Justine (z prawej) z Marią

Wszystko bierze się z tego zaproszenia

„Nie chciałam słuchać więcej o religii”. Pewnego wieczoru współlokatorka przedstawiła ją jednak swoim „dziwnym” przyjaciołom. Świadectwo Justine ​​z Zurychu.
Justine Leclerc

Jestem Francuską, ale od roku mieszkam w Zurychu, gdzie robię studia podyplomowe ze statystyki. Dwa lata temu spotkałam Ruch. Spotkanie to wcale nie było oczywiste, a stało się początkiem przyjaźni z Bogiem i z wieloma osobami. Na początku było tylko przeczucie – to, co czasami można by uważać za irracjonalne, wydaje się, że niemal bezpodstawne! – przeczucie, którego doświadcza się, gdy spotkanie jest oznaką czegoś większego.
W 2022 roku wyjechałam na Erasmusa do Wiednia. Wtedy pierwszy raz opuściłam dom mojej matki. Wychowała mnie w wierze katolickiej i zachęciła do przyjęcia chrztu, gdy miałam osiem lat. Jednak w ostatnich latach oddaliłam się od wszelkich form religijności. Z powodów osobistych zadawałam sobie pytanie: jeśli Bóg istnieje, gdzie jest? Jeśli naprawdę tu jest, jeśli jest moim Ojcem i mnie kocha, dlaczego zostawia mnie samą? I po dwóch latach prawie że izolacji, podczas których przeżywałam wszystko na Zoomie, balansowałam między apatią a złością.

Pakując walizki do Austrii, powiedziałam sobie, że chcę przeżyć ten czas w całkowitej wolności, robiąc wszystko, co mi przyjdzie do głowy, nie musząc przed nikim zdawać z niczego sprawy. Idea Boga była oczywiście oddalona o lata świetlne od tego „planu na życie”. Pierwszego wieczoru w Wiedniu, mimo że wreszcie „uwolniłam się” od matki, tak naprawdę już płakałam z tęsknoty za nią. Maria, moja współlokatorka, zauważyła to i zasugerowała, abym poszła wraz z nią do jej „przyjaciół”, jak ich nazwała. Nie miałam na to ochoty, myślałam, że to będzie jeden z tych zakrapianych alkoholem wieczorów w studenckim gronie, a ja przecież nie piję. Wolałam zostać sama i żalić się na swoją sytuację. Jednak w paradoksalny, niemal niewytłumaczalny sposób zrodziło się we mnie pragnienie zaufania tej dziewczynie, którą właśnie poznałam. I tak godzinę później jadłam kolację w domu księży z Bractwa św. Karola Boromeusza.
Nie miałam najmniejszego pojęcia, kim oni byli i czym jest CL. Ja, która chciałam wieść buntownicze życie, z dala od jakiejkolwiek formy religijności… A jednak uderzył mnie sposób, w jaki zostałam przyjęta: przyjęli mnie, obcą osobę o nietęgiej minie, którą przyprowadziła współlokatorka. Pozostali obecni tam młodzi ludzie wydawali się naprawdę zainteresowani tym, by mnie poznać, dowiedzieć się, kim jestem i co sprowadziło mnie do Austrii. Rozmawialiśmy o wszystkim, a przede wszystkim nie tylko o Bogu, jak bym się spodziewała w domu księży. Śmialiśmy się, śpiewaliśmy we wszystkich językach i nagle zrozumiałam, dlaczego Maria nazywała ich „przyjaciółmi”.

Pragnąc lepiej poznać ją i innych, zdecydowałam się przyjąć jej zaproszenie na Szkołę Wspólnoty. Uderzyło mnie to, o czym przeczytałam w Zmyśle religijnym. Byłam wzruszona, zaskoczona faktem, że te teksty mnie poruszają, nawet jeśli nie miałam już wiary, wręcz ją odrzucałam. Wydawały się przemawiać do mnie i do innych, miały w sobie tę uniwersalność, która stopniowo skłaniała mnie do refleksji nad wieloma sprawami: nad moją relacją z innymi, nad darem z siebie, nad moją podstawową potrzebą miłości, prawdy i, szerzej, nad moim powołaniem, które pragnęłam odkryć. Nie chodziło o dyskursy metafizyczne czy filozoficzne, których nie zrozumiałaby taka biedna matematyczka jak ja, ale po prostu o ponowne odczytanie własnego codziennego doświadczenia w świetle tych tekstów.
W tej pracy wspierał mnie fakt, że nie byłam sama i że inni także ofiarowali mi swoje doświadczenie. Bardzo się cieszyłam, że czasami to inni pomagali mi zrozumieć słowa księdza Giussaniego, zwłaszcza w języku niemieckim! I stopniowo czułam się zafascynowana tym towarzystwem, na które się natknęłam. W sobotę rano chodziłam z nimi obierać ziemniaki do sióstr Matki Teresy, konkretnie odkrywając, co znaczy dawać siebie bezinteresownie. W niedzielę uczestniczyłam we mszy św. w parafii Bractwa św. Karola Boromeusza, gdzie dzieci krzyczały po włosku, gdy uznawały, że homilia była za długa… w ten sposób nauczyłam się języka włoskiego!

CZYTAJ TAKŻE: W szkole Damó

Jak mogę opisać wdzięczność, jaką przeżywam, nawet po dwóch latach? Wdzięczność za otrzymanie tej darmowej przyjaźni, tej drogi, która powoli prowadzi mnie do zadania sobie pytania o to, co łączy tych ludzi, co zaszczepia w nich tę miłość i przyjaźń, którymi emanują? Stopniowo mam wrażenie, że ten Bóg, o którym nie chciałam już słyszeć, ciągnie mnie za rękaw i mówi: „Hej, zapomniałaś o Mnie, ale Ja o tobie nie!”. Tak rozpoczął się mój powrót do wiary, w zupełnie nieoczekiwany sposób. I chcę podkreślić, że ten powrót to droga, jestem jeszcze na początku, są strome podejścia, ale też i przepiękne krajobrazy.
Jednak przede wszystkim teraz, w Zurychu, znalazłam w tych ludziach niesamowitych towarzyszy drogi, i nieprzypadkowo używam tego słowa. Myślę, że jeśli jest coś ważnego, to jest to powinność kultywowania, pielęgnowania tej przyjaźni, która jest wyjątkowa ze względu na swoją bezinteresowność i to, co ją inspiruje. Życzę każdemu z nas, abyśmy byli tego świadkami i dzięki temu mogli współdzielić ją ze wszystkimi, zwłaszcza z tymi, którzy nie mieli jeszcze szczęścia jej spotkać.