Ryzykowanie życia w Wenezueli
„Rzeczywistość jest powołaniem”. W jaki sposób słowa te nie pozostają tylko słowami? Zwłaszcza tam, gdzie wybuchł najtrudniejszy kryzys, który już od lat czyni codzienność ekstremalnym przeżyciem (ze styczniowych „Tracce”)Anioł Pański i prysznic. Pierwsze gesty rano. Żaden z nich nie jest oczywisty. Pierwszy zależy od ciebie, od świadomości, jaką masz. A w przypadku drugiego nie wystarczy odkręcić kran. W Wenezueli woda to jedna z wielu rzeczy, które pojawiają się i znikają, a wielokrotnie ich brakuje. „Ale tak, zwykle dzień zaczyna się w ten sposób: dziękujesz, że żyjesz, i pogrążasz się w problemach. Aby mieć więcej wody, musieliśmy wykopać studnię 80 metrów poniżej budynku mieszkalnego…”.
Alejandro Marius, 50 lat, żona Alexandra i cztery córki, mieszka w Caracas. Czytelnicy „Śladów” już go znają, opowiedzieliśmy jego historię: pozostawił stanowisko menedżerskie w korporacji w 2009 roku, by pracować w firmach działających społecznie, zaangażował się w założenie Trabajo y Persona – organizacji non-profit zajmującej się projektami szkoleń zawodowych, jest odpowiedzialnym w Ruchu. A wszystko to zanim jego kraj pogrążył się w kryzysie, który już od lat, od czasów Cháveza, czyni życie codziennie różańcem problemów i trudów.
Inflacja szybuje i w skali roku wynosi 2700%. Potrzebne są coraz wyższe stosy banknotów, by kupić to, czego się potrzebuje, a czego nie ma, podczas gdy oficjalne pensje są rzędu 5–10 dolarów. Brakuje światła, benzyny, leków. Przestępczość jest bardzo wysoka. Zgodnie z badaniami Uniwersytetu Katolickiego 94% Wenezuelczyków żyje w biedzie, a 76% głoduje. Wielu nie daje rady i ucieka – od 2008 roku Wenezueli notuje pięć i pół miliona uchodźców, prawie 20% populacji. A połowa z nich ma mniej niż 30 lat – przyszłość kraju wyjeżdża. Czytasz te liczby albo oglądasz zdjęcia z daleka i reakcja graniczy teraz z przyzwyczajeniem: „Wenezuela? Straszne, naprawdę: kto wie, jak dają radę…”, potem przewracasz stronę. Ale kto tkwi w tym dramacie? Co naprawdę znaczy tak żyć?
Podążyliśmy za Alejandro krok za krokiem, prosząc, by opowiedział nam o swoim dniu. Dwadzieścia cztery zwyczajne godziny cierpkiego życia w tym kraju, ale tak pełne problemów, że aż wydają się nierzeczywiste. A tymczasem jest to rzeczywistość, która naciska, popycha, ponagla. Albo lepiej: wzywa. Alejandro często używa słowa „powołanie”, gdy opowiada. Czasami robi to nieświadomie, przychodzi mu to naturalnie. A robi to, mówiąc o rzeczach, które się wydarzyły lub zostały zrobione. Jakby był w nich Ktoś, kto za ich pośrednictwem przywołuje cię, spoza twoich projektów. Na stronicach, nad którymi Ruch CL pracował w tym czasie podczas Szkoły Wspólnoty ksiądz Giussani mówi, że „tęsknota za miłością Chrystusa” rodzi „inną treść samoświadomości, w której zamiast «ja» jest «Ty»” jako „początek działania”. Przez to, jak żyjesz, zaczyna prześwitywać coś innego. Ale tam właśnie trzeba patrzeć, żeby to zobaczyć: na fakty, na życie. W pracy na co dzień.
