Kazachstan. Gdzie kończy się wojna?
W niektórych miastach rok rozpoczął się od protestów. Ljubow, kierowniczka ośrodka dla niepełnosprawnej młodzieży w Karagandzie, opowiada o swojej nadziei (tekst z kwietniowych „Tracce”)„Kiedy słuchałam wystąpienia Putina, w moim wnętrzu rozbrzmiewało jedno słowo: «Niemożliwe! Nie może tak być…». Ale zdałam sobie sprawę, że to wszystko jest możliwe. Ponieważ wojna często przechodzi przez życie, moje życie. Tam się rozpoczyna”. Ljubow Khon, 64 lata, jedna z odpowiedzialnych za wspólnotę CL w Kazachstanie, mieszka w Karagandzie, mieście liczącym pół miliona mieszkańców, położonym w sercu kraju tak wielkiego jak cała Europa Zachodnia, który na początku roku przeżył dwa dramatyczne tygodnie: protesty na ulicach i represje, koktajle Mołotowa i ofiary (ponad 200 zabitych, tysiące rannych i aresztowanych). Punktem zapalnym były rosnące ceny, gaz i chleb. Ale złość prawdopodobnie sięga głębiej. Na ulicach Ałma-Aty, byłej stolicy, spotkały się po raz pierwszy po latach krew i pojazdy pancerne i rozegrały się sceny, które przynajmniej częściowo poprzedziły te, które rozgrywają się teraz na Ukrainie. Ljubow, była nauczycielka, a dziś kierowniczka ośrodka dla młodzieży niepełnosprawnej (nazywa się Majak, „latarnia morska”, i zasługiwałby na osobny artykuł), stanęła razem z przyjaciółmi w obliczu nowej tragedii, która dotyka ich bardzo mocno z bliska. „Dla nas jest to ogromny ból. W Kazachstanie z różnych powodów zmieszały się wszystkie nacje zamieszkujące byłe ZSRR. Mieszka tu wielu Ukraińców, którzy mają krewnych na Ukrainie. Ale ból jest dziesięciokrotnie większy, ponieważ tak wiele drogich osób – na przykład niektórzy z moich byłych uczniów, moja siostra i jej rodzina – mieszkają w Rosji”.
Co mówi się o tamtejszej wojnie?
Dużo się o niej rozmawia. Czasami w jednym tylko celu: by ustalić swoje stanowisko i bronić go za wszelką cenę. A tego typu konfrontacje są smutne. Ale dla mnie jest jasne, że wojna kończy się tam, gdzie serce otwiera się na poszukiwanie prawdy. Tylko wtedy możesz patrzeć na drugiego nie jak na wroga, ale jak na brata.
Czy widziałaś jakieś przykłady tego w ostatnich tygodniach?
Mój przyjaciel przyszedł do pracy pierwszego dnia wojny, niosąc w sercu ból z powodu siostry mieszkającej na Ukrainie; i mocno pokłócił się z kolegą, który usprawiedliwiał napaść rosyjską. Tamtego wieczoru odmówiliśmy Różaniec razem z przyjaciółmi. Następnego dnia moja przyjaciółka przyszła do pracy i objęła tamtego kolegę, nie mówiąc ani słowa. W pierwszych dniach uderzył mnie także widok tego, jak przeżywały tę sytuację inna moja koleżanka i protestancka przyjaciółka, która za moim pośrednictwem poznała doświadczenie Ruchu – płakały bez przerwy, wydawało mi się, że zgasła w nich iskra życia. Jednak stopniowo zdały sobie sprawę, że potrzebują drogi wyjścia z tego stanu. W ten sposób jedna wzięła udział w naszej wspólnej modlitwie, druga – niespodziewanie – przyjęła zaproszenie na spotkanie matek dzieci niepełnosprawnych z biskupem. Pierwsza potem mnie objęła: „Jakże to piękne, że jesteś w moim życiu, zaczęłam oddychać”. Druga, po wyjściu ze spotkania, miała w sercu nadzieję nie tylko dla naszej młodzieży z ośrodka, ale przede wszystkim dla samej siebie. Było to widoczne w oczach i w uśmiechu.
A co to wszystko powoduje w tobie?
Spotkałam w życiu coś, co pozwala mi patrzeć na wszystko bez lęku. Po szoku i pierwszej reakcji, znów wyruszam w drogę. Potrzebuję czasu, aby pamięć zaczęła pracować, aby Jezus się wcielił i znów przyszedł do mnie i dał mi słowa życia. A nie zawsze jest to automatyczne. Wojna wielokrotnie zaczyna się w nas.
W jakim sensie?
Pewna droga mi osoba przeżywa trudny moment z żoną, która ją zdradziła. Przeżywa doświadczenie wojny pełnej antypatii, nienawiści, wyparcia się samej siebie… Ja sama w tym czasie przyjrzałam się uczciwie mojej relacji z mężem, który od prawie miesiąca był pełen sprzeciwów i roszczeń. Uświadomiłam sobie, że żyłam z zimnym i twardym sercem. Wojna często zaczyna się we mnie. I zdałam sobie sprawę, że to był mój dobrowolny wybór, czy będę żyć jak na wojnie, czy też żyć, nie tracąc życia. Odczułam takie ubóstwo, ból z powodu samej siebie, bliskich i dalekich, i taką potrzebę Jezusa, że pierwszy raz w życiu w ciszy poranka odmówiłam z płaczem Różaniec. W tym momencie stawałam wobec Chrystusa z moją potrzebą. Prosiłam Go, aby wygrał wojnę, która się we mnie rozpoczynała. To właśnie wtedy to, co się dzieje na Ukrainie, wniknęło do mojego serca. Prosiłam, by Jezus stał się ciałem mojego życia, ponieważ świadomość, że On mnie nie pozostawia, pomaga mi patrzeć na to, co się dzieje. Przypomniałam sobie to, co Julián Carrón często proponował nam z Giussaniego: „Wielkim problemem dzisiejszego świata nie jest już pytająca teoria, ale pytanie egzystencjalne. Nie: «Kto ma rację?», ale: «Jak żyć?»”. I to tutaj rozpoczyna się moja odpowiedzialność: otrzymałam darmowo nadzieję, aby współdzielić ją z innymi. To był pierwszy krok świadomości, która miała początek w osobistej pracy nad Szkołą Wspólnoty. I zdumiewa mnie to, że książka Oddać życie za dzieło Kogoś Innego zawiera w sobie wszystkie odpowiedzi na mój ból, który przestaje być przeszkodą i staje się towarzystwem w drodze, okazją, by dotrzeć do istoty tego, co spotkałam.
Co jest dla Ciebie decydujące w tej sytuacji?
Moje serce, które krzyczy, potrzebuje odnaleźć sens wszystkiego. A odpowiedzi, które słyszę zewsząd, nie wystarczają – są jak zgiełk. Pierwsza pomoc jest następująca: wolność i potrzeba wprawiają w ruch moją pamięć i mój rozum. Następnie pomaga mi wspólnota: papież Franciszek, ze swoim bólem i współdzieleniem cierpienia drugiego człowieka i Kościoła; ksiądz Carrón, który w 2014 roku na spotkaniu w Petersburgu, gdzie była mowa także o Ukrainie, już wtedy wydał rozjaśniające osądy. I te słowa księdza Giussaniego o Iraku w 2003 roku: „Zbawienie wynika z naśladowania Chrystusa, z utożsamienia się z Jego pojmowaniem człowieka poprzez przyzywanie łaski, by człowiek czynił ze swoją wolnością to, co Chrystus uczynił ze swoją: oddał własną śmiertelną słabość w ręce miłosiernego Ojca”. Ale bardzo pomocne są również świadectwa przyjaciół z Ukrainy.
W ostatnich miesiącach także wy przeżyliście bardzo trudny okres. Czego nauczyłaś się w tamtych dniach zamętu?
Odkryłam pilną potrzebę prawdy i rozumnej wiary. Czuję się wolna w naszym towarzystwie właśnie dlatego, że jest to miejsce prawdy. Dla nas tutaj nie jest to łatwe – przez wiele lat ukrywaliśmy się za ideologicznymi schematami. Łatwiej było okopać się w milczeniu, w swojego rodzaju samooszukiwaniu się albo w biernej obojętności. Tymczasem w tym miejscu mogę zadawać pytania, ryzykować i poruszać najbardziej niewygodne kwestie. Już 12 stycznia, czyli przed zakończeniem stanu wyjątkowego, wznowiliśmy lekcje u nas w ośrodku. Była to wielka radość dla dzieci i rodziców. Tego samego wieczoru wysłałam zdjęcie przyjacielowi z Włoch. Odpowiedział mi, że nasze ośrodek jest znakiem, że Bóg chce objąć cały Kazachstan. Kiedy to przeczytałam, pomyślałam, że przesadził – w tamtym momencie sytuacja była jeszcze zbyt trudna… Ale po jakimś czasie, gdy ponownie sięgnęłam po lekturę książki Zostawić ślady w historii świata, stało się dla mnie jasne, że nie ma stanowiska, które pasowałoby mi bardziej niż stanowisko Giussaniego. Paragraf „Wychowanie do życia społecznego” pomógł mi zrozumieć słowa mojego przyjaciela na temat ośrodka dla młodzieżowy: nasza praca, która służy odpowiadaniu na potrzeby człowieka, charakteryzuje się świadomością, że wartość jednostki ma wartość dla wszystkich. „Za pośrednictwem pracy rzeczywistość jest modulowana i modelowana przez człowieka (…), wychodząc od ludzkiej przyjaźni, zawiązującej się między tymi, którzy gromadzą się w imię Chrystusa i która nazywa się Kościołem”. Tylko Jego miłosierdzie rodzi życie. Cała reszta to wojna i ból.
Napisałaś do kilku przyjaciół: „Jestem pewna, że, to, co teraz przeżywamy, jest wielką okazją dla nas wszystkich, aby odzyskać otwarte, wolne i zdeterminowane stanowisko w sprawie tego, co napotkaliśmy”. Dlaczego? Co daje ci tę pewność?
Moje serce, moja długoletnia droga, moje doświadczenie. To nie słowa mnie przekonują, ale to, co objawia się w doświadczeniu i staje się jasne. Pragnę tylko „słów”, które podniosłyby moje oczy znad ziemi. A głos, który może je wypowiedzieć, należy do Tego, który zawsze budzi moje zaufanie, ponieważ darzy mnie tak wszechogarniającą miłością, że przezwycięża i obejmuje moją kruchość. Tylko przed Nim mogę uklęknąć z całym moim pragnieniem bycia kochaną w tym szalonym świecie. Zdałam sobie sprawę z jednego: w ciągu dnia zapominam się modlić, zapominam, że trwa wojna, zapominam o cierpieniu… Zapominam o Nim. Ale dlaczego to sobie uświadamiam? Ponieważ Bóg nie przestaje do mnie przychodzić i wciąż pukać: „Obudź się, rozejrzyj się wokół, otwórz oczy… Jestem tutaj”. Droga, którą podążam w towarzystwie przyjaciół, budzi mnie i wytrąca z nieprzytomności. Tak jak dostrzeganie w każdym potrzeby Tego, którego ja spotkałam darmowo. W mediach społecznościowych umieściłam zdjęcie księdza Giussaniego: „To jest mój wielki przyjaciel, spotkanie z nim zmieniło moje życie”. W komentarzach jedna z mam z „Latarni morskiej” napisała: „Dzięki tobie nauczyłam się odczytywać wszystko na innym poziomie”. Na co ja: „Bez tego spotkania nie byłoby ani głębszej lektury, ani naszej «Latarni Morskiej»”. Kilka dni później spotkałyśmy się. I w pierwszej kolejności powiedziała mi: „Musisz mi powiedzieć, kim jest ksiądz Giussani. Chcę wiedzieć o nim wszystko”.
#Ślady