Z Rzymu. Dla Kogo budzę się każdego ranka

Zostałam zaproszona do uczestnictwa w pewnej konferencji w Rzymie, która wydawała się przeznaczona zupełnie nie dla mnie…

Od samego początku pytałam samą siebie: po co mam tam jechać? Dlaczego ja? Jak mogę być tam użyteczna? Moje wątpliwości brały się stąd, że spotkanie było przeznaczone dla osób pełniących w Ruchu konkretne funkcje w swoich krajach i wspólnotach. Ja nie jestem za nic odpowiedzialna, nie jestem liderem, nie studiuję nawet kierunku humanistycznego! Czułam się więc bardzo nieadekwatna, nie wiedziałam nawet do końca, czego spotkanie ma dotyczyć. Dziś – z perspektywy tego, co później się wydarzyło – mogę powiedzieć, że jestem bardzo wdzięczna za tę możliwość.

Czynnikiem, który przesądził o tym, że zdecydowałam się jechać, był prosty fakt posłuszeństwa i chęć „podążania za”. Nauczona doświadczeniem, że odpowiadanie na okoliczności, a nie kreowanie ich daje mi większe szczęście, postanowiłam „dać szansę rzeczywistości”, nawet jeśli wydawała się ona absurdalna. Jak się później okazało, to rzeczywistość dała mi szansę.

Rzym przywitał mnie piękną pogodą i powietrzem, którym można było oddychać bez zastanawiania się nad tym, jaki aktualnie jest stopień zapylenia. Szybko dałam się ponieść panującej atmosferze, zainteresowana wszystkim, co było dookoła. Nocleg w czterogwiazdkowym hotelu i wykwintne posiłki były dla mnie nie lada przeżyciem. Mimo wszystko, cały ten splendor, który mnie otaczał, nie był w stanie przygasić pragnienia i pytań, z którymi przyjechałam. Pytań, które nie pozwalały mi być neutralną w obliczu tego wszystkiego, co spotykałam. Dla włoskiej kuchni poświęciłabym nawet moje neurony, ale jak się po raz kolejny przekonałam, pragnienia człowieka sięgają zdecydowanie wyżej i nawet dania z najwyższej półki nie zaspokoją mojego serca (no, może ewentualnie żołądek).

W całej tajemnicy, jaką było dla mnie to spotkanie, wiedziałam jedną, pewną rzecz: że przyjedzie ktoś z Holandii, kto nie jest z Ruchu, ale podobnie jak ja będzie reprezentował studentów z Europy. Ten ktoś okazał się dziewczyną, która przyjechała z Norwegii (chociaż faktycznie była Holenderką). Ilse, bo tak nazywała się „dziewczyna-nie-z-Ruchu” okazała się bardzo sympatyczną osobą. Szybko znalazłyśmy wspólny język i swobodnie rozmawiałyśmy o tym, co studiujemy, co lubimy robić i jakie mamy pasje. Z marszu zaczęłam opowiadać jej o mojej neurobiologii i wszystkich rzeczach, które tak bardzo mnie w niej fascynują, mówiąc jednocześnie, że nie jest mi łatwo rozeznać ścieżkę, którą dalej mam podążać. Odpowiedź, jaką od niej otrzymałam, była prowokująca. Przytaczam poniżej bardzo zbliżoną i nieco skondensowaną treść naszej rozmowy.

Ja: – Bardzo podobają mi się moje studia, ale nadal mam w sobie wiele pytań. Chciałabym dobrze rozeznać moje powołanie, osądzić rzeczywistość i jednocześnie mieć w sobie pytanie: jak żyć? Czy neurobiologia pomoże mi na nie odpowiedzieć?

Dziewczyna-nie-z-Ruchu: – Powinnaś przeczytać pewien tekst! Ostatnio pracowałam nad bardzo pięknym artykułem. Napisał go pewien hiszpański ksiądz, chyba nazywał się Carrón… W każdym razie tytuł artykułu to „Głos ideału”. Myślę, że bardzo ci pomoże (…).

Tak więc dziewczyna-nie-z-Ruchu okazała się całkiem z Ruchem zaznajomiona. Sytuacja ta bardzo mnie rozśmieszyła, a jednocześnie sprawiła, że zobaczyłam, z jaką troską Ktoś się mną opiekuje. Poczułam się bardzo przygarnięta w tym środowisku, które na początku wydawało mi się tak bardzo „nie dla mnie”. Co w Ilse bardzo mnie zdumiewało i czego jej zazdrościłam, to ta dziecięca wolność bycia sobą.

Konferencja była zorganizowana na najwyższym poziomie – poważni ludzie, przedstawiciele różnych sfer Kościoła, wszyscy ubrani bardzo elegancko i mówiący mądre rzeczy… Bardzo denerwowałam się tym, jak powinnam się ubrać, jak powinnam się zachowywać itd. Wszystkie te zmartwienia momentami bardzo mnie blokowały i sprawiały, że zamykałam się na to, co działo się dookoła. Ilse natomiast była w tym wolna. Zjawiła się w porwanych dżinsach i traperach, właściwych dla osoby zamieszkującej surowe, północne klimaty, z plecakiem, z otwartym sercem i z błyskiem w oku, który budził we mnie jedno pragnienie: „Kurczę, ja też chcę tak żyć!”.

