„Mrugając okiem, przyjmuję wszystko jako błogosławieństwo”
Wielka pisarka z Południa, która zmarła 50 lat temu, zrewolucjonizowała amerykańską short story. Wielu wyciągnęło z tego lekcję. Ale nie kwintesencję („Ślady”, nr 4/2014)Rzeczywistość jako nieprzewidziany akt Boga, a ludzkie życie jako oczekiwanie na decydujące chwile. To jest „niewidzialna struktura” jej narracji.
Zmarła 50 lat temu. W przyszłym roku będziemy obchodzić 90. rocznicę jej urodzin. Gdyby żyła, dzisiaj Flannery O’Connor miałaby 89 lat. Mogłaby żyć pośród nas jako ukochana, straszna staruszka. Mogłaby liczyć jeszcze na cztery, pięć lat życia. Moglibyśmy pójść do niej w odwiedziny, być może po to, by pozwolić się jej zwyzywać. Wyobrażam ją sobie jako osobę o niezwykle światłym umyśle, niezbyt miłą i jak zawsze uszczypliwą.
Tymczasem ciężka, wrodzona choroba, toczeń rumieniowaty (łac. lupus), zabrała ją, gdy miała zaledwie 39 lat. Świat, w którym spędziła prawie całe swoje życie, pisząc opowiadania i czytając świętego Tomasza, przynależy do tego, co my identyfikujemy – na cześć pierwszego wielkiego pisarza z tych stron Williama Faulknera – jako Południe.
Praca i więzi. W tym miejscu słowo „społeczeństwo” nabiera znaczenia odmiennego niż to, jakie ma ono u nas. Nasza kultura jest kulturą miejską, w której osoby żyją w ścisłym kontakcie ze sobą. Odwrotnie niż w tym wiejskim świecie, gdzie odległość między poszczególnymi ludźmi była (i jest być może do dzisiaj) o wiele większa, a pośrodku znajduje się wiele zwierząt: bydło, trzoda chlewna, konie. Tam to praca (jak opowiada nam kino) tworzy więzi: hodowcy, kierowcy ciężarówek, rolnicy mają wspólne interesy, których muszą bronić, odwiedzają te same auto grille, zakochują się w tych samych kelnerkach. A zamiast miejskich aglomeracji są farmy.
Tak opowiada kino, a jeszcze wcześniej teatr (O’Neil, Williams, Miller…), który w tym krajobrazie umieścił akcję swoich tragikomedii, fascynujących nas ze względu na przestrzeń, jaką dysponuje ludzka wolność (a często także szaleństwo), by zrealizować swoje plany.
Dziwna rodzina. Więź istnieje także między pisarzami z Południa. Bardzo od siebie różni, przywołują jeden drugiego ze względu na świat goszczący w ich opowiadaniach i charaktery ich postaci. Flannery nie kochała na przykład Trumana Capote’a, ale świat, o którym opowiadali, jest podobny. Nie wiem, czy Flannery znała Carson McCullers (przeczytajcie jej Balladę o smutnej knajpie), mają ze sobą jednak wiele wspólnego.
A świat to twardy i nieprzystępny, skłonny do wyniosłości, który z trudem przyjmuje lekcje zurbanizowanej Północy oraz w ogóle cywilizacji – wystarczy przeczytać pierwsze opowiadanie Flannery Geranium – i jeśli ulega oszustom, to woli zachwalających towary handlarzy, improwizujących mówców i wędrownych sprzedawców Biblii od budowniczych drapaczy chmur i metra.
William Faulkner, Carson McCullers, Eudora Welty, Truman Capote – to tylko niektóre nazwiska tego przerzedzonego literackiego grona, tego świata gestów i chwiejnych uczuć, zbyt skrajnego, by pozwolić na prawdziwie intelektualne ugrupowania. Jednym słowem, dziwna rodzina, niezbyt harmonijna, tak jak życie. Być może dlatego pociągają nas ich krwawe historie, i nawet jeśli świat, o którym opowiadają, jest odległy, odbieramy go jako nam bliski; porusza nas tak, jak porusza nas echo bluesa śpiewanego nad brzegami Missisipi.
Ale to już mówił Szekspir: co mamy wspólnego z Hekubą? A Hekuba z nami? A jednak gdy płacze, przychodzi nam ochota, by zapłakać razem z nią.
O ile osamotniona Flannery ma w rzeczywistości wielu towarzyszy drogi w świecie, o którym opowiada, wielu, być może nawet więcej, ma ich ze względu na to, co dotyczy gatunku literackiego, tak zwanej short story, której była niedoścignioną mistrzynią. Wiem, że mówiąc w ten sposób, ukrywam w cieniu jej powieści, prawdą jest jednak, że właśnie swoją sztuką opowiadania Flannery na trwałe odcisnęła piętno w literaturze.
Amerykańska short story nie jest po prostu zwyczajnym opowiadaniem. Cała literatura pełna jest krótkich opowiadań. Z epoki nowożytnej przypomnę nadzwyczajne opowiadania Poego, Maupassanta, Joyce’a, Czechowa, Singera i wielu innych.
Amerykańska short story wyróżnia się jednak swoją własną naturą, bardzo specyficzną, którą możemy z grubsza scharakteryzować następująco: w short story „opowiadanie” i „opowiedziana historia” nie pokrywają się. Historia musi mieć początek, rozwinięcie i zakończenie, podczas gdy opowiadanie musi po prostu „powiedzieć” to, co ma do powiedzenia.
