Jan Paweł II i ks. Giussani w 1981 r. w Castel Gandolfo

„Jak to będzie, kiedy dotknie nas Byt!”

Jone Echarri jest fizjoterapeutką, która rehabilitowała księdza Giussaniego w najtrudniejszych chwilach jego choroby. Oto fragment jej świadectwa
Jone Echarri

Luigi Giussani to człowiek, który został zaskoczony, uwiedziony i na zawsze schwytany przez Wydarzenie Chrystusa. To spotkanie zdominowało całe jego życie i było racją całej jego egzystencji: żyć i dawać świadectwo o Pięknie, które go wezwało i któremu odpowiedział z wielką pasją. Ta przynależność była obecna w całym jego życiu.

W mojej relacji z nim najbardziej jestem wdzięczna za to, że na własne oczy zobaczyłam rzadko spotykany spektakl człowieka spójnego, co jest najważniejszą cechą tego, co obiecał Jezus: „stokroć więcej tutaj na ziemi”. Spójnego we wszystkim, nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach, w którym objawiają się słabość i ból, o czym opowiem później. Najpierw chciałabym opowiedzieć o niektórych aspektach jego codziennego życia, które wyraźnie pokazują, kim był, czyli jego samoświadomość. Ponieważ w momencie choroby staje się jasne, jak i po co się żyje.

Giussani rozpoczął fizjoterapię dzięki swojej przyjaciółce Carmen Giussani, która przyszła do mojego gabinetu, by zobaczyć terapię, którą stosowałam u moich pacjentów neurologicznych. Kiedy wróciła do Mediolanu, wyjaśniła mu, co widziała: „Myślę, że ta terapia mogłaby ci pomóc”. Kilka dni później Giussani zadzwonił do mnie i powiedział: „Czy mogłabyś przyjechać do mnie na weekend, żeby się mną zająć?”. Był rok 1994.

Na początku chciałam, aby zajął się nim mój nauczyciel z Londynu, uznany profesjonalista o międzynarodowej renomie. Kazał zrobić mi sesję fizjoterapeutyczną, po której ksiądz Giussani poczuł dużą ulgę. Z wielką naturalnością powiedział: „Jeśli człowiek czuje tak wspaniałą ulgę, gdy zostaje dotknięty rękami innej osoby, jak to będzie, kiedy dotknie go Byt!”. Wszyscy obecni zamilkliśmy, ponieważ choroba pokazywała już swoje twarde oblicze, a jednak powiedział: „Jakże to będzie, kiedy zostanie się dotkniętym przez Byt!”. Od tego dnia chciałam się dowiedzieć, co znaczyło to, co powiedział, co to znaczyło w jego codziennym życiu.
Marks mówił, że „religia jest opium ludu”. Przeciwnie, ksiądz Giussani zawsze twierdził, że człowiek religijny to ten, kto intensywnie przeżywa rzeczywistość, a ja powiedziałam: „Chcę obserwować, jak ty intensywnie przeżywasz rzeczywistość” – ponieważ tam wszystko staje się zrozumiałe. I obserwując go uważnie, dzień po dniu, zaczęłam dostrzegać zdumiewające rzeczy.

 Jone Echarri ze swoim mężem Jesúsem Carrascosą podczas 78. urodzin ks. Giussaniego

Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, był sposób, w jaki wstawał rano. Było to poruszające. Wstawał, czekając na wydarzenia, które miały przyjść i od których pomimo podeszłego wieku, mógłby się uczyć. Mówił mi: „Jone, otwórz okno, ponieważ musimy się dowiedzieć, czego musimy się dzisiaj nauczyć”. Po wielu dniach, kiedy słyszałam, jak powtarza te słowa, pewnego dnia zapytałam go: „Ale czego musimy się nauczyć?”, a on odpowiedział: „Tego, że cały ten dzień jest nam dany, abyśmy Go poznali i kochali”.
Wówczas zamilkłam i zrozumiałam, że chciał przeżywać rzeczywistość, odkrywając każdego ranka nie tylko to, co się w niej wydarzało, ale Tego, kto znajdował się w głębi rzeczywistości. Tego, „Kto” jest tym, który nadaje wartość i znaczenie wszystkim rzeczom; wyczuwało się osobistą i bliską relację z Tajemnicą, która sprawiała, że przeżywał rzeczywistość jako dar, coś mu podarowanego, podarowanego jego własnemu życiu, do którego chciał przylgnąć z dziecięcym sercem. Wtedy zrozumiałam sens życia jako powołanie w działaniu.

