©Unsplash/Scott Graham

Źródło nowości

Świadectwo przedstawione podczas Dnia Inauguracji Roku dla dorosłych z CL w Lombardii

Jestem menedżerem w dużej marce ekskluzywnej mody i jestem bardzo zafascynowany swoją pracą, która koncentruje się wokół piękna, w nieustannym i ekscytującym dialogu między kreatywnością a rzemiosłem. Zarządzam produkcją wszystkich kolekcji (torebek, butów, ubrań itp.) oraz wszystkim, co dzieje się za kulisami pokazów; moją codzienną pracę dobrze opisuje film Diabeł ubiera się u Prady. Świat luksusu błyszczy, jest pełen przepychu i wiąże się nierozerwalnie z sukcesem i sławą; dlatego stawia bardzo interesujące i prowokujące wyzwania kulturowe, zwłaszcza w kontekście „nowych praw”.

W ostatnich latach moje życie było naprawdę intensywne, bogate w doświadczenia osobiste, rodzinne i społeczne, na drodze wiary i szczerego posłuszeństwa propozycjom Ruchu, ale na froncie pracy często czułem się „rozdarty”, jakbym stał u progu wyidealizowanych Słupów Herkulesa. Czasami odnosiłem wrażenie, że piękno, którym żyłem, nie może zmieścić się w kontekście pracy, gdzie panują różne kryteria osądu, do których, jak się wydaje, trzeba się dostosować, aby być bardziej „pragmatycznym”. Jednak najczęściej powracające w moim przypadku pytanie brzmiało: „Jak mogę prawdziwie żyć wiarą w mojej pracy?”. Zastanawiałem się, jaki mógłby być mój wkład, jako chrześcijańskiej obecności, w tak odległym kontekście.

Mój ojciec często powtarzał mi metodę proponowaną przez świętego Pawła: „Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie!” (1 Tes 5, 21). To zrodziło we mnie, już w najmłodszych latach, wielką fascynację i otwartość na całą rzeczywistość, bez uprzedzeń; pełne napięcia pragnienie, by zweryfikować, jak życie może być spójne i prawdziwe w każdej dziedzinie. Jednak ta moja głęboka potrzeba autentyczności, bycia obecnością także w pracy – bycia misją, powiedziałbym – z czasem stała się ćwiczeniem niemal psychologicznej introspekcji, miarą moich możliwości. Zawsze ostatecznie przyznawałem się do swojej nieadekwatności wobec próby sformułowania osądów, które „dokumentowałyby” racje wiary. Było to niemal ciężarem, dodanym do niezliczonych zagadnień życiowych i zawodowych. Pozostawało próbą ogólnego zaczerpnięcia z Ruchu, aby wypracować kompromisowe stanowisko, ostatecznie bezowocne.

Tym, co mnie odblokowało, był osąd tego, co naprawdę oznacza „bycie obecnym”, który Davide Prosperi zaproponował w ubiegłym roku podczas assemblei Włoskiego Stowarzyszenia Centrów Kultury (Kultura: być ze względu na Chrystusa). Przypomniał nam wówczas, że jedyną oryginalnością, jaką wnosimy do świata, nie jest owoc indywidualistycznej refleksji, lecz osąd wspólnotowy (comunionale), zrodzony z przeżywanej jedności. Źródłem nowości, którą mogę wnieść do mojego kontekstu, jest jedność, do której przynależę, która konkretyzuje się, gdziekolwiek jestem, w towarzystwie tych, których Chrystus powołał razem ze mną, tych, których ja nie wybrałem.

Opowiem o epizodzie, w którym po raz pierwszy zobaczyłem to w działaniu. Podczas assemblei pewna lekarka opowiadała, że stanęła wobec problemu sumienia dotyczącego osądu przeprowadzania wysoce inwazyjnych badań prenatalnych, które znacząco zwiększały prawdopodobieństwo wystąpienia wad rozwojowych i pośrednio zachęcały do aborcji. Lekarka ta zwróciła się do Davide, mając nadzieję, że odradzi jej zgodę na nie, ale w trakcie rozmowy, jeszcze przed wejściem w meritum sprawy, pierwszą rzeczą, jaką usłyszała, było pytanie, czy rozmawiała o tym z członkami Ruchu pracującymi na jej oddziale. Bardzo ją to zaskoczyło. Zaprzeczyła, twierdząc, że jedynymi dwiema osobami z Ruchu, które jej towarzyszyły, były dwie młode pielęgniarki, niedoświadczone w tym konkretnym temacie, ale Davide w odpowiedzi zachęcił ją ponownie, aby zaczęła właśnie od jedności ich trzech, pomimo różnic pod względem pełnionej roli i doświadczenia, co rzeczywiście nastąpiło.

