PRZEMYŚL. „NASZA PODRÓŻ DOPIERO SIĘ ROZPOCZĘŁA”
Przyjaźń z ukraińską dziewczynką i godziny spędzone na polskiej granicy, gdzie przybywają uchodźcy. „Człowiek ma w sobie punkt, którego nawet wojna nie może usunąć”„Wiesz, obrazy przypominają te, które widzisz w telewizji. Ale w wiadomościach nie ma powietrza. A powietrze jest przesiąknięte bestialskim ludzkim dyskomfortem: zapachem, potem, zmęczeniem, potrzebami… To jest druzgocące. Ale jak to wytłumaczyć?” Trudno to sobie uświadomić. Jest to prawie niemożliwe, jeśli cię tam nie było. Przemyśl to polskie miasto, które w ostatnich dniach stało się znane na całym świecie. Pogranicze: z jednej strony stoją prowizoryczne namioty, wolontariusze przybyli z połowy Europy i dworzec kolejowy, który widzieliśmy w dziesiątkach reportaży. Z drugiej strony Ukraina, wojna Putina i pociągi, które przyjeżdżają załadowane po brzegi kobietami i dziećmi, życiem i rozpaczą. Bomby słychać teraz już także we Lwowie, 97 kilometrów na wschód. Ale z wagonów wciąż wysiadają uchodźcy. Do tej pory uciekło prawie trzy miliony osób. Bardzo wielu przeszło właśnie przez Przemyśl, aby kontynuować podróż do krewnych, przyjaciół lub do kogokolwiek, kto jest w stanie pomóc, gdziekolwiek. I to właśnie tam, w pobliżu tych peronów, Giorgio i jego przyjaciele zobaczyli coś, co „od oczu schodziło w dół, do serca”, rany i pytania drążące w środku, nawet teraz, gdy jesteś w domu, z 29 matkami i dziećmi wyrwanymi szaleństwu, po 46 godzinach niewyobrażalnej podróży.
Dla Giorgio Orsiego, przedsiębiorcy z Cernusco sul Naviglio, na obrzeżach Mediolanu, żonatego z Angelą, mającego dwoje dzieci, ta historia rozpoczęła się wiele lat temu. Kiedy z Ukrainy, za pośrednictwem stowarzyszenia Dzieci ze Wschodu i Emaus, organizacji non-profit z siedzibą w Charkowie, przyjeżdża Diana. Najpierw na kilka tygodni, potem w ramach opieki zastępczej, w końcu na stałe. Kiedy wybucha wojna, pod bombami znajduje się połowa serca. Wraz z dziećmi z sierocińców, które Giorgio widział kilka razy i którym pomaga na odległość. I z rodzeństwem Diany, które nadal mieszka w Lubotynie, na peryferiach pierwszego zbombardowanego miasta. „Byliśmy w kontakcie z Valją, starszą siostrą, która ma pięcioletnią córkę. Po pierwszych dniach chaosu zadzwoniła do mnie: «Giorgio, próbujemy uciec». Ona, jej córka i trzech braci”. Kobieta z czwórką dzieci dotarli pieszo na miejscowy dworzec i zdążyli złapać pociąg bezpośredni najpierw do Charkowa, a potem do Lwowa, w kierunku granicy z Polską.
„Był czwartek wieczorem, kiedy powiedziałem mojej żonie: jedziemy po nich” – opowiada Giorgio. Organizuje się, by znaleźć busa i jechać do Polski. Francesco Calabria, architekt i partner biznesowy, odwołuje weekendowy wyjazd i proponuje, że będzie mu towarzyszył. Ksiądz Andrea, koadiutor, oferuje parafialnego mikrobusa. „Kiedy się organizowaliśmy, dostałem telefon od Federiki, prezes stowarzyszenia Dzieci ze Wschodu: «Słyszałam, że jedziesz do Polski. W pociągu do Lwowa jest także czworo innych dzieci. Dalibyście rady je zabrać?»”. Potrzebujemy kolejnego vana i załogi. A potem jeszcze jednego i kolejnego, bo w przeciągu pół dnia telefony alarmowe mnożą się i ostatecznie lista liczy 29 osób.
„Pierwszym cudem była dyspozycyjność tych, którzy zaoferowali swoją pomoc, oprócz mikrobusów. Poprosiliśmy stowarzyszenie Rugby Cernusco, zgłosili się natychmiast zarówno przyjaciele, jak i ludzie, których nigdy wcześniej nie spotkaliśmy. Dołączyła również moja córka Lucia z dwójką swoich przyjaciół ze studiów. W przeciągu pół dnia z dwóch busów zrobiło się pięć, każdy z trzema osobami na pokładzie. „Kiedy Enrico, jeden z graczy rugby, którego wcześniej nie znałem, a teraz jest bardzo dobrym przyjacielem, mówi do mnie: «Przepraszam bardzo, czy pojedziemy pusto?», zaczęła się zbiórka żywności i lekarstw”. Konkluzja: furgonetki zapełniają się konserwami, mlekiem w proszku, pieluchami, bandażami. I w sobotę o godzinie 4 rano ksiądz Andrea błogosławi pojazdy i wyruszające w podróż osoby. Podróż trwa 18 godzin, które Giorgio prawie w całości spędza na rozmowach telefonicznych: z Valją, która w międzyczasie powoli zbliża się do Lwowa; z osobami z Ruchu w Polsce, aby zrozumieć, jak działać, z innymi będącymi w kontakcie z Ukrainą… nazwiska i numery obcych ludzi, które stopniowo trafiały na Whatsappa, a na koniec telefon od Mateusza: „Ilu was jest? Czego potrzebujecie? Daj mi dwie godziny i do was oddzwonię”.
Telefon zadzwonił punktualnie, stając się kolejnym elementem tej nieprzewidywalnej i przepięknej historii. „Zdzwonili się z burmistrzem Niwisk, małego miasteczka położonego godzinę drogi od granicy. Zwrócił się on z prośbą do mieszkańców, którzy przynieśli do szkoły łóżka polowe, koce, ręczniki…; nie zabrakło też zabawek i świeżo wypranych pluszaków. Pięćdziesiąt miejsc noclegowych i gorące posiłki, gotowe dla nas i dla przyjeżdżających dzieci”. Kiedy zjechali z autostrady, by podążyć za nawigatorem do wskazanego miejsca spotkania, Giorgio wyznaje, że miał pewne obawy: „Ciemności, polskie wsie, minus pięć stopni… Pisali do mnie z pozostałych busów: jesteś pewien, że to tutaj?”. Było to tam. Na parkingu przed szpitalem czekała na nich grupa przyjaciół, aby rozładować samochody. Osoby obce z nazwiska, z twarzy. Wszystko wydarzyło się podczas podróży. „Spotykamy Mateusza, a on przedstawia mi postawnego mężczyznę, który mówi trochę po włosku z akcentem przypominającym akcent świętego Jana Pawła II: «To Piotr, mój ojciec». Patrzę na niego: «Dziękuję! Ale dlaczego tu jesteście?». Na co on: «Jesteśmy z Ruchu, tak jak wy! Płynie w nas krew księdza Giussaniego!»”.
Francesco opowiada, że wtedy się wzruszył: „Rozpłakałem się, nie wstydzę się tego powiedzieć. Można było sobie jakoś wyobrazić cierpiących ludzi – nie mówię, że było się przygotowanym, ale spodziewałeś się tego. Ale tych, którzy tak pomagali, nie. Wprowadzili mnie w inny wymiar. Patrzono na nas naprawdę tak, jak patrzy na nas Jezus. Wszyscy chcielibyśmy, aby tak na nas patrzono. Ponieważ tak nas stworzył Bóg, tak jak tych, którzy nas przyjęli. Nie było żadnym pewnikiem, że tak zrobią. Nie tylko to, co zrobili, ale jak”.
W tej historii nic nie było pewnikiem. Od Mateusza, który proponuje, że będzie towarzyszył im do Przemyśla i zostanie z nimi, aby im pomóc, po to, co w międzyczasie działo się na dworcu: „Pociąg z Valiją i dziećmi miał przyjechać wcześniej od nas. Od znajomego pracującego w telewizji Sky, dostałem numer do Moniki Napoli, korespondentki wiadomości telewizyjnych, która tam była. Napisałem do niej z prośbą o pomoc. Na co ona: «Nie martw się, ja ich odbiorę»”. Kiedy wysiedli, zastali mikrofon Sky uniesiony do góry jako sygnał. „Giorgio, odebrani: są w holu, w pobliżu bankomatu. Teraz muszę już iść”.
To tam Giorgio i jego przyjaciele znaleźli Valję i rodzeństwo Diany. Na parkingu dworcowym, gdy dzieci wyjeżdżały do szkoły, przygotowali się, aby czekać na pozostałe pociągi, bo „przyjeżdżają, ale nie wiadomo, kiedy i skąd – nie ma komunikatów”. Giorgio, Mateusz i przyjaciele chodzili tam i z powrotem całą noc, gdy na dworzec wjeżdżał jakiś pociąg: „Z busów na perony, ze zdjęciami, które nam przysłali, abyśmy wyśledzili tego, na kogo czekaliśmy”. Wokół fala zagubionych dusz i uściski, spojrzenia w pustkę i pomagający ludzie, kobiety i matki („prawdziwe bohaterki tej wojny”), które pukały do okien, prosząc o podwiezienie, nieważne gdzie, byle daleko od bomb. „Musieliśmy wiele razy odmówić. Ale kiedy dowiedzieliśmy się, że dwie osoby miały dotrzeć kilka dni później, zwolniły się dwa miejsca – mogliśmy zabrać matkę i córkę, które jechały do Neapolu”. Francesco wciąż ma w pamięci twarze: „Czekały na objęcie. Jak wszyscy tam”. W pewnym momencie Giorgio mówi, że znalazł się na ławce z dzieckiem w ramionach: „Miało około sześciu miesięcy. Patrzysz na nie i uświadamiasz sobie, że masz w rękach coś… Czujesz, jakby było twoje. Dziwna rzecz: nie ma różnicy w stosunku do własnych dzieci. Patrzysz na nie w ten sam sposób, nawet jeśli pięć minut wcześniej nie wiedziałeś nawet, że ono istnieje. Ale nie chodzi o to, że musi być twoje, żeby je kochać”.
Po kolei przyjechały wszystkie 29 osoby. Busy wróciły do szkoły. Gorąca herbata, zajmowanie łóżek. Cisza. I pytania, te, które trwają. „To, co zobaczyłem, pozostawiło we mnie rysę – mówi Giorgio. – Ból zapiera dech w piersiach. I wciąż czuję to powietrze w nozdrzach. Ale jeśli mam ci powiedzieć, że moje serce straciło nadzieję, to nie jest to prawda. Ponieważ uważam, że nie znamy losu każdego z nas – może też prowadzić przez wojnę i takie rzeczy jak te tutaj. Nie rozumiesz tego, masz przed sobą krzyk rozpaczy. Ale jeśli spotkałeś w swoim życiu hipotezę odpowiedzi, zdajesz sobie sprawę, że można być nawet najuboższym, najbardziej zmasakrowanym przez wydarzenia, najbardziej potrzebującym, ale ma się w sobie pewien punkt, którego nawet wojna nie może usunąć. Krzyk nie rozlega się pośród ciemności, to nie jest ostatnie słowo”. W pewnym momencie przed wyjazdem do Włoch Alisa, pięciolatka o niebieskich oczach i w różowej czapce z pomponem, wyciągnęła coś z plecaka. „Były to trzy cukierki – opowiada Francesco. – Jeden dała mnie, drugi Lorenzo. Trzeci zatrzymała dla siebie”. Wciąż jest poruszony, myśląc o tym. Strzeże tego cukierka jak skarbu. „Ja przecież nic nie zrobiłem – po prostu prowadziłem busa. Ale czy zdajemy sobie z tego sprawę?”.
CZYTAJ TAKŻE: Moja spragniona bezsilność
Nie, znowu. Nie da się w pełni zdać sobie z tego sprawy. Tak jak nie da się wytłumaczyć otchłani wolności: „To jest dramat – mówi Giorgio. – Nigdy tak tego nie postrzegałem: człowiek jest naprawdę wolny, do samego końca. Aż po zabicie drugiego”. Albo po poświęcenie czasu, energii, życia dla tego drugiego. „To pozostaje we mnie – dodaje Francesco. – Dopóki pomagasz komuś, kogo znasz, możesz to sobie jakoś wytłumaczyć. Ale tutaj nikt z tych, którzy nas przyjęli, nie znał nikogo. A jednak udaje się zrobić coś takiego. Jesteśmy tymi ludźmi. Mamy to samo serce… Potrzebowaliśmy tego samego powietrza”.
I pragnienie doświadczenia tej samej intensywności, teraz, po powrocie do domu, kiedy Diana bawi się w salonie ze swoim rodzeństwem, inne dzieci znalazły osoby, które je przyjęły, i nawet dwie pasażerki, które dołączyły w ostatniej chwili, dotarły już do Neapolu, „zawiezione przez przyjaciół z drużyny rugby, którzy powiedzieli: «Przecież nie możemy zostawić ich samych…»”. Teraz, gdy te 46 tak wypełnionych godzin oddala się w czasie, nawet jeśli wkrótce przyjedzie kolejny autobus i prawdopodobnie przyjadą jeszcze następne. „Oczywiście budzi się mnóstwo uczuć – mówi Giorgio. – Jadę tam, na pogranicze wojny, aby zapewnić bezpieczeństwo dzieciom. Łatwo poczuć ich bliskość. Ale dla mnie interesujące jest to, co zrodziło się między nami. Zasadniczo jestem przyzwyczajony do mówienia «tak», gdy jest spadochron. Ale Matka Boża nie miała żadnego spadochronu wobec Tajemnicy: powiedziała «tak» i to wszystko. Cóż, wydaje mi się, że przydarzyło nam się trochę coś takiego: «Och, moi drodzy, tak naprawdę nie wiemy, co nas czeka. Ale z pewnością jest tu coś wielkiego, obietnica»”.
Napisał to także w ostatniej wiadomości na czacie do towarzyszy podróży: żony, córki, przyjaciół na całe życie i obcych, którzy stali się braćmi. «Zmęczenie fizyczne powoli ustępuje. W mojej głowie pozostaje wiele pytań i prowokacji. Nie ogarnia mnie poczucie, że jestem w porządku z powodu tego, co razem zrobiliśmy, ale pozostaje rana, którą staram się zrozumieć. Naszemu sercu nie wystarczy, że wszystko poszło dobrze – potrzebuje większej pewności. Jest to jednak historia, która nie skończyła się w niedzielny wieczór, w drodze powrotnej, ale dopiero się rozpoczęła. Dla każdego z nas i dla każdego z nich”.