Moment przeszłości. Jedliśmy spaghetti z oliwą, czosnkiem i chili, kiedy on wykrzyknął: „Ale to jest dobre!”. Potem zastanowił się nad tym i dodał: „Ale jak mógłbym powiedzieć, «ale to jest dobre», gdyby nie istniało pierwotne Dobro? Oto aby sprawić, że przylgniemy do Niego, Pan obdarzył nas podstawową cechą: odczuwaniem smaku, przyjemności. Kto nie otrzymał wychowania, by odczuwać smak i przyjemność, to znaczy wychowania do odpowiedniości przylgnięcia do Tajemnicy, nie może być wolny” (zob. A. Savorana, Vita do don Giussani, Bur, Mediolan 2014, s. 1031).

Najbardziej uderzało mnie to, że wszystko to wydarzało się z wielką spontanicznością, było oczywiste, że te rozważania wynikały z jego samoświadomości, z czegoś, co trudno było mu zachować dla siebie… nawet podczas posiłku było widać, że oprócz nas, był u niego jeszcze jeden Gość, a to sprawiało, że jeszcze bardziej cieszył się wspólnym stołem.

Pewnego dnia obudził się i powiedział swojej sekretarce: „Zbierz wszystkich, którzy są w domu”. Zebraliśmy się wokół jego łóżka, a on powiedział: „Jesteśmy tutaj, ponieważ troszczycie się o moje zdrowie, i to jest dobre, ale to nie wszystko. Nie jesteśmy razem tylko ze względu na to, co robimy, ale żeby pomóc sobie słuchać głosu, który jest w tym, co robimy. Kiedy tak się dzieje, zmienia się otoczenie, tak jak wtedy, kiedy jadę nad morze, zmienia się otoczenie, ponieważ jest morze” (por. tamże, s. 1118). Od tego dnia zyskiwałam wciąż coraz większą świadomość, że morzem jest Pan wszechświata, obecny tam, wewnątrz tego, co robiliśmy. Więź z takim Panem otwarła przede mną na oścież drzwi na relacje z osobami, które miały za zadanie troszczyć się o niego, a on otworzył też przede mną drzwi świata. Pomiędzy tymi czterema ścianami zrozumiałam, że to, co robiłam, było ze względu na dobro świata, dzięki temu, który dawał nam świadectwo, że było tam też Morze.

Jak uczył się od choroby. Pewnego dnia, patrząc na mnie bardzo intensywnym spojrzeniem, powiedział: „Wiesz, czego uczę się od fizjoterapii?”. Zdziwiłam się, a on kontynuował: „Uczę się poznawać relację, jaka zachodzi między fizjoterapią a moralnością. Kiedy rozmawia ze mną Marco Bersanelli, znajomy astrofizyk, pojmuję, że mówi mi o makrokosmosie. Tymczasem, kiedy ty pracujesz nad moim ciałem, dostrzegam mikrokosmos, składający się z maleńkich części, gdzie każda z nich działa w doskonałej harmonii z pozostałymi. Każda część ciała działa, aby spełnić swoją rolę na rzecz całości. Jeśli patrzy się częściowo, może się wydawać, że jest to tylko coś nieuporządkowanego, ciało jest postrzegane jako coś mechanicznego. Tymczasem moralnym punktem widzenia fizjoterapii jest porządek każdej części jako funkcji całości. Zasada wartości ciała i ducha jest taka sama, jest to idealna analogia z moralnością, polega na jedności całego człowieka w wymiarze fizycznym i jego świadomości. Patrzę, jak mogę przekazać to, czego uczę się od fizjoterapii” (por. tamże, s. 990).

Byłam zdumiona, widząc, jak przeżywał wszystko, nawet najdrobniejsze sprawy, w odniesieniu do ostatecznej prawdy. Był człowiekiem, którego rozum nie poprzestawał na powierzchowności, ale był otwarty na ostateczne odkrycie, które nadawało pełny sens wszystkiemu, co przeżywał. Ja, będąc fizjoterapeutką od wielu lat, w najmniejszym stopniu nie mogłam sobie wyobrazić tego, co dostrzegał on.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadałam mu decydujące pytanie: „Jak mogę żyć z intensywnością, z jaką żyjesz ty?”. Spojrzał na mnie bardzo poważnie i powiedział: „Musisz wyjść z inicjatywą, musisz uczynić ze swojego życia osobistą relację z Chrystusem, to znaczy musisz żyć pamięcią i pozwolić, by On zagarniał każdy aspekt twojego życia, a zapewniam cię: jeśli będziesz żyć pamięcią, będziesz przeżywała życie z taką samą intensywnością, z jaką ja je przeżywam”. Chcę podkreślić, że ksiądz Giussani rzadko używał czasownika „musisz”, ale przy tej okazji, aby wskazać powagę i doniosłość tego, co mi mówił, posłużył się tym słowem zdecydowanie: „Musisz”. „Spójrz, Jone, ubogi w duchu to człowiek, który podjął decyzję, i ty musisz podjąć decyzję”. Wtedy w moim życiu postawiłam krok naprzód, chciałam żyć tym samym pięknem życia, które widziałam u niego pomimo jego choroby, i podjąć wyzwanie, które mi rzucił.

Zmieniło to sposób pracy. Jestem fizjoterapeutką i zajmowałam się pacjentami neurologicznymi, którzy cierpieli na bardzo poważne dolegliwości, jak paraliż jednej lub obu stron ciała. Niektórzy z nich odzyskiwali sprawność i znów wracali do całkiem normalnego życia. To oznaczało przeogromną wdzięczność ze strony ich i ich rodzin, które patrzyły na mnie prawie jak na półboga. Widząc doniosłość mojej pracy dla ludzi, Giussani pewnego dnia zadał mi radykalne pytanie: „Hej, Jone, jak myślisz, kto ma więcej szczęścia: ty, która wykonujesz tę pracę, czy też ten, kto pracuje 8 lub 10 godzin na taśmie montażowej?”. Zamilkłam, a on powiedział: „Wprawiłem cię w zakłopotanie? Ten na linii montażowej ma więcej szczęścia, ponieważ gdyby nie pamiętał, zastrzeliłby się”.

Dla księdza Giussaniego pamięć była sprawą życia lub śmierci; oznaczało to, że pamięć nie jest jakąś opcją, ale powołaniem; chciał mi pokazać, że wartość pracy polega nie tylko na robieniu czegoś, ale na przynależności: przynależność przychodzi przed działaniem. Z tego powodu mówił mi: „Satysfakcja z dnia nie zaczyna się w momencie, kiedy zaczynamy pracę, ale minutę wcześniej, kiedy uświadamiamy sobie to, co nam się przydarzyło, Wydarzenie, które nas przyciągnęło, i dopiero wtedy uświadamiamy sobie samych siebie”.

Od tego czasu, zanim otworzyłam drzwi mojego gabinetu, mówiłam sobie: „Wchodzę do świętego miejsca”. Byłam świadoma, że za pośrednictwem pamięci On przychodził do tego miejsca i mogłam wyraźnie dostrzec, że Jego obecność dotyczyła wszystkiego, co wydarzało się w pracy, przestrzeń między tymi czterema ścianami rozszerzała się i obejmowała cały świat. To, co może wydawać się mało konkretne, stawało się dla mnie bardzo konkretne. Wyobraźcie sobie młodych ludzi, rodziców, którzy nigdy nie będą mieli takiego dziecka jak to, które mieli przed wypadkiem… A jednak udawało mi się stawać wobec nich, iść z nimi, podtrzymywać ich nadzieję, ponieważ wiedziałam, że wszystko zostało odkupione przez Tego, który był obecny. Ileż rozczarowań, ile frustracji, ile bezsennych nocy mi oszczędził!

