całkiem wolni staniemy przed Bogiem. Ile dane nam jest jeszcze przeżyć? – myślę, że to nie ma znaczenia. Ważne jest to, jak przeżyliśmy już dany nam czas i jak żyjemy nadal i to, ile potrafimy z siebie dać innym i czy potrafimy obdarować innych miłością, i tym co dobre w nas.
Ten wiecznie nieubłaganie pędzący czas. Te wszystkie dni i noce, które nabierają zawrotnego tępa z każdym mijającym rokiem. Ten czas, który biegnie wprost proporcjonalnie do naszych przeżytych lat. Gdy jest się młodym pełnym energii, wypełnionym pomysłami na przyszłość, z własnymi projektami, co do ukochanej osoby, potem projektami do pojawiających się w twojej rzeczywistości dzieci – i tu nagle zauważasz, że twoje projekty, twoje cele są naszymi projektami i celami. Dalej napełniony jesteś miłością i planami na przyszłość i wręcz intuicyjnie czujesz, że „Jego obecność w naszym życiu, to występujące z brzegów bogactwo bytu, które nas zagarnia i wypełnia nas tak bardzo, że każe nam patrzeć na każdą rzecz odmiennie” (Wychowanie. Komunikowanie siebie, s. 65).
Nagle dostrzegasz, że pojęcie miłości ewoluuje, nie zmienia się, ale się pogłębia, poszerza, nabiera dynamizmu, nabiera smaku, jakie nadaje mu życie i idące z nim doświadczenie. Nagle człowiek odkrywa nowe wymiary uczuć, tych dobrych i tych negatywnych. Widzisz miłość, która może jest mniej szalona, ale pełna kolorytu i smaku, tego kolorytu, którym ją napełniasz przez całe życie.
Dużo napisano pięknych słów o miłości. Nie jeden próbował ją zdefiniować. Mogłabym sama przytaczać bez końca, ale tak naprawdę najbardziej wybrzmiewają we mnie słowa św. Pawła i za każdym razem odkrywam je na nowo, w zależności, na którym etapie mojego życia jestem: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje”.
I kiedy było mi bardzo ciężko, w chwilach, gdy wydawało mi się, że wali się cały mój świat, a wszystkie dobre wspomnienia zasysa czarna dziura, pozostawiając w moim sercu pustkę, zawsze wracałam do tych słów, czerpiąc z nich siłę, pocieszenie i nadzieję. Pozwalały mi one na nowo odkryć, to co jest ważne w związku, w rodzinie, aby móc na nowo pielęgnować ten piękny dar, jakim jest miłość. Ten dar, jakim jest „dawanie” siebie w codziennych gestach, obowiązkach, to dawanie miłości swoim bliskim - „Myślenie o Ojcu jest wiarygodnym sposobem myślenia o rzeczach, jest prawdziwym sposobem myślenia o rzeczach: jest owym sposobem patrzenia, które przenosisz na twoją żonę lub męża, na twoje dzieci, twoją pracę, na dobro i zło, które się tobie przytrafia, na ciebie” (Blask oczu. Co wyrywa nas z nicości, s. 124).
I bardzo ważne w tym wszystkim jest to, aby w tym codziennym działaniu, nie zagubić „własnego ja”, własnej wolności w korelacji i pokochaniu wolności bliskich ci osób.
Rozwijanie „własnego ja” z drugim „współbrzmiącym ja”, aby móc się rozwijać razem - „jeśli zaniedba się własne „ja”, jest czymś niemożliwym, aby relacje z życiem były moimi, aby życie jako takie (niebo, kobieta, przyjaciel, muzyka) były moje” (Bezbronne piękno, s. 153). Nie chodzi w tej wolności o własne ego - „jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, to świadomie lub nieświadomie próbujemy odpowiedzieć na naszą ludzką potrzebę przez skupianie się na sobie” (Bezbronne piękno, s. 312) - lecz o miłość wypływającą z głębi „mojego ja”, która ogarnia innych i jest miłością pełną życia - ,,i zapomnij, że jesteś gdy mówisz, że kochasz” napisał J. Twardowski.
Jest to, nieustanne odkrywanie relacji z ukochanymi osobami, w której „moje ja” może się rozwijać, połączone niezmiennie, z rozwojem bliskich mi osób. Wtedy odkrywa się wolność i radość w tym co robisz, odkrywa się radość z codzienności. Z tej codzienności, tak prozaicznej i banalnej, tej codzienności, która czasami wydawać się może smutna i monotonna. „Czynienie czegoś głównie dla samych siebie jest równoznaczne ze spychaniem wszystkiego w nicość, wszystko staje się ulotne z powodu braku głębi i znaczenia. Wartość rzeczy bowiem zależy od ich znaczenia oraz głębi świadomości, z jaką je przeżywamy” (Blask oczu. Co wyrywa nas z nicości, s. 127).
Towarzyszymy sobie do „domu Ojca” nieustannie, to „bycie dla siebie towarzystwem w drodze ku Przeznaczeniu” (Zostawić ślady w historii świata, s. 102), stało się bardziej wyraźne, wręcz namacalne, z biegiem lat. Początkowe skupienie na dzieciach, ich wychowaniu, nieustanna troska przepełniona rodzicielską miłością i oddaniem, właśnie to, bycie w drodze obojga rodziców, było ukierunkowane bardziej na dzieci, a to „podążanie razem ku Przeznaczeniu ” było czymś normalnym, jak normalne jest życie. Czuło się je bardziej intuicyjnie, bardziej czuło się sercem, niż ogarniało rozumem.
W czasie, kiedy dzieci zaczęły dorastać, a my przez pryzmat własnego doświadczenia oraz dojrzałej wiary - bo przecież życie, to ciągła droga wzrastania, to codzienne odkrywanie Bożej obecności i zależności od Niego - to wszystko powodowało, że z pełną świadomością zaczęliśmy dostrzegać, ogromne znaczenie towarzystwa w drodze do domu Ojca.
Teraz, gdy dzieci są dorosłe, spoglądając wstecz lub patrząc na teraźniejszość, widzimy tę wzajemną odpowiedzialność za siebie w tej wędrówce. Chyba bardziej niż kiedykolwiek, uświadamiamy sobie ten dar dany od Boga, a tym darem jest to, że dostaliśmy siebie nawzajem, aby iść przez życie razem, ku Przeznaczeniu. Ta ciągła droga, to podążanie w swoim towarzystwie, wzajemna miłość i wspieranie się w trudnych chwilach oraz ta pewność, że Bóg jest obecny w naszych wzajemnych relacjach, to nadawało i nadaje sens naszemu życiu. Pomagało i nieustannie pomaga w pokonywaniu niejednej trudności i znoszeniu niejednego bólu, rozgoryczenia czy porażki. To są te momenty, w którym ów „miłosny sentyment - przechodząc przez to straszliwe zwężenie, które nazywa się krzyżem - staje się autentyczną miłosierną miłością [caritas]” (Zostawić ślady w historii świata, s. 104).
Tak łatwo powiedzieć - Jezu ufam Tobie - przepełnić serce modlitwą i pragnieniem Nieba, ale zarazem takie trudne do wypełnienia na co dzień. Gdy o poranku, w środku dnia czy w nocy, problemy biegną w poprzek ścieżki życia, a lęk od razu wyciąga swe pazury łapiąc z całą mocą ludzkie serce. I ściska je, że trudno złapać oddech i nie chce puścić mimo uporczywych prób. A przecież rozwiązanie jest takie proste - wystarczy zawierzyć Chrystusowi, który mówi codziennie - „nie lękaj się”, „weź krzyż swój i idź za mną”.
Zawieszona na sykomorze życia, między tym co przyziemne, a tym co wieczne. Jak Syzyf tocząca swój kamień pod górę, biorę ponownie swoje troski na barki i zaczynam powtórną wspinaczkę ku zielonemu listkowi, przez które prześwituje Niebo. W tej nieustannej „wspinaczce”, od kilku już lat pomagają mi moi przyjaciele z Ruchu. Te nasze wspólne spotkania na Szkole Wspólnoty, pozwalają dostrzegać na nowo, co jest ważne w życiu i to, kim jestem. „Możemy zrozumieć, czego pragniemy, jakie są nasze możliwości, jedynie w spotkaniu. A im potężniejsze jest spotkanie, tym bardziej uświadamia nam naturę naszego pragnienia. Jedynie obecność może przebudzić „ja” w jego głębi Spotkanie - mówi ksiądz Giussani - jest czymś nieodzownym do zrozumienia, kim jestem” (Wychowanie. Komunikowanie siebie, s. 44). „Jezus wprowadza nas w swą zażyłość z Ojcem, w ojcostwo obecne teraz, powołując nas do życia w towarzystwie, w którym nas pociągnął” (Blask oczu. Co wyrywa nas z nicości, s. 140).
Anna