Dla Alejandro praca rozpoczyna się wcześnie i głównie z domu. „Nawet praca nie jest żadnym pewnikiem w kraju, w którym brakuje wszystkiego” – mówi. Dla niego jest to zwykle ciąg spotkań. Czasami osobistych, w większości przez Zooma lub telefon, z cierpliwością, którą narzucają przerwy w dostawie prądu. „Chwile, by współdzielić sytuację, takie jak zebranie pracowników Trabajo y Persona w poniedziałki rano. Albo tak jak dzisiaj spotkanie z adwokatem w sprawie umowy, weryfikacja jednego projektu, opracowanie budżetu innego. I zebranie z kobietami produkującymi czekoladę w Meridzie, jednej z małych firm powstałej dzięki TyP”. Wczoraj widział się z ambasadorem francuskim w sprawie innych przygotowywanych projektów: „Wysiłek polega na skupieniu się na rozwoju, a nie na sytuacji wyjątkowej. Pracujemy, by osoby mogły się rozwijać, a nie aby je wyręczać. Nie jest łatwo”. Tym, co pomaga mu najbardziej, w tym okresie kwarantann i dystansu, jest właśnie spotkanie z osobami. „Ale pierwszym sprawdzianem pracy jestem ja: czy rano mam albo nie mam chęci zmierzenia się z rzeczywistością, cokolwiek byłoby do zrobienia”.
Nie zawsze tak jest. W miesiącach lockdownu w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że coś traci. „Zatrzymywałem się na tych samych sprawach, nie podejmowałem ryzyka w nowych projektach. Oczywiście brak spotkań osobistych ciążył bardzo. Ale chodzi o to, że moje pomysły wzięły górę nad rzeczywistością. Byłem zmęczony, prawie znudzony”. Odblokował go telefon od Moniki, przyjaciółki z Włoch: „Powiedziała mi: «Spójrz, że tu też się tak dzieje, nie tylko ty tak masz. Przede wszystkim nie jesteś sam». To pomogło. Od tego momentu znów zacząłem się ruszać i wychodzić na spotkanie osobom”.
Pracę przerywa tysiąc wiadomości przychodzących przez WhatsAppa. Stał się on najbardziej przydatnym środkiem komunikacji tutaj: spotkanie przez zooma to niewiadoma, wiadomość prędzej czy później dociera. A do niego przychodzą całe serie: problem w pracy, podpis na dokumencie dla banku… „Ale także przyjaciel, który chce z tobą porozmawiać, ponieważ nie ma już pieniędzy, albo jakaś dziewczyna, która prosi cię o pomoc przy CV”. Wszystkie sprawy bieżące. I wszystkie ciągłe prowokacje, by zrozumieć, „jak wykorzystywać czas, co potraktować priorytetowo”.
W ciągu dwunastu lat historii Trabajo y Persona uformowała ponad trzy tysiące osób, w różnych dziedzinach: producentów czekolady i mechaników, fryzjerów i muzyków. „Zrobiliśmy to własną metodą, która jest szczególna i bardziej angażująca. Nie chodzi tylko o nauczenie zawodu, ale o wsparcie w podjęciu pracy, może założeniu swojej firmy”. Oznacza to kucie za jednym zamachem póki gorące dwóch rozżarzonych kawałków żelaza w stanie wyjątkowym, w jakim znajduje się Wenezuela – w ekonomię i edukację. A to oznacza zaoferowanie przyszłości ludziom, temu, kto pozostaje i temu, kto wyjeżdża, „ponieważ są tacy, którzy założyli biznes tutaj, pośród tysięcy trudności, ale także wielu, którzy wyjechali i znaleźli pracę za granicą dzięki odbytemu szkoleniu”. Pewna kobieta, przedsiębiorca, właśnie zdobyła nagrodę w Paryżu, a inna przyjaciółka produkuje dziś czekoladę w Peru…
Albo właśnie ci, którzy zostali. Jak Argenis, najdroższy przyjaciel, który mieszka w Meridzie. „Jest ode mnie starszy o 8–10 lat, jest chórmistrzem i wraz z lockdowem pozostał zamknięty na wiele miesięcy w kompleksie, w którym mieszka”. I tam, zamiast się poddać, zaczął szukać dzieci, które nie chodziły już wtedy szkoