Bł. Jerzy Popiełuszko jako żołnierz w otoczeniu kolegów. Od lewej: ks. Eugeniusz Dziedzic († 2000, Kraków), o. Józef Daniel Skorupa CSsR (misjonarz w Argentynie), bł. Jerzy Popiełuszko, ks. Andrzej Szulc (proboszcz par. Włoszakowice). Fot.: ks. Jan Zając

Popiełuszko. „Jurek jestem, z jednostki 4413”

Można było pozazdrościć temu niepozornemu chłopcu tej wiedzy i zdecydowania, które tak spontanicznie ujawniał! O spotkaniu, które okazało się bardzo pouczające opowiada ksiądz Jan Zając

Miałem, jak się okazało, niebywałe szczęście. Można nawet powiedzieć, że było to „szczęście w nieszczęściu”. Przymusową służbę wojskową musiałem odbyć w połowie mojej drogi do kapłaństwa, podobnie jak wielu moich kolegów. I wtedy nikt z nas za szczęśliwca się nie uważał. Władze PRL przestały respektować porozumienie z Kościołem (zawarte w 1950 roku) i powoływały do wojska większość alumnów z seminariów diecezjalnych i zakonnych. Tej jesieni 1966 roku, do specjalnej jednostki wojskowej w Bartoszycach, utworzonej rok wcześniej, trafiło ponad 200 kleryków z całej Polski. Powołano także do niej ponad setkę ich świeckich rówieśników, aby dowództwo miało przez nich lepszy wgląd w to, co dzieje się w pododdziałach i by mogło skuteczniej wpływać na alumnów.

Po paru dniach życia koszarowego, gdy nawet nie poznałem jeszcze dobrze swoich kolegów na sali, wskutek przeziębienia i znacznej gorączki, zostałem skierowany na izbę chorych. Zastałem tam już kilku żołnierzy z sąsiedniej jednostki, których znałem – oprócz jednego, który zwrócił moją uwagę i wzbudził od razu sympatię. Był średniego wzrostu, o szczupłej przyjemnej twarzy, z której spoglądały dobrotliwe i wesołe oczy. Widząc mnie lekko zdezorientowanego, uśmiechnął się i przedstawił: „Jurek jestem, z sąsiedniej jednostki 4413”. Ja też z tej samej – odpowiedziałem i od razu zapytałem: „Z jakiego seminarium?” „Z prymasowskiego” – odpowiedział. Tak swoje seminarium, z niejaką dumą, nazywali warszawiacy. I chyba mieli po temu słuszne powody...

Sam się zresztą wtedy do tego przekonywałem rozmawiając z moim towarzyszem choroby. A do rozmów była tu, na izbie chorych, wspaniała okazja, jak nigdzie indziej. I - niestety – nigdy już potem! Nie dochodziła tu wcale ta ogłupiająca i nieludzka atmosfera wojskowa, której już przez te kilka dni mogliśmy zakosztować, a w którą musieliśmy niebawem zanurzyć się na całe dwa lata. Nie mając żadnych zajęć, przebywając obok siebie, łóżko w łóżko, mogliśmy całymi dniami i nocami prowadzić ciekawe rozmowy. A było o czym rozmawiać!

Jurek był bardzo rozmowny i dobrze zorientowany w naszym położeniu, w którym znaleźliśmy się z chwilą przybycia do tej jednostki: „Tu nie chodzi o żadną służbę wojskową, to tylko pretekst i sposób, aby nas odwieść od naszych planów życiowych”. To wiedziałem i ja, od nas z Krakowa już przede mną, niektórzy koledzy zostali powołani do wojska. Rok wcześniej miałem iść również i ja, przecież miałem już bilet, ale mi go w ostatniej chwili wycofano. W opowiadaniu Jurka wyczuwałem jednak o wiele szerszą orientację w tych sprawach, a wynikającą zapewne z częstych kontaktów z kolegami, którzy byli już w wojsku. Może też i przy okazji wyjazdu do wojska otrzymali więcej dokładniejszych wskazań, aniżeli zwyczajne „trzymajcie się!”. Można było pozazdrościć temu niepozornemu chłopcu tej wiedzy i zdecydowania, które tak spontanicznie ujawniał! Nie pamiętam jednak, abym przy tej okazji miał poczucie niższości czy też niezdrowej zazdrości. Może od razu udzieliła się mi atmosfera prawdziwego koleżeństwa. A może zadziałała jakaś automatyczna otwartość i chęć szybkiego przyswojenia sobie tego wszystkiego, co miało być przydatne „tu i teraz”. To spotkanie z Jurkiem okazało się dla mnie bardzo pouczające. Dodam jeszcze, że był on ode mnie o ponad 2 lata młodszy, powołano go do wojska z II rocznika w seminarium, a mnie z IV.

Wieczorem Jurek pierwszy zaproponował wspólną modlitwę na różańcu, był to przecież październik. Usiedliśmy każdy na swoim łóżku, twarzą do siebie i zaczęliśmy modlitwę nie zważając na kilku innych żołnierzy, którzy siedzieli czy leżeli na swoich łóżkach i rozmawiali. Przy okazji tej modlitwy zauważyłem (a później oglądnąłem) mały różaniec w formie obrączki, który Jurek miał na palcu. Było to dla mnie coś wtedy zupełnie nowego. Pamiętam, że mówił, iż Ksiądz Prymas przywiózł im te różańce z Rzymu i podarował na drogę do wojska. Później o ten różaniec Jurek staczał boje z dowództwem, gdyż nie chciał go ściągać na żądanie. Na razie tutaj, na izbie chorych, czuliśmy się jednak zupełnie normalnie, prawie swojsko, nikt tu nie ingerował w nasz porządek dnia czy w nasze modlitwy, nikt nas również nie podsłuchiwał. Trzeba powiedzieć, że były to jedyne normalne dni w ciągu całych dwu lat naszej służby wojskowej. Niestety!

Po kilku dniach, uznany już za w pełni zdrowego, musiałem to miejsce opuścić i wrócić do swego pododdziału. Jurek jeszcze został. Czekało go jakieś badanie i leczenie, o ile pamiętam skarżył się chyba na nerki, czy coś takiego... Ten nowy kolega-żołnierz pozostał głęboko w mojej pamięci. Obiecaliśmy sobie, że się będziemy widywać i rozmawiać, że się nieraz odwiedzimy (on był w II kompanii, piętro niżej od mojej III), między nami zawiązała się przecież prawdziwa przyjaźń. I chyba była to moja pierwsza przyjaźń w wojsku!

Nie byliśmy jeszcze wtedy świadomi, mimo naszych zastrzeżeń i niepewności, że w tej jednostce z zasady będzie praktycznie niemożliwe, aby żołnierze mogli się swobodnie spotykać poza swoim pododdziałem. Wypatrywałem więc potem tak bliskiego mi Jurka wśród innych żołnierzy, gdy widziałem, jak jego kompania ustawia się na zbiórce przed blokiem, czy też gdzieś maszeruje. Owszem – widziałem go parę razy z bliska, kiedy zaliczał kolejne podejście do oficera dyżurnego, gdy odbywał karę ZOKu (zakaz opuszczania koszar). Raz nawet wyminęliśmy się przy takim podejściu, bo i ja otrzymałem taką karę. Nie dało się jednak rozmawiać, tylko krótkie pozdrowienie i zachęta – „nie daj się!”. To już była zupełnie inna i niestety „normalna”, rzeczywistość naszej jednostki. Na tym mógłbym zakończyć to wspomnienie o moim spotkaniu z żołnierzem z Bartoszyc – Jerzym Popiełuszką. Po „wyjściu do cywila” już się nigdy z nim nie spotkałem osobiście.

Dzisiaj wydaje się to nawet bardzo dziwne, że nie uczestniczyłem ani razu w comiesięcznej mszy św. za Ojczyznę odprawianej przez niego na Żoliborzu, ani też nie byłem obecny w czasie jego licznych celebracji i kazań. Powiem więcej – nawet długo o takim czymś nie wiedziałem, dopóki ksiądz Jerzy nie został porwany. Niestety!
W Polsce nie było wtedy niezależnych środków przekazu, a pracując samemu na niewielkiej wiejskiej parafii (koło Myślenic) i budując kościół, byłem z dala od większych środowisk robotniczych, czy opozycyjnych. Mało co z wielkiego świata do mnie docierało... Normalne duszpasterstwo, w realiach objętych rygorami stanu wojennego, do tego budowa kościoła – angażowały mnie wtedy całkowicie.

Gdy dowiedziałem się o porwaniu księdza Jerzego od parafian, a potem jeszcze potwierdził mi to jeden z księży, od razu rozpoczęliśmy codzienne modlitwy za niego na nabożeństwach różańcowych. Ludzie wypytywali mnie dużo o księdza Jerzego, gdy im powiedziałem, że kiedyś razem służyliśmy w wojsku. Na budowie był to częsty temat rozmów, a wiadomość o jego śmierci wszystkich nas bardzo przygnębiła i jeszcze bardziej wzmogła nasze modlitwy. Bez chwili wahania pojechałem na pogrzeb, który był wielką uroczystością religijną i manifestacją patriotyczną. Uczestniczyłem w koncelebrze, miałem szczęście nawet stać bardzo blisko trumny Męczennika... Trudno tu wszystko opisywać... To był wielki dzień dla całej Polski!

CZYTAJ TAKŻE: List Papieża: droga naprzód

Potem było wiele pięknych i podniosłych wydarzeń, kolejne rocznice śmierci i nasze spotkania księży – byłych żołnierzy – u jego grobu na Żoliborzu. Muszę dodać, że męczeństwo naszego kolegi bardzo zmobilizowało nas do regularnych spotkań. Rozszerzający się kult, niezapomniana beatyfikacja w Warszawie, a potem wiele uroczystości w całym kraju, a nawet i za granicą, stały się piękną okolicznością, abyśmy byli tam obecni. Dzięki Ordynariatowi Polowemu mieliśmy w Warszawie dwa ogólnopolskie spotkania księży – dawnych żołnierzy. W 1997 roku, ówczesny biskup polowy, Sławoj Leszek Głódź, (także został powołany do służby wojskowej, rok wcześniej przed nami) „zwołał” nas na dwudniowe koleżeńskie spotkanie. Rok po beatyfikacji księdza Popiełuszki, obecny biskup polowy, Józef Guzdek, na podobnym spotkaniu, wręczył nam jesienią 2011 roku dopiero co ustanowiony medal „Błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki” [przyznawany jest osobom duchownym i świeckim, które „na wzór księdza Jerzego służą prawdzie, miłości i przebaczeniu” * – przyp. red.]

ks. Jan Zając
Śnieżnica, jesień 2016


*Medal ten został ustanowiony między innymi (w pierwszej kolejności) z myślą o uhonorowaniu alumnów-żołnierzy, którzy odbyli zasadniczą służbę wojskową w tzw. jednostkach kleryckich LWP. Jednostki te oficjalnie były nazywane szkolnymi batalionami ratownictwa terenowego. Oni też znaleźli się w pierwszej grupie odznaczonych.