Zdjęcia z pobytu w kenijskiej wiosce Ol Moran

Pięć dni w Ol Moran

Beethoven, Jonasz i sawanna: 25 studentów z Nairobi spędziło część wakacji w domu dla dzieci niepełnosprawnych i osieroconych
Anna Leonardi

Wyjazd z Nairobi i dotarcie do Ol Moran, wioski położonej na skraju sawanny w hrabstwie Nakuru, zajęło sześć godzin. Dwudziestu pięciu studentów z Ruchu, w towarzystwie księdza Daniele Bonanniego, przyjechało do Magnificat House, domu dla niepełnosprawnych dzieci i sierot, prowadzonego przez siostry ze zgromadzenia Służebniczek Nawiedzenia, kilkoma matatu, publicznymi minibusami wypełnionymi po brzegi wbrew wszelkim prawom fizyki. Postanowili spędzić tu pięć swoich wakacyjnych dni. „W ciągu roku dwa razy w miesiącu podejmujemy gest charytatywny w slumsach położonych wokół Nairobi – mówi ksiądz Daniele, kapłan z Bractwa św. Karola Boromeusza, który od dwóch lat przebywa w Kenii. – To właśnie najbardziej porusza młodych, którzy zazwyczaj są tu nieco zamknięci, nieprzeniknieni. Trudno stwierdzić, czy jest coś, co ich ekscytuje. Jednak w soboty, kiedy udajemy się na gest charytatywny, otwierają się całkowicie. Pomyśleliśmy więc, że ciekawie byłoby dowiedzieć się, dlaczego ten gest sprawia im taką radość, proponując im wyjazd do Ol Moran”.

Początkowo pomysł wzbudził sporo pytań wśród młodych. Niektórzy, jak Lucy, opowiadają, że na początku byli nieco zdezorientowani: „Obawiałam się, że będziemy się nudzić, gdzieś na odludziu, nie mając nic ciekawego do roboty. Jak mogliśmy to nazwać ‘wakacjami’?”. Inni byli nawet sceptyczni co do samego sensu tej inicjatywy: „Zadawaliśmy sobie pytanie: «Po co w ogóle tam jedziemy, jeśli nie zawozimy jedzenia ani ubrań?»” – wspomina Bryan. W kraju, w którym dobroczynność prawie zawsze wiąże się z pomocą materialną, pomysł dawania bez „dawania czegoś” niektórym wydawał się bezsensowny. „Wyzwanie polegało jednak właśnie na tym: co jest w stanie nas poruszyć w życiu? Co daje nam satysfakcję?” – wyjaśnia ksiądz. Dni, z ich prostym rytmem, były przestrzenią, w której młodzi ludzie próbowali poważnie podejść do tych pytań i pragnienia poczucia się użytecznymi. „Wspaniale było patrzeć na to, jak pomagaliśmy sobie nawzajem doświadczać każdego szczegółu, również dzięki lekturze fragmentów tekstów księdza Giussaniego o miłości (caritas), która, jak sam mówi, jest prawem każdego istnienia” – mówi ksiądz Daniele.



Rano śniadanie, słowa księdza Giussaniego i odmawianie jutrzni wspierały młodych i ich zaangażowanie w zajęcia organizowane dla dzieci z Magnificat: gry planszowe, robótki ręczne i kilka piosenek. Po południu program rozszerzał się na całą wioskę. Wyposażeni w gitarę studenci przemierzali czerwone drogi, aby wyciągnąć dzieci z domów. Na początku było ich niewiele, potem coraz więcej: „Pierwszego dnia były onieśmielone – opowiada Tony. – Potem to one na nas czekały. Kiedy się zjawialiśmy, wybiegały nam na spotkanie, krzycząc i skacząc”. Po meczach i wspólnym śpiewaniu w kręgu, popołudnia kończyły się krótkim przedstawieniem teatralnym. Była to biblijna historia Jonasza, którą studenci odgrywali w kilku odcinkach. „Wyobraźnia tych dzieci, nieskażona jeszcze przez telewizję i media społecznościowe, jest żywa i gotowa do zaangażowania. Wróciły następnego dnia, bo chciały się dowiedzieć, jak skończy się ta historia – wyjaśnia Juliana. – Prawdziwym osiągnięciem było przekształcenie starego samochodu w wieloryba, z tekturowym pyskiem i zębami. Kiedy wjechał na scenę i bagażnik się otworzył, by ‘pożreć’ Jonasza, dzieci były zachwycone”.



Wieczorem, po powrocie do parafii, w której mieszkali studenci, omawiali wydarzenia dnia: „Podczas assemblei, analizując to, co poszło dobrze, a co gorzej, odkrywaliśmy, że się zmienialiśmy, że jesteśmy inni. A w każdym razie byliśmy coraz bardziej ciekawi, co wydarzy się następnego dnia” – wyjaśnia ksiądz Daniele. Nawet zajęcia po kolacji zawsze były dla młodych źródłem zachwytu: wyjście, by obserwować gwiazdy i odmówić kompletę pod Drogą Mleczną, proszenie sióstr zakonnych i księdza z Ol Moran o opowiedzenie o swoim życiu w Afryce, słuchanie Opus 61 Beethovena i odkrywanie, że dźwięk skrzypiec może o nich mówić. „Nigdy nie słyszałam muzyki klasycznej i nigdy nie widziałam tak ogromnego nieba. Całe to piękno sprawiło, że stałam się jeszcze bardziej uważna na potrzeby innych, ale także na moje własne. Przyjaźń to ten nieustanny dar” – mówi Naomi.

CZYTJA TAKŻE: Kolumbia. Ponad granicami

Rankiem ostatniego dnia Consolata zadała pytanie, które zmusiło wszystkich do chwili zatrzymania przed pożegnaniem się z dziećmi z Magnificat House i wioski: „Jaki sens miała próba pokochania tych ludzi, skoro wracamy do Nairobi?”. Lucy, ta, która przyjechała bez większego entuzjazmu i ze słuchawkami w uszach, mówi: „Przebywanie z tymi dziećmi zmieniło moje serce. Nie sądziłam, że jestem do tego zdolna, tymczasem przyszło mi prowadzić je przez zabawę, słuchać ich i pomagać osobom niepełnosprawnym. Myślałam o ich dobru bardziej niż o swoim. Teraz to dobro nie może już opuścić moich myśli”. Consolata dodaje: „Znamy imiona wszystkich, nazywaliśmy ich po imieniu. To bardzo ważne, bo pozwala nam myśleć o tym, jak patrzy na nas Bóg”.

W Kenii musi to wywoływać duży efekt. Tutaj, gdzie średnia wieku populacji wynosi 18 lat, a klasy w szkołach liczą po 80 osób, nauczycielom trudno jest zapamiętać imiona swoich uczniów. „Zwracanie się do siebie po imieniu to małe ziarenko, znak nowości. W społeczeństwie, w którym dzieci często są traktowane jako inwestycja na przyszłość, a wszystkie relacje mierzy się korzyściami finansowymi – wyjaśnia ksiądz Daniele – odkrycie, że miłość nie polega na robieniu czegoś, ale na dawaniu siebie, wypełnia życie. To jest skarb, który zabraliśmy ze sobą do matatu, wracając do Nairobi”.