Zawsze mi przypominał: „Aby być z pacjentami takimi jak my, aby podtrzymać nadzieję ludzi, potrzeba dużo siły, a ta siła nie pochodzi od ciebie, nie oszukuj się! Albo żyjesz pamięcią o Chrystusie, albo nie będziesz w stanie patrzeć na swoich chorych. Na początku będziesz to robić, ale stopniowo zaczniesz opuszczać wzrok, potem odwracać spojrzenie, następnie narzekać i w końcu stracisz zapał do służenia arcydziełu Stwórcy, jakim jest człowiek, i pracować dla ludzkiej chwały Chrystusa”.

Wartość chwili. Jego świadomość wyostrzała się coraz bardziej, stawała się coraz głębsza. Pewnego dnia mówił o wartości chwili: „Każda chwila jest dla wieczności”. Zapytałam go: „Jak mam tym żyć, jeśli na przykład widzę jakąś osobę tylko raz lub jeśli osoba, którą spotykam, jest właśnie tą, z którym mam najwięcej trudności, tą, która wyrządza mi największą krzywdę? Może być tak w pracy, w rodzinie…”. Na co on: „Osoba, którą masz przed sobą, ma to samo serce co ty i takie samo przeznaczenie. Przeznaczenie objawiło się tobie, ponieważ Ono cię kocha, ale kocha też osobę, którą spotykasz, nawet jeśli zadaje ci cierpienie. Jeśli twoje spojrzenie obejmuje tę osobę z tą świadomością, kiedy spotkacie się w niebie, wybiegnie ci ona na spotkanie i obejmie cię, ponieważ w pewnym momencie jej życia spojrzałaś na nią tak, jak teraz patrzy na nią Chrystus”.

Byłam pod dużym wrażeniem. Naprawdę trzeba podtrzymywać żywym pragnienie bycia wychowywanym do patrzenia w ten sposób, ponieważ wtedy niczego się nie traci: ani pozornie trywialnego momentu spojrzenia, ani bólu wywołanego przez jakąś osobę. Nauczył mnie patrzeć na ludzi z szacunkiem, co nie oznacza tylko uprzejmego ich traktowania; oznacza patrzenie na osobę, myśląc o Kimś Innym.

Pojawiają się ograniczenia w wyrażaniu się. Był rok 1997. Ksiądz Giussani zawsze głosił Rekolekcje Bractwa na żywo, ale zaczynał mieć trudności z dykcją i postanowił je nagrać. Siedzieliśmy przed nim, mała grupka osób, ponieważ nie lubił mówić do siebie przed kamerą; chciał widzieć nasze twarze, aby wiedzieć, czy jego słowa do nas docierały. Pod koniec lekcji zapytał nas: „Jak poszło?”. A my odpowiadaliśmy entuzjastycznie: „Świetnie”, ale zanim mogliśmy kontynuować, dodał: „Nie możecie zrozumieć, nie możecie zrozumieć…”. Czego nie byliśmy w stanie zrozumieć? „Tego, że Bóg daje mi wiele w tym okresie, bardzo wiele, ale odbiera mi możliwość wyrażania siebie, i jest to dobrem, inaczej stałbym się człowiekiem pysznym” (por. tamże, s. 987).

Jego droga przez ból. Choroba rozwijała się i zaczął pojawiać się najbardziej przerażający objaw: ból. On tymczasem mówił: „Bóg dopuszcza cierpienie, aby życie było bardziej życiem. Życie bez cierpienia kurczy się, zamyka się w sobie” (por. tamże, s. 1091). Ale czasami ból był silny i trwał długo. Byłam smutna, ponieważ nie wiedziałam, jak mu pomóc, ale on mówił mi: „Nie bądź smutna, ponieważ to też jest pozytywne, sądzę, że jest to sposób uczestniczenia w męce Chrystusa. On także był człowiekiem takim jak ja” (por. tamże, s. 1072).

Życie stawało się coraz trudniejsze: tracił mobilność, mowę, przeżywał bolesne chwile… ale nie zredukował swojej ludzkiej godności. Potrzeby jego serca dalej pozostawały żywe, chciał intensywnie przeżywać okoliczności, mówiąc „tak” Tajemnicy. Wiedział, że Chrystus je przeszedł i wygrał. Dlatego mówił: „Bóg nie okazuje swojej miłości tylko wtedy, gdy daje nam dobre rzeczy, ale także wtedy, gdy dopuszcza rzeczy, które nam się nie podobają”, i ta pewność co do miłości, którą darzył go Bóg, była wyczuwalna w stanie jego duszy. Pewnego dnia, kiedy czuł się lepiej, powiedział: „To tak, jakby Dziewica Maryja, święty Józef i święty Riccardo Pampuri powiedzieli mi: «Zależy nam na tobie, idź naprzód, robimy, co możemy, najlepiej jak się da!»”. Ale pewnego dnia odkryłam, że doznawał także innego rodzaju bólu. Był bardzo smutny, dlatego zapytałam go: „Coś jest nie tak, czy źle się czujesz?”. Odpowiedział: „Nic mi fizycznie nie dolega, ale nie mogę znieść myśli, że tak wiele osób nie zna Chrystusa”.

Widziałam, jak przeżywał dla Chrystusa i w Chrystusie dzień swoich ostatnich imienin, wspomnienie świętego Luigiego Gonzagi. Czuł się już bardzo źle i powiedział mi: „Pozostaje mi mało życia, ale do ostatniego tchnienia moim pierwszym uczuciem dalej będzie wdzięczność, ponieważ to życie pochodzi od Niego” (por. tamże, s. 1146). Te słowa dały mi do myślenia. Zwykle w takich sytuacjach słyszy się: „To życie nie jest życiem, po co tak żyć, lepiej umrzeć…”. Tymczasem w pierwszej kolejności odczuwał wdzięczność, uznanie Boga za źródło, które komunikowało życie w jego istocie.

Innym kluczowym momentem dla zrozumienia, kim był dla niego Chrystus, była bezczynność, rzecz dość częsta u osób cierpiących na Parkinsona. Zdarza się nagle, bez ostrzeżenia, że pacjenci pozostają jak bez baterii, całkowicie wyczerpani. Kiedy wyszedł z tego transu, powiedziałam mu: „Kiedy znajdujesz się w takim stanie, musisz czuć się bardzo samotny”. On odpowiedział: „Nigdy nie jestem sam, ponieważ Chrystus jest nieodłącznym towarzyszem mojego «ja»”. Pragnęłam zachować te słowa w sobie na zawsze.

Nadszedł decydujący dzień, który bardzo mnie naznaczył. W październiku 2004 roku miał bardzo ciężki dzień i wieczorem, kiedy wszystko się skończyło, powiedział mi: „Co za okropny dzień”. Taki był, realistyczny człowiek, ale zaraz po tym dodał: „Ale jeśli przeżywam ten dzień z dążeniem, by przeżyć te okoliczności, żyjąc możliwościami, na które Tajemnica pozwala, mam niezłomną pewność, że podążam lepiej i szybciej w kierunku Przeznaczenia, które kiedyś zobaczę, dużo lepiej niż we wszystkich projektach, które mogłem sobie sam zaplanować na ten dzień. Oto dlaczego ten dzień jest piękny, ponieważ jest prawdziwy” (por. tamże, s. 1146).

CZYTAJ TAKŻE: ARGENTYNA. KSIĄDZ GIUSSANI I PROKURATOR

Jak możecie sobie wyobrazić, gdy to usłyszałam, po tak strasznym dniu – a nie był to jedyny – zrozumiałam, że przeżywał życie jako ofiarę, z bezgraniczną ufnością w plan Ojca. Przeczuwał, że ostateczne spotkanie jest już blisko, a jednocześnie przyjmował Jego wolę, wiedząc, że wszystko było dla jego dobra, i pragnąc z zapałem współpracować przy odkupieńczym dziele Chrystusa.