Mogłabym przywołać tu wiele pięknych spotkań z ludźmi, którzy pozornie powinni być mi obcy. Mogłabym opisać wiele sytuacji, bardziej lub mniej zabawnych. Przesiąknięta ciągle narastającym pytaniem: „Dlaczego tu jestem?”. Starałam się szukać na nie odpowiedzi w każdym momencie, a każda następna osoba, którą poznawałam, w jakiś sposób mnie prowokowała.

Spotkanie samo w sobie było bardzo dobrze zorganizowane. Konferencja rozpoczęła się uroczyście w Watykanie, w auli synodalnej. Najpierw krótkie wprowadzenie, potem Msza św. Poza tym wszystkie inne spotkania odbywały się w hotelu. Okazją do zorganizowania tego wydarzenia było 50-lecie konstytucji Gaudium et spes, a tematem przewodnim spotkań – rola młodych w służbie ludzkości. Spotkania dotyczyły problemów i zawirowań dzisiejszego świata: mówiono o problemach politycznych, ekonomicznych, migracjach, znaczeniu rodziny i małżeństwa oraz powołaniu do bycia liderem, przy czym dzień drugi był bardziej nastawiony na młodych ludzi. Nie jestem specjalistką od polityki, ekonomii, teologii czy socjologii, ale mogłam zrozumieć, że poruszane tematy były bardzo istotne. Jednakże koniec końców miałam wrażenie, że czegoś brakowało… Być może to tylko moje osobiste odczucie, ale wydawało mi się, że omawiane zagadnienia były traktowane w sposób bardzo schematyczny. Brakowało mi w tym prawdziwego zrozumienia istoty problemu. Było w tym, moim zdaniem, dużo schematyzmu i gotowych wzorców działania, aby sprostać danemu problemowi. Nie potrafiłam odnaleźć się w takim podejściu do rzeczywistości. Co mnie poruszało, to pytania ludzi, które padały w chwili przeznaczonej na dyskusję. Często to właśnie młodzi ludzie prowokowali mówców swoimi pytaniami, nie pozwalali przedstawiać czegoś w sposób zredukowany. Prawdziwe życie wybrzmiewało, kiedy ktoś miał odwagę pokierować się bardziej swoim sercem i pragnieniem niż utartym schematem.

Uczestniczyłam w spotkaniach, nie zawsze wszystko rozumiejąc (jak już wspominałam, czułam się bardzo niedouczona wśród zgromadzonych tam ludzi). Czas upływał mi bardzo przyjemnie, cieszyłam się tym, co miałam przed sobą, aż do pewnego momentu. Mój spokój i plan na przeżycie tych dni zostały zburzone, kiedy to podczas drugiego dnia spotkań, kardynał Peter K.A. Turkson – przewodniczący Papieskiej Rady „Iustitia et Pax”– oznajmił, że każdy zaproszony reprezentant młodych zostanie poproszony o krótkie świadectwo na zakończenie całego wydarzenia. Gdy to usłyszałam, grunt pod nogami nieco mi się osunął. Jestem osobą, która w obliczu jakichkolwiek wystąpień publicznych bardzo się stresuje. Tak więc wizja przemawiania nie do końca odpowiadała pragnieniom mojego zalęknionego serca. Po chwili, kiedy udało mi się zapanować nad emocjami, doszłam do wniosku, że w gruncie rzeczy powiedzenie krótkiego świadectwa nie będzie tak wielkim problemem. Podczas całego dnia starałam się być bardziej uważną niż zwykle, a nawet napisałam sobie na kartce krótkie przemówienie. Tak po prostu, żeby być przygotowaną. Sytuacja sama w sobie była dość niejasna, nikt nie przewidział tego, że kardynał tak zaplanuje podsumowanie całego wydarzenia. Dzień zmierzał ku końcowi, zbliżała się też „godzina zero”, a moje nerwy stawały się coraz bardziej rozregulowane. Postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce i dopytać, co ja tak właściwie mam powiedzieć i czego oni ode mnie oczekują. Kto pyta nie błądzi, więc i ja otrzymałam swoją odpowiedź. Każdy z nas miał wypowiedzieć się na temat pokoju na świecie. Zrobiło mi się na chwilę ciemno przed oczami, przez mój organizm przepłynęło milion dreszczy, a ja sama przeszłam tyleż samo mini-zawałów. Pokój na świecie?! Przecież ja ledwo zdaję sobie sprawę z sytuacji politycznej w Polsce, a co dopiero na świecie! Teraz z perspektywy czasu mogę się śmiać z tej sytuacji, ale wówczas cała moja rzeczywistość przypominała dramat. Problemem nie był już nawet stres, lecz fakt, że ja naprawdę nie miałam w tym temacie nic do powiedzenia. Specjalnie z tej okazji, dla wszystkich „młodych” zorganizowano warsztaty „Młodzi i pokój”. Miały nam one pomóc w zrozumieniu tego tematu. Mieliśmy omówić trzy pytania, które mniej więcej dotyczyły: naszego bezpośredniego kontaktu z wojną i przemocą; tego, jak Kościół może pomagać rozwiązywać ten problem; i jak my, młodzi, działając w swoich wspólnotach lokalnych, możemy służyć pomocą. Warsztaty zostały przeprowadzone w bardzo profesjonalny sposób. Na początku czułam się nieswojo, kiedy zaczęli wypowiadać się ludzie z Iraku, Syrii, Ameryki Południowej, Afryki… Ludzie, którzy na własnej skórze doświadczyli tego, czym jest wojna. Co ja mogłam powiedzieć wobec ich sytuacji? W głowie miałam pustkę, nie byłam w stanie zastanowić się nad niczym, co mogłoby brzmieć sensownie. Dziękuję bardzo moim przyjaciołom z Krakowa, którzy nawet na odległość próbowali mi towarzyszyć i wspomagali modlitwą. Koniec końców nie wiedziałam, co zrobić. Wywiązała się bardzo ciekawa dyskusja. Ci wszyscy młodzi ludzie robią niesamowite rzeczy, podejmują wiele inicjatyw i ich działalność służy wielu osobom w potrzebie. A ja… siedziałam tam przerażona i walcząca z ogarniającą mnie paniką. Warsztaty się skończyły i mieliśmy udać się na spotkanie podsumowujące. Zbliżała się godzina zero! Na skraju rozpaczy podeszłam do osoby, która koordynowała wszystkie sprawy związane z „młodymi”, i powiedziałam, jak bardzo mi źle i nie mogę nic powiedzieć, bo po prostu nie mam nic do powiedzenia. W tej swojej małej tragedii zostałam przygarnięta i uspokojona. Okazało się, że nikt nie jest zmuszony do wypowiadania się. Będzie to rzecz dodatkowa i całkowicie dobrowolna, „w wolności”. Oczywiście tylko ja przez cały dzień roztrząsałam problem, który jak się na koniec okazało, sama sobie stworzyłam. Kiedy zrozumiałam, że nic nie muszę mówić, poczułam się bardzo bezpiecznie. W końcu mogłam odetchnąć! Usiadłam i przysłuchiwałam się wszystkiemu w poczuciu wolności (no bo przecież nie musiałam nic mówić). Po krótkim, ogólnym podsumowaniu kardynał zaprosił wszystkich tych, którzy chcieliby się jeszcze wypowiedzieć. Zgłosiły się dwie osoby, każda z nich z krótkim świadectwem. Kiedy nie zanosiło się na to, że ktoś jeszcze się zgłosi, nie wiem, jakim prawem i w ogóle, dlaczego zgłosiłam się ja. Dlaczego? Tak bardzo nie chciałam w tym uczestniczyć! A jednak… przez jeden moment dotarło do mnie, że przecież tak naprawdę ja wiem, co chcę powiedzieć. Miałam coś do powiedzenia i stało się to dla mnie tak jasne, tak prawdziwe i tak naturalne, że w żaden sposób nie mogłam tego stłamsić. Dlatego wstałam i podeszłam do mikrofonu. Nie pamiętam dokładnie, jakie były moje słowa. Wiem, że przy pomocy Ducha Świętego przekazałam to, co leżało mi na sercu. Bo można robić wszystko. Można działać, realizować piękne pomysły, próbować rozwiązywać problemy, organizować Światowe Dni Młodzieży, można być aktywnym… Można robić naprawdę wszystko. Ale mnie nie obchodzi to, ile inicjatyw doprowadzę do końca albo ile pomysłów zrealizuję, jeśli przede wszystkim nie będzie dla mnie jasne, dla Kogo budzę się każdego ranka. Dla Kogo wstaję rano? Tych pytań brakowało mi w ciągu całego spotkania. Ja nie chcę organizować i działać z powodu przymusu rozwiązywania problemu przemocy. Chcę, aby stawało się dla mnie jasne to, do Kogo przynależę. Chcę, aby na przykład moje pragnienie pomocy w organizacji Światowych Dni Młodzieży wypływało przede wszystkim z potrzeby życia Chrystusem. Bo co jest ważniejsze: wiara, która jest wydarzeniem, czy wartości moralne?

Tak więc potoczyła się moja przygoda w Rzymie. Na początku abstrakcyjna, na koniec tak bardzo konkretna dla mnie. Była to jedna z okoliczności, które uzmysłowiły mi ponownie, że Ruch to moje miejsce i że to, czego szukam, to spojrzenie na rzeczywistość w pełni, bez ograniczania jej do „schematów, które trzeba zrealizować”.

Ania, Kraków