Mario Guacan. Poniżej początek roku w Quito

Ekwador. Powrót do domu

Spotkanie, lata spędzone daleko od domu, a potem „przebudzenie”. Edukator opowiada swoją historię: „Bycie w Ruchu pomogło mi pozbyć się strachu, przedstawiać rzeczy takimi jakimi są” (z listopadowego „Tracce”)
Mario Guacan

Poproszono mnie, abym opowiedział o tym, co sprawia, że nadal żyję i jestem szczęśliwy, pomimo okoliczności, przez które musiałem przejść. Ruch poznałem 13 lat temu w Portoviejo, mieście w Ekwadorze. Spotkałem go w konkretnych twarzach: o. Valter, o. Francesco, s. Daniela, Stefania, ludzie z Cesal, z Avsi... I w wielu młodych ludziach z parafii Ducha Świętego. Spotkałem potężny, prawdziwy charyzmat wychowawczy, który pomógł mi uświadomić sobie, że wszystko ma znaczenie. Zostałem zaproszony na Szkołę Wspólnoty i odkryłem, że tam nie czyta się Biblii, nie odmawia Różańca, ale czyta się książkę, a potem zadaje pytania, rozmawia o poważnych, codziennych sprawach, porównuje tekst z własnym życiem. Teraz jestem bardziej świadomy wartości pytań. I to nie byle jakich pytań.
Piosenki, wspólne posiłki, pierwsze wakacje... To było samo życie, ale miało w sobie coś jeszcze, jakiś sens. Nauczyłem się być dyspozycyjny w obliczu rzeczywistości, na przykład w obliczu wyzwań w mojej pracy, w budowaniu programu edukacji przedszkolnej, w przedstawianiu go ministerstwu. To był nowy i piękny sposób patrzenia na wszystko w życiu. Byłem szczęśliwy. Problemy nie zostały rozwiązane, ale patrzyłem na nie inaczej. Spotkałem kilku przyjaciół, którzy nadal tu są: jestem wdzięczny za ich obecność, podziwiam ich, są twarzami, w których widzę siłę charyzmatu, który spotkaliśmy i któremu jesteśmy wierni nie z powodu naszych własnych zasług, ale z powodu miłosierdzia Kogoś Innego, który nas pociągnął i zjednoczył.



Jednak pod wpływem okoliczności życiowych, przeprowadzki do innej prowincji, ale przede wszystkim strachu przed korzystaniem z wolności, opuściłem tę drogę i przyjaciół z Ruchu na około sześć lat. W tym czasie zdałem sobie sprawę, że czegoś mi brakuje. Myślałem, że pracując z księżmi i biskupem wszystko pozostanie takie samo. Ale tak nie było. Praca nie miała tego samego sensu i smaku, choć była bardzo interesująca. Czytałem książki i czasopismo Ruchu, ale nie byłem tak szczęśliwy, jak wtedy, gdy miałem miejsce spotkań, w którym mogłem być na nowo rodzony, gdzie mogłem podejmować wyzwanie do stawania się bardziej sobą. Potem przyszła pandemia. Wtedy się „obudziłem” i postanowiłem wrócić. Znów szukałem tych relacji i wszystko zaczęło się od nowa, nawet jeśli było tylko „wirtualne”. Zaproponowałem innym kolegom Przebudzenie człowieczeństwa Juliána Carróna, zapraszając ich do wspólnej lektury. W tej podróży nie mogę nie podziękować Panu za towarzysza, którego postawił na mojej drodze, moją żonę Rosemary. Razem przebyliśmy tę drogę. Odkąd przybyliśmy do Portoviejo, nie wiedząc, co nas czeka, co się z nami stanie, nauczyliśmy się podejmować ryzyko. Pomimo trudności w małżeństwie, wciąż walczymy, wciąż stawiamy im czoła.

CZYTAJ TAKŻE: Początek w początku

Bycie w Ruchu pomogło mi pozbyć się strachu, przedstawiać rzeczy takimi, jakie są, stawić czoła zmęczeniu z powodu dzielenia się pracą z ludźmi, którzy uważają się za lepszych. Dziś są nowe wyzwania, nowi liderzy, ale jestem spokojny, ponieważ nauczyłem się, że to nie ja robię rzeczy, ale Tajemnica, która prowadzi tę historię i doprowadza ją do końca. Relacje, które rodziły się lub ponownie otworzyły z tak wieloma ludźmi, sprawiają, że kocham tę drogę mocniej, kocham ten charyzmat bradziej, ponieważ otwiera umysł i coraz bardziej poszerza serce.