Inną inspiracją, która naprawdę zapoczątkowała nowość dla mnie, była lektura tego oto fragmentu tekstu księdza Giussaniego: „Dwa czynniki w naszej konfrontacji ze światem determinują zatem jednolitą, syntetyczną, czujną postawę w tej współpracy, jaką jest nasze poważne, szczere i lojalne życie z braćmi w człowieczeństwie. Po pierwsze, bycie w komunii […]. Po drugie, bycie, do szpiku kości, w obrębie wymagań i potrzeb ludzkości” (L. Giussani, Una rivoluzione di sé. La vita come comunione (1968–1970), Rizzoli, Milano 2024, s. 159).

Opowiem teraz o epizodzie, który wiąże się właśnie z tymi dwoma punktami wskazanymi przez Giussaniego. Jako menedżer jestem oceniany pod kątem różnorodności i integracji, co oznacza, że w moim zespole występuje pewna heterogeniczność osób, które mieszczą się w określonych kategoriach; zazwyczaj koncentruje się ona na obszarach związanych z orientacją seksualną. W obliczu tego wyzwania odkryłem w sobie nową postawę, nie wycofanie (jak to często bywa: mówię, że ta okoliczność mnie nie dotyczy, ponieważ zasady gry nie są takie, jakie by mi odpowiadały, a zatem szukam skrótów, by spokojnie żyć). Jakby propozycja Giussaniego rzuciła światło na fakt, że mogę żyć integralnie w tym kontekście, nie rezygnując z niczego, i że tę rzeczywistość może zamieszkiwać Chrystus.

W praktyce rozmawiałem z jedynym przyjacielem z Ruchu, który pracuje w mojej firmie, chłopakiem znacznie młodszym ode mnie. Doszliśmy do wniosku, że nikt nie zajmuje się niepełnosprawnością, więc zwróciłem się do działu kadr z nowatorską propozycją włączenia, konkretnie związaną z niepełnosprawnością. Podjęliśmy działania i zapuściliśmy się na nieznane dla firmy terytoria. Rozpoczęliśmy współpracę ze stowarzyszeniem pracującym z młodymi ludźmi z zespołem Aspergera i zatrudniliśmy jednego z nich na okres próbny. Osoba ta początkowo nie chciała z nikim rozmawiać. Wszyscy w zespole przeszliśmy kurs, aby znaleźć najodpowiedniejsze sposoby interakcji z nią i powoli, po cichu, ta historia stała się także udanym korporacyjnym przykładem prawdziwej różnorodności i inkluzji. W istocie, po kilku miesiącach chłopak ten zaproponował, że może pracować w większym wymiarze godzin, a ostatecznie zatrudnił się na stałe, prosząc o możliwość przebywania w biurze z kolegami, którzy stali się jego przyjaciółmi, mimo że początkowo powiedziano nam, że najlepiej umieścić go w wydzielonych, odizolowanych przestrzeniach.

Ten epizod głęboko mnie poruszył, ponieważ uświadomił nam, że nie przebywamy tylko w swoim gronie, a potem – w konkretnych sprawach – polegamy na tych z odpowiednią wiedzą, na tych, którzy rozumieją lepiej. Tymczasem to właśnie nasza „czysta” jedność – nawet jeśli jeden jest menedżerem wyższego szczebla, a drugi stażystą – generuje nowe stanowisko i nowy osąd. Nie jesteśmy proszeni o walkę na noże (choć czasami się to zdarza), aby zmieniać zasady, które nam się nie podobają: jesteśmy raczej proszeni o to, abyśmy naprawdę starali się „zamieszkać” w tych zasadach, z osądem wynikającym z naszego doświadczenia wspólnoty. „Inteligencja wiary staje się inteligencją rzeczywistości” – powiedział papież Benedykt XVI (Przemówienie do uczestników XXIV Zgromadzenia Plenarnego Papieskiej Rady ds. Świeckich, 21 maja 2010). A kardynał Pizzaballa, na wystawie poświęconej pokojowi, przygotowanej przez młodzież z GS na Meeting, powiedział nam, że musimy wskazywać „punkty światła” i nadziei wszędzie tam, gdzie toczy się wojna. Te dwa prawdziwe i zrozumiałe spostrzeżenia towarzyszą mi w życiu codziennym.

Z głębokiej intuicji, że tylko nasza jedność może zrodzić nową i oryginalną obecność w świecie, zrodziło się we mnie pragnienie poznania tych z Ruchu, którzy przeżywali takie same jak ja wyzwania związane z pracą w sektorze dóbr luksusowych. A kolacja u mnie w domu z około dziesięcioma osobami (połowę z nich poznałem tamtego wieczoru), pracującymi dla różnych marek, niespodziewanie przekształciła się w comiesięczne spotkania przy kolacji z około siedemdziesięcioma osobami pracującymi w tej branży. To tak zwana „kolacja luksusu”, ale nie zrozumcie mnie źle: to kolacja „luksusu”, a nie kolacja „luksusowa”, mamy zatem spartańskie menu; nie ma homarów, szampana ani skrzypiec.

Tematem podczas tych kolacji są problemy pojawiające się w pracy i życiu. W ostatnim czasie pracujemy nad książeczką będącą owocem spotkania młodych z CL w Ávili, podczas którego została przywołana przypowieść o talentach. Centralną kwestią nie jest liczba talentów, które otrzymujesz, ale twoja relacja z Tym, który ci je dał („Prendi parte alla gioia del tuo padrone” – „Wejdź do radości twego pana”). Naszą jedyną troską nie jest znalezienie „konkretnego” momentu w pracy, aby nabyć wspólne techniczne umiejętności do zastosowania, ale raczej wspieranie się nawzajem w pełniejszym przeżywaniu przynależności do Ruchu, aby pomóc sobie osądzać merytorycznie, aż do „ostatniej mili”, wyzwania, wobec których stajemy w zwykłych okolicznościach naszego olśniewającego sektora.

Oczywiście jest to zarodkowa i ironiczna próba, ale pokazuje – przede wszystkim mnie – korzyść płynącą dla człowieka ze stawiania czoła nie tylko wyzwaniom zawodowym, ale całemu życiu, wychodząc od jedności w Chrystusie, który nas poprzedza i zwołuje razem, a nie od indywidualistycznego rozumowania. Muszę jeszcze wiele zrozumieć, ale coraz bardziej oczywiste staje się dla mnie to, że decydujące jest pozostawanie na drodze Ruchu, zanurzenie swojego życia – nawet w szczegółach – w tej prowadzonej przyjaźni, z gotowością na bycie „niepokojonym”, na zmianę swoich przekonań. Doświadczam zatem, że podążanie za nie oznacza „abdykacji” z mojego człowieczeństwa, ale raczej pokrywa się z coraz dogłębniejszym odkrywaniem siebie.

A ta komunia jest dla mnie bardzo konkretna, przede wszystkim w uprzywilejowanej relacji z moją żoną w ramach powołania małżeńskiego, a także z przyjaciółmi z mojej wspólnoty i mojej grupy Bractwa, we współdzielonym życiu i w poważnej pracy nad Szkołą Wspólnoty. Uznaję, że ta komunia zawsze istnieje ze względu na jakieś zadanie: życie chrześcijańskie ze swej natury jest misją.

Zanosimy Chrystusa światu, zanosząc tę komunię. Nasza komunia nie jest kołem ratunkowym, które pozwala nam utrzymywać się na powierzchni, ani kocykiem do ogrzania się, gdy narastają trudności, ale raczej ciągłością Jego obecności. O ile w pracy, im bardziej się rozwijasz zawodowo, tym bardziej stajesz się samodzielny, o tyle w życiu chrześcijańskim jest odwrotnie: im bardziej się rozwijasz i doroślejesz, tym bardziej rozumiesz, jak ważna jest zależność.