Dlatego jeśli w połowie opowiadanie powiedziało wszystko to, co ma do powiedzenia, autor ma prawo i obowiązek zakończenia go. Short story nie interesuje, „jak zakończy się” historia.
Jedyna rzeczywistość. Od Ernesta Hemingwaya przez Johna Cheevera aż po Raymonda Carvera i Alice Munro ten szczególny gatunek, bardzo trudny, dał światu nadzwyczajne arcydzieła. W tym zastępie Flannery O’Connor zajmuje naczelne miejsce.
Nie jestem amerykanistą i to, co chcę powiedzieć, może okazać się bardzo nieprecyzyjne z historycznego punktu widzenia, ale mam wrażenie, że Flannery dokonuje zasadniczej modyfikacji w hemingwayowskim modelu short story, która zostanie później przejęta przez wszystkich najważniejszych jej następców, łącznie z Carverem (który wydawał się nie darzyć Flannery zbytnią sympatią, trudno jednak kochać kogoś, kogo nie udaje nam się prześcignąć) oraz Munro.
Flannery napisała pięć albo sześć opowiadań, z których każde mogłoby wystartować w hipotetycznym konkursie na najpiękniejsze kiedykolwiek napisane opowiadanie. Wymienię moje ulubione: Poczciwi wiejscy ludzie, Trudno o dobrego człowieka, Ostatnia potyczka z nieprzyjacielem i wreszcie Sztuczny Murzyn, w którym Flannery dotyka, w moim przekonaniu, szczytu swojej innowacyjnej sztuki – opowiadanie, o którym sama autorka wydaje się nic nie wiedzieć, gdzie wątek – tak jak w niektórych improwizacjach Milesa Davisa – zawierza się nieskończonej serii drgań, niespodzianek, drobnych wydarzeń uchodzących za przypadkowe, w których historia, mogąca sprawiać wrażenie banalnej, nabywa definitywnej siły.
W każdej chwili życie i śmierć prześcigają się, całkowicie. Każda chwila jest więc decydująca i definitywna. Dla nas jest to sposób mówienia, tymczasem dla Flannery jest to rzeczywistość, jedyna rzeczywistość. Zasadniczym działaniem człowieka jest, krótko mówiąc, oczekiwanie w czasie składające się z decydujących chwil.
Flannery kultywowała swoją literacką rewolucję, żywiąc ją wspaniałą świadomością filozoficzną i teologiczną – jej katolicyzm nie ma w sobie nic moralistycznego czy też sentymentalnego, Flannery zajmuje się fundamentami rzeczywistości, a jeśli świat, o którym nam opowiada, wydaje nam się dziwny, dzieje się tak dlatego, że jesteśmy już wyobcowani z tych fundamentów, z tej pierwotnej struktury. To wszystko, co istnieje, jest nieustannie stwarzane przez nieprzewidziany akt Boga – tak Flannery musiała „czuć” rzeczywistość, odczuwać jej wibrowanie. By jednak powiedzieć to wszystko, potrzeba trudnego do znalezienia powinowactwa z wyboru, właśnie tak jak – mówi Flannery – trudno jest znaleźć dobrego człowieka (kim jest dobry człowiek tak naprawdę, jeśli nie zdumieniem niemożliwą korespondencją?).
Wielu pisarzy wyciągnęło naukę z jej lekcji, moim zdaniem jednak przejęli przede wszystkim aspekty techniczne – zwłaszcza Munro – przekształcając opowiadanie w rodzaj liny, na której mierzy się przede wszystkim zdolność ekwilibrystyczną; jednak fundamentalnej struktury, niewidzialnej – którą Flannery daje nam, jak gdyby była uczyniona z powietrza, podczas gdy jest początkiem wszystkiego – nie ma.
Skandaliczna siła. Pomimo wielu esejów, konferencji oraz sympozjów jej poświęconych i pomimo tego, że wszędzie istnieją bardzo dobrzy pisarze, którzy otwarcie się do niej odwołują, trzeba przyznać, że nie było jeszcze „normalizacji” O’Connor. Jej skandaliczna siła nie przemija, zarówno dla wierzących, jak i niewierzących, a ona broni się przed wejściem do panteonu klasyków, w którym znajduje się wielu pisarzy niedorastających jej nawet do pięt.
Powód jest dwojaki: z jednej strony Flannery dokonała przełomu w zbyt głębokim sposobie pisania narracji, ponieważ literaturze za bardzo na nim nie zależy; z drugiej jednak ta rewolucja (także techniczna) bierze swój początek w całkowicie, cieleśnie katolickiej koncepcji świata i historii.
Dla niej Milledgeville, gdzie żyła i zmarła, było zarazem Rzymem i Jerozolimą, tam dokonywała się Męka, Śmierć i Zmartwychwstanie, dokładnie tak, jak miało to miejsce z powracającymi z krucjat i pielgrzymek do Ziemi Świętej, którzy reprodukowali na naszych ziemiach strukturę odwiedzanych miejsc, ażeby wszyscy mogli odbyć ich świętą wędrówkę, ażeby skandal tych wydarzeń z większą siłą zadawał pytania wolności wszystkich.