«Przeżyłem piękne życie»
Tytuł magistra fizyki oraz dojrzałe powołanie. Wycieczka z Karolem Wojtyłą oraz rozmowa z Fidelem Castro. Ale również „papamobile” podczas Meetingu, piosenka Cielito lindo, zaśpiewana podczas kongresu… („Ślady” nr 6/2014)Po raz pierwszy spotkałem Lorenza Albacete w Waszyngtonie w 1996 roku. Powiedziano mi wcześniej, że jest intelektualistą, który mógłby pomóc w rozwoju Ruchu w USA. Po tym, jak pozwolił mi wytłumaczyć sobie nieco, czym jest CL, ze swoim ironicznym i mrukliwym sposobem bycia powiedział mi: „Ale przecież ja jestem z Ruchu! Rzecz w tym, że tutaj nikt mnie za takiego nie uważa…”. W ten sposób rozpoczęła się jedna z największych przyjaźni mojego życia, z człowiekiem umiejącym sprawić, że czułem się swobodnie w jego obecności, ponieważ potrafił tworzyć atmosferę pokornej zażyłości, mimo że był i jest absolutnym protagonistą współczesnego amerykańskiego Kościoła.
Lorenzo przychodzi na świat w San Juan na wyspie Portoryko. W jego życiu nie od razu pojawiło się powołanie religijne, wcześniej była nauka. Jest obiecującym młodym fizykiem, bliskim zdobycia prestiżowego tytułu doktora nauk, kiedy CIA konfiskuje jego pracę, ponieważ zawiera tajemnice wojskowe wagi państwowej. To, co dla powierzchownego człowieka stałoby się czystą przeszkodą, dla niego staje się znakiem. Wychodząc od niego, zaczyna zastanawiać się nad swoim życiem. Pojmuje, że nauka nie może w pełni odpowiedzieć na jego pragnienie poznania. Rodzi się dojrzałe powołanie, które czyni go kapłanem i teologiem. Swoimi wystąpieniami oraz pismami natychmiast zdobywa uznanie całego amerykańskiego Kościoła.
Wycieczka po Waszyngtonie. Zostaje wykładowcą w Instytucie im. Jana Pawła II w Waszyngtonie oraz specjalnym doradcą do spraw hiszpańskich Konferencji Episkopatu Stanów Zjednoczonych; jest serdecznym przyjacielem przyszłego kardynała Seana O’Malleya oraz wielu amerykańskich biskupów. Kardynała Karola Wojtyłę poznał w połowie lat 70. – to jemu powierzono zadanie pokazania mu Waszyngtonu przy okazji spotkania poświęconego rodzinie, w którym razem uczestniczyli. Doświadczenia nigdy nie wpędzają go w pychę, ale zawsze pozostawiają pokornym poszukiwaczem osobistej wiary, nawet wtedy gdy w 1998 roku z okazji wizyty Jana Pawła II na Kubie Fidel Castro pozostanie zdumiony rozmową, którą z nim odbył na temat obrony człowieczeństwa jako fundamentu wiary. Ksiądz Albacete podarował mu wtedy Zmysł religijny.
Bóg w hotelu Ritz. Ksiądz Lorenzo nigdy nie przestanie na siebie patrzeć jak na biedaczynę z Ewangelii, który potrzebuje zbawienia miłującego Ojca. Ksiądz Giussani zafascynuje go ze względu na ten szacunek oraz współdzieloną przez nich sympatię do wolności każdego człowieka oraz dowartościowanie egzystencjalnego niepokoju współczesnego człowieka, tak bardzo obecnego w narodzie flagi gwiazd i pasów. Dla obydwu ani subiektywistyczne prądy, w których gubi się amerykański protestantyzm, ani narzucanie całej organizacji i reguł „neogotyckiego”, wrogiego współczesności katolicyzmu, nie mogą sprostać udzieleniu odpowiedzi na ludzki dramat. Nie mówiąc już o tym, że Lorenzo jest pełen defektów nietolerowanych przez amerykański purytanizm: pali, pije, je… Nigdy nie przestanie z tego żartować. Potrzeba kogoś, kto codziennie pozwoliłby człowiekowi czuć się wolnym tam, gdzie on żyje, także w pięciogwiazdkowym hotelu, jak sugeruje w swojej zdumiewającej książce God at the Ritz („Bóg w hotelu Ritz”). Spotkanie z księdzem Giussanim staje się dla Lorenza najcenniejszą rzeczą (nie wiadomo, czy to prawda, ale ponoć pewnego razu przełożył spotkanie z Karolem Wojtyłą, który był już wtedy papieżem, ponieważ ksiądz Giussani wyznaczył mu spotkanie w tym samym dniu). Prywatne oraz publiczne rozmowy z księdzem Giussanim staną się wątkiem przewodnim, nadającym od tej pory bieg jego życiu. Ze względu na swoją gruntowną formację naukową, w latach 90. zostaje mianowany rektorem Papieskiego Uniwersytetu Ponce w Portoryko. Wkrótce potem jednak składa dymisję, ponieważ zgodnie ze swoim charakterem woli raczej dać spokój niż kłócić się po to, by narzucić swoją linię myśli osobom, które jej nie akceptują.
Ojciec i dzieci. W Portoryko pozostawia dar, jakim było założenie Ruchu, on sam tymczasem wraca do Nowego Jorku, gdzie zostaje asystentem duchowym CL. Cały swój czas oddaje Ruchowi, prezentując książki księdza Giussaniego w całych Stanach Zjednoczonych, prowadząc rekolekcje, głosząc homilie oraz spotykając się z osobami świeckimi, duchownymi, biskupami i profesorami. Wspierany przyjaźnią księdza Carróna nie przestaje spowiadać i wszystkim pomagać; wiele osób spotyka charyzmat CL za jego pośrednictwem i pozostaje nim zafascynowanymi.
Także świat bardzo daleki od wiary i wyraźnie mniej zainteresowany tą kwestią pragnie z nim rozmawiać. Pisze więc do „New York Times Magazine”, „New Yorkera”, „New Republic”; występuje w telewizji CNN, PBS, w TV Mother Angelica oraz gości na salonach osób świeckich w mieście, które nigdy nie śpi; bierze udział w New York Encounterze, kulturalnych spotkaniach Crossroads oraz Meetingu w Rimini we Włoszech. Wyglądem i sposobem bycia przypomina Chestertona: z jego twarzy, podobnie jak z twarzy wielkiego pisarza, nigdy nie znika uśmiech osoby pewnej tego, że miłujący Ojciec zawsze czeka na swoje dzieci. Kto nie pamięta go, kiedy przywieziony do audytorium podczas Meetingu elektrycznym samochodem, udaje papieża jadącego papamobile, błogosławiąc trzema palcami? Albo czy wciąż jeszcze nie rozbawia myśl o wielkim kongresie teologicznym w Meksyku, gdzie po swojej lectio magistralis prosi o zaśpiewanie Cielito lindo („Najdroższa moja”), ponieważ mając 6 lat, w obecności swoich rodziców podczas jakiejś publicznej uroczystości, nie udało mu się dokończyć tej piosenki?
Fried chicken. Wielu z nas uczyło się od Lorenza, przede wszystkim Veni per Mariam: Chrystus darowany nam z ciała Maryi, a nie stworzony przez naszą myśl, jak to można zobaczyć zbyt często nie tylko w Ameryce. Jego wizja świata była tak bardzo związana z rzeczywistością, tak bardzo konkretna. Patrzył, dotykał, wąchał… Nieskończoność była dla niego utkana ze skończoności. Bóg był elementem doświadczenia, nigdy intuicją umysłu. I miał związek z fried chicken czy też wiecznymi piórami, którymi się pasjonował. To jego poczucie identyczności między tajemnicą a konkretnymi szczegółami rzeczywistości jest być może rzeczą, którą wielu zachowuje jako coś najdroższego, co po nim pozostało.
Także w ostatnich latach, kiedy choroba oraz konieczność opiekowania się bratem ograniczają jego mobilność, jego osoba dominuje w umysłach oraz w sercach przyjaciół bliskich i dalekich. „Przeżyłem piękne życie – powiedział kilka dni przed tym, jak nas pozostawił. – Zawsze podążałem za Chrystusem. Będę żył tak długo, jak zechce tego Chrystus”.