„Nasze życia należą do siebie”
Przyjeżdżają o każdej porze dnia i nocy, i ktoś na nich czeka. Co widzą ci, którzy przyjmują ludzi uciekających przed wojną? Głosy polskiej wspólnoty CL, zanurzonej, jak cały kraj, w rzece uchodźców i pomocy zamieszczone w kwietniowym „Tracce”Przez dworzec główny w Krakowie przepływa teraz ogromna rzeka ludzi. Pociągi przyjeżdżające z Ukrainy wysadzają na peronach kobiety, dzieci i osoby starsze o każdej porze dnia i nocy. Od początku konfliktu granicę Polski przekroczyło już ponad dwa miliony uchodźców, którzy zostali następnie rozlokowani w większych polskich miastach: w Warszawie, Lublinie, Częstochowie, Wrocławiu…
Polski rząd w rekordowym czasie zdołał uchwalić specjalną ustawę ułatwiającą integrację: oprócz przyznania 10 euro dziennie dla każdej goszczącej rodziny, zostały uproszczone procedury zawierania umów o wynajem, zatrudniania, zapisy nieletnich do szkoły i zagwarantowane bezpłatne przejazdy na terenie całego kraju. Dostosowano prawo, aby wesprzeć nadzwyczajne poruszenie wielu Polaków, którzy od razu otworzyli swoje domy, zaoferowali posiłki, transport i miejsca pracy. Ponad 100 tysięcy osób zgłosiło się jako wolontariusze na granicach lub na dworcach kolejowych, aby pomóc ukraińskim rodzinom znaleźć mieszkanie lub kontynuować podróż. Gdy przemieszczają się między torami kolejowymi a namiotami, są rozpoznawalni dzięki żółtym kamizelkom z napisem cyrylicą „pomoc”. Zwykli ludzie w różnym wieku i bez specjalnych umiejętności oprócz pragnienia, by wyjść naprzeciw temu nieprzerwanemu strumieniowi przybywających z Ukrainy.
Jest wśród nich Anna. Ma 58 lat i zawodowo maluje ikony. Pierwszy raz pojechała na dworzec w Krakowie, podążając za swoją 20-letnią córką Marią. „W porządku, pojadę z tobą na dwie godziny” – powiedziała jej pewnego wieczoru, a potem została całą noc. To był pierwszy raz z długiej serii. „Nie dajesz rady nie wrócić następnego dnia. Potrzeba jest zbyt duża” – opowiada Anna. Nocą też wszystko się komplikuje, zarówno emocjonalnie, jak i logistycznie. W tych godzinach nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto by gdzieś podwiózł, czy załatwić nocleg, i zapadają ciemności także w ludzkich duszach. Pewnej nocy Anna przyjęła starszą kobietę. Była sama. Zaprowadziła ją do stołu w kawiarni, czekając, aż ktoś przez stronę Facebooka, aktywowaną specjalnie po to, by zarządzać potrzebami, znajdzie jej nocleg. Trzymała ją za rękę i uspokajała, starając się używać słów wspólnych dla języka polskiego i ukraińskiego. „Wtedy, tuż przed tym, jak miała zostać odwieziona do hotelu, powiedziała mi: «Anno, nie zostawiaj mnie, jesteś jedyną przyjaciółką, jaką mam w tym obcym kraju». W ciągu tych kilku chwil rodzi się całkowite zaufanie”. Tak jak przydarzyło się to Ukraince, która poprosiła ją o pomoc w zakupie biletu do Paryża. Nie potrafiąc rozgryźć rozkładów jazdy na stronie internetowej PKP, oddała Annie własną kartę kredytową. „Ty to zrób” – powiedziała jej. „I w ten sposób odkryła, jak zdarza się w wielu przypadkach, że rachunki bieżące są puste z powodu dewaluacji ukraińskiej waluty. To wolontariusze, jeśli jest to możliwe, płacą za bilety, by mogli wyjechać za granicę” – wyjaśnia Anna.
Zagraniczne telewizje są bardzo zainteresowane opowieścią o tym, co dzieje się wśród polskich wolontariuszy i ukraińskich uchodźców, ponieważ historia tych dwóch narodów jest naznaczona starciami, które wciąż płoną w pamięci najstarszych. Rodzina Anny pochodzi właśnie z okolic Lwowa, który do lat 80. należał do Polski. Jej ojcu jako dziecku udało się cudem uchronić od rzezi, jakiej dopuścili się Ukraińcy. Jeden z dziennikarzy zapytał ją: „Dlaczego pomaga pani tym ludziom? – Ponieważ nie chcę, by ktokolwiek na świecie cierpiał to, co wycierpiał mój ojciec”.
Dziś Kraków jest nasycony, to wszystko, co mogło zmienić się w schronienie dla uchodźców, zostało w nie przekształcone. Centra handlowe, siłownie, parafie, stare szpitale są wypełnione po brzegi i zaczęto zapełniać kwatery z dala od miasta. Teraz Ukraińcy zostają skierowani do hoteli na wybrzeżu Morza Bałtyckiego i do pensjonatów w górach.
Wrocław jest położony dalej od granicy z Ukrainą, ale wielu uchodźców znalazło zakwaterowanie także tutaj. Jacek razem ze swoją żoną udostępnił w swoim mieszkaniu pokój Olenie, która uciekła ze swoją córką Emilią. Nie potrafi nazywać ich uchodźcami, dla niego są przyjaciółkami. „Jesteśmy jedną rodziną. Emilia chodzi do przedszkola z naszym synem dzięki zachęcie dyrektorki, szukamy też stałej pracy dla Oleny” – opowiada Jacek. Co wieczór dzwonią do męża Oleny, Sławy, który pozostał we Lwowie. On z kolei udzielił gościny kilku osobom z Kijowa. „Wieczorem, kiedy prowadzimy rozmowę wideo, oni też przychodzą, wszyscy patrzymy sobie w oczy, widzimy ten ból, ale czujemy, że jest nie tylko to. W tajemniczy sposób nasze życia się skrzyżowały i teraz do siebie należą. Jesteśmy dla siebie nawzajem znakiem. To staje się źródłem nadziei. A nadzieja dodaje nam odwagi”.
W małej wspólnocie Ruchu we Wrocławiu inne rodziny zrobiły to samo. A kiedy w niedzielę spotkały się w swojej grupie Bractwa, zaprosiły również swoich gości. „Śpiewaliśmy nasze piosenki, zaczynając od Povera voce i Only our rivers run free („Tylko nasze rzeki płyną wolne”), ponieważ wydawało nam się, że jest to najbardziej bezpośredni sposób komunikowania się z nimi. Potem przeczytaliśmy oświadczenie Ruchu w sprawie wojny. Wreszcie zjedliśmy razem obiad”. Wracając do domu, Ola, żona Jacka, zapytała Olenę, czy jest zmęczona. „Nie, było pięknie. Poczułam się kochana, nawet jeśli moje życie jest teraz takie kruche”.
W dniu, w którym rosyjskie czołgi zaatakowały Ukrainę, Joanna poszła do szkoły i zapytała kolegów z klasy i nauczycielkę: „Po co się uczymy, jeśli nie wiemy, czy nam się to przyda? Jeśli nie wiemy, czy będzie przyszłość?”. Ale żadna z odpowiedzi nie zdołała uspokoić jej strachu. W kolejnych dniach brała udział w modlitwie różańcowej odmawianej podczas przerw między lekcjami i z przyjaciółmi z GS udała się na jeden z krakowskich stadionów, aby pomóc w zbiórce odzieży. Ale nic się w niej nie zmieniło, dopóki nie poznała Tatiany i jej 13-letniego wnuka Rusłana, dwóch Ukrainców, których jej rodzice postanowili ugościć w domu. Na początku czuła się przy nich bardzo nieswojo, następnie pewnego popołudnia, wróciwszy do domu, zastała panią Tatianę biorącą się za przygotowanie dla wszystkich kolacji. „Witamy, Joanno, brakowało nam ciebie!” – powiedziała jej. „Nagle poczułam się kochana za nic. Ponieważ nie dałam im nic”. A potem zauważyła Rusłana, jego pragnienie, aby móc wrócić do szkoły. „Przestałam narzekać każdego ranka i marudzić z powodu odpytywania w szkole”.
Pewnego wieczoru Joanna postanowiła pójść na dworzec, aby pomóc. Wahała się od tygodni. Ale dzięki temu, że w domu przebywali Tatiana i Rusłan, nabrała odwagi, aby się zaangażować. Kazano jej rozdawać jedzenie. „Wyciągałam torebki i mówiłam tylko «Proszę bardzo» po ukraińsku. Nigdy dotąd nie usłyszałam tyle razy słowa «Dziękuję» – opowiada. – I nigdy nie zapomnę twarzy osób, które odprowadzałam do sali z łóżkami polowymi. Dzieci po prostu szczęśliwych, że mogą iść spać. Wróciłam do domu zmęczona, ale szczęśliwa. Tata powiedział mi, że zrobiłam to, czego moje serce chciało od początku”.
Dagmara mieszka w miejscowości położonej niedaleko Wrocławia. Ma męża i dwoje dzieci, jest bijącym sercem wspólnoty CL w Polsce, za której sekretariat i komunikację odpowiada. Od kiedy wybuchła wojna, wiele próśb o pomoc przewinęło się przez jej telefon komórkowy. Nieznane osoby, wraz z upływem dni, stały się imionami i twarzami, które trzeba było odszukać, znaleźć im transport, łóżko. „W Polsce robimy to wszyscy. I jestem bardzo dumna z mojego narodu. Ale zdaję sobie sprawę, oglądając telewizję, że wokół tego jest dużo sensacji. Czuję potrzebę dotarcia do istoty tych aktów miłosierdzia”. Opowiada, że kilka dni przed inwazją, pewien zaprzyjaźniony ksiądz poprosił ją o przygotowanie świadectwa na kurs dla narzeczonych. „Zapisałam kilka punktów, następnie wojna wydała mi się czymś poza jakimkolwiek priorytetem”. Kusiło ją, by zadzwonić do księdza, żeby mu powiedzieć, że chce odpuścić. Ale wtedy, patrząc wstecz na historię swojego małżeństwa, uświadomiła sobie wierność Boga. „Każdy trud, każdy krok był podtrzymywany przez ciągłe wydarzanie się na nowo Jego obecności. W tym znajduję dzisiaj moją nadzieję. A wieczorem, kiedy modlę się z dziećmi, modlę się za cały świat”.