Lucio Brunelli z ówczesnym arcybiskupem Buenos Aires, kardynałem Jorge Mario Bergoglio, przed bazyliką św. Wawrzyńca w Rzymie, 3 czerwca 2006 (©Paolo Galosi)

Ta miłosierna miłość strzeżona przez ciszę

Wspomnienie o papieżu Franciszku napisane dla „L’Osservatore Romano” przez watykanistę i przyjaciela Ojca Świętego Lucio Brunellego
Lucio Brunelli

Po raz pierwszy usłyszałem o nim w 2001 roku. Mój urugwajski przyjaciel opowiedział mi o nietypowym kardynale: wstawał przed wschodem słońca i spędzał pierwsze godziny dnia na modlitwie. Nie miał ani kierowcy, ani własnego samochodu, poruszał się po Buenos Aires komunikacją miejską i był przyjacielem curas villeros, proboszczów, którzy wybrali życie w slumsach na obrzeżach miasta. We Włoszech był zupełnie nieznany, żadna gazeta nigdy o nim nie pisała.

Te pierwsze opowieści zaintrygowały mnie jako dziennikarza i jako katolika. Kilka miesięcy później zostały one potwierdzone i wzbogacone o szczegóły przez mojego przyjaciela Gianniego Valente, który przygotowywał reportaż o Argentynie dla czasopisma „30Giorni”, przeprowadzając wywiad także z kardynałem z Buenos Aires.

To właśnie Gianni przedstawił mnie Bergoglio podczas jego podróży do Rzymu z okazji Światowego Synodu Biskupów. Był październik 2005 roku, dokładnie dwadzieścia lat temu.

Podczas kolacji w domu Gianniego w obecności jego żony Stefani kardynał opowiedział nam o przyjaciółce z dzieciństwa, która wykonywała najstarszy zawód świata, a teraz zebrała w kościele kilka swoich byłych koleżanek i poprosiła „ojca Bergoglia”, aby co miesiąc odprawiał dla nich mszę św. Opowiedział nam także o ojcu Pepe i o tym, jak ten młody ksiądz na nowo odkrył swoje powołanie i później został proboszczem w slumsach.

Spodziewałem się typowego surowego zakonnika, w obecności którego nie będę w stanie wypowiedzieć ani słowa. Tymczasem odkryłem osobę łagodną, obdarzoną także zdrowym poczuciem humoru, która miała wyjątkową zdolność sprawiania, że jej rozmówca czuł się swobodnie. Po kolacji, przed powrotem do pensjonatu przy via della Scrofa, wziął mnie na bok: „Muszę ci coś powiedzieć”.

Wiedziałem, że nie spodobał mu się mój artykuł na temat zaplecza konklawe z kwietnia 2005 roku, który ukazał się na łamach „Limes”. Spodziewałem się zatem nagany. On natomiast spojrzał na mnie i zapytał poważnym tonem: „Lucio, czy możesz się za mnie pomodlić?”. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia. Wydawało się, że dla niego w tym momencie moja odpowiedź była najważniejszą rzeczą na świecie. Wymamrotałem, że tak, a wtedy powiedział mi, że on również zawsze będzie się za mnie modlił. Po wyrazie jego twarzy zrozumiałem, że zamierza to robić.

Nie mogłem sobie wówczas wyobrazić, że prośba o modlitwę za niego stanie się jednym z najbardziej charakterystycznych przejawów jego pontyfikatu. Zaczęliśmy korespondować za pośrednictwem poczty elektronicznej, pojechałem go odwiedzić do Buenos Aires, a gdy przyjeżdżał do Rzymu, spotykaliśmy się w domu Gianniego, a czasem w bazylice św. Wawrzyńca za murami, gdzie ksiądz Giacomo Tantardini, żarliwy uczeń księdza Giussaniego, odprawiał w sobotę wieczorem mszę św. niedzielną z udziałem setek wiernych.

W naszych listach wymienialiśmy się przemyśleniami na temat chrześcijaństwa, tego, w jaki sposób wiara może spotkać się z sercem współczesnego człowieka. Oczywiście nie mogło do tego dojść z poczucia obowiązku czy w wyniku rozumowania. Tylko z fascynacji.

Nawiązując do świętego Augustyna i jego „miłosnej fascynacji Łaską”, w jednym ze swoich listów zakwestionował myśl, którą określił jako „liniową”, zamykającą całą rzeczywistość, także wiarę, w sztywnych kategoriach intelektualnych: „W tej liniowej myśli – pisał – nie ma miejsca na delectatio i dilectio, nie ma miejsca na zdumienie. A to dlatego, że liniowe myślenie przebiega w kierunku przeciwnym do łaski… Delectatio i dilectio, i zdumienia nie można posiąść – otrzymuje się je po prostu”. Dawał ewangeliczny przykład modlitwy faryzeusza i celnika: „Manichejska istota faryzeusza nie pozostawia żadnej szczeliny, przez którą mogłaby wejść łaska; jest on samowystarczalny, myśli liniowo. Celnik, przeciwnie, ma myśl napinającą się, która otwiera się na dar łaski, posiada świadomość, która nie jest samowystarczalna, ale głęboko żebracza” (List z 30.01.2007).

Chrześcijaństwo przyciągające i budzące zachwyt. Chrześcijaństwo żebracze. Tego właśnie potrzebował Kościół, a przede wszystkim świat. A nie obrażających się bojowników.

Bergoglio nie czuł się komfortowo z pewnymi interpretatorami pontyfikatu Benedykta XVI, którzy redukowali świadectwo chrześcijańskie do niekończących się wojen kulturowych. Darzył jednak Benedykta szczerym szacunkiem. Głosował na niego podczas konklawe w 2005 roku. W styczniu 2013 roku wysłałem mu link do mojego filmu dokumentalnego o Ratzingerze, nieopublikowanego portretu zaprzeczającego stereotypom na temat „niemieckiego pasterza”. Bardzo mu się podobał, właśnie dlatego – jak napisał – że podkreślał „jego miłość bliźniego i łagodność” (List z 17.01.2013).

Niecały miesiąc później nadeszła nagła rezygnacja Benedykta. Jako watykanista wyczuwałem, że wśród kardynałów świata katolickiego włoski papież nie był pożądany, ponieważ za skandale, które wyrządziły tak wiele szkód Kościołowi, obwiniano, słusznie lub nie, właśnie kurię kierowaną przez Włochów. Dlatego też uważałem, że wybór Bergoglia był możliwy, najbardziej europejskiego spośród Latynosów. Jego przemówienie wygłoszone 9 marca na zgromadzeniu ogólnym zrobiło wrażenie na wszystkich. Kiedy 13 marca pojawił się biały dym, nadawałem na żywo z Bazyliki św. Piotra dla mojego serwisu informacyjnego. Nie było łatwo powstrzymać emocje.

Myślałem, że nie będziemy już mieli ze sobą kontaktu po wyborze. Tymczasem to Franciszek mnie poszukiwał. Pozostawaliśmy nieprzerwanie w kontakcie. Bergoglio, którego znałem, był przede wszystkim kapłanem i lekarzem dusz. Był mi bliski, z tą dyskrecją będącą „pierwszą formą miłosiernej miłości”, zarówno w najszczęśliwszych, jak i najboleśniejszych chwilach mojego życia. Kiedyś zwierzyłem mu się ze swojego wielkiego smutku i następnego ranka kazał dostarczyć mi do domu książkę zatytułowaną Lettere della tribolazione („Listy z udręki”) oraz kopertę pełną obrazków z modlitwami do świętego Józefa i świętej Teresy od Dzieciątka Jezus.

Zawsze miałem problem ze zrozumieniem tych, którzy przedstawiali Bergoglia jako niebezpiecznego modernistę. Jego wiara nieustannie karmiła się bardzo tradycyjną pobożnością: Różańcem, adoracją Eucharystyczną, nowenną do św. Tereski… Także jego troska o dusze wydawała mi się zawsze bardzo tradycyjna, w duchu wielkich jezuickich misjonarzy, ale także proboszcza z Ars lub, pozostając w Argentynie, wikarego Brochero, który podróżował kilometrami na grzbiecie muła, aby dotrzeć do wszystkich dusz powierzonych jego posłudze.

Kilkakrotnie zdarzyło mi się opowiedzieć Franciszkowi o cierpieniach, jakich doświadczali zwykli ludzie, z którymi się zetknąłem. Zawsze interweniował, z dala od kamer, aby pocieszyć i dodać otuchy w wierze, telefonicznie lub odręcznie napisaną notatką.

Mogę sobie wyobrazić, iloma innymi sprawami zajmował się z tym samym kapłańskim sercem w ciągu tych dwunastu lat. Skryta miłosierna miłość, co jest piękne, taka pozostała. „Bliskość, współczucie, czułość” – powtarzał to często publicznie, opisując sposób, w jaki Bóg odnosi się do człowieka, ideał, który powinien inspirować także podejście Kościoła do ludzi, bez zamykania drzwi przed kimkolwiek: „Wszyscy, wszyscy, wszyscy!”. Gdyby mógł przeczytać te słowa, myślę, że skomentowałby je ze śmiechem, że robię z niego świętoszka. Święci jednak nie są ludźmi idealnymi, są prawdziwymi ludźmi, ze swoimi błędami, wadami, a czasami trudnym charakterem. Grzesznicy doglądani przez Pana. „Obdarzeni miłosierdziem”.

Najpiękniejszym przemówieniem dla mnie pozostaje to wygłoszone do więźniów w więzieniu Palmasola w Boliwii 10 lipca 2015 roku: „Kto stoi przed wami? – moglibyście zapytać. Chciałbym odpowiedzieć na wasze pytanie pewnością swojego życia, pewnością, która naznaczyła mnie na zawsze. Stojący przed wami jest człowiekiem, któremu zostało przebaczone. Człowiekiem, który był i jest zbawiony ze swych licznych grzechów. Jest tak, jak się przedstawiam. Nie mam wiele, aby wam dać lub ofiarować, ale chcę wam dać i chcę się z wami podzielić tym, co mam i co kocham: Jezusem, Jezusem Chrystusem, miłosierdziem Ojca”.

Kilkakrotnie zdarzyło mi się przedstawić mu swoje wątpliwości co do niektórych jego decyzji, na przykład w dziedzinie komunikacji. Potrafił sprawić, że czułeś się wolny, mogłeś mu nawet powiedzieć o tym, do czego nie byłeś przekonany. Nie wiem, czy miał tyle samo cierpliwości do innych, ale zawsze dziękował mi za krytykę.

W wywiadzie, który przeprowadziłem z nim wspólnie z Paolo Ruffinim dla Tv2000 w 2016 roku, powiedział nam, że woli krytykantów od pochlebców: „Mam alergię na pochlebców. Przychodzi mi to naturalnie, nie jest to zaleta. Ponieważ schlebianie innym jest wykorzystywaniem ich do własnych celów, skrycie lub nie… Krytycy źle o mnie mówią, a ja na to zasługuję, bo jestem grzesznikiem – tak właśnie myślę. – Ale czy nie zasługujesz na to z powodu tego, o co cię oskarżają? – Nie. Może jednak z powodu czegoś innego, o czym on (krytykant) nie wie”.

Przez ostatnie kilka miesięcy pisaliśmy do siebie także krótkie wiadomości. Byłem pod wrażeniem jasności, pasji i odwagi, z jaką potępiał okrucieństwa wojny toczonej na Ukrainie i w Ziemi Świętej. Nawet kosztem bycia postrzeganym jako niepopularny lub irytujący kogoś. Głęboko wolny.

CZYTAJ TAKŻE: Peppe, Claudia i towarzystwo papieża

20 stycznia 2025 roku, cierpiąc już na poważne zapalenie oskrzeli, które doprowadziło do jego hospitalizacji w poliklinice Gemelli, zwierzył mi się, że chciałby udać się do Gazy, aby złożyć wizytę duszpasterską małej wspólnocie katolickiej, z którą pozostawał w stałym kontakcie telefonicznym od początku izraelskich bombardowań. Obraz papieża na wózku inwalidzkim pośród gruzów wojny byłby potężnym przesłaniem bliskości dla całej ludności palestyńskiej. „Byłoby to coś dobrego” – napisał.

Dodając: „Porozmawiam o tym z Sekretarzem Stanu, aby «wysondować» tę sprawę”. Pogorszenie się stanu jego zdrowia prawdopodobnie uniemożliwiło jakąkolwiek weryfikację. Podróż ta przypuszczalnie i tak byłaby niemożliwa z przyczyn politycznych.

Wzrusza myśl o tym, że papież mający już prawie 90 lat, schorowany, pragnął być fizycznie blisko mieszkańców Strefy Gazy, tak jak był blisko rodzin izraelskich ofiar masakr z 7 października i osób porwanych przez Hamas. Znak współczucia dla człowieka, właściwy Chrystusowi; Franciszek prosił Pana, aby był tego ubogim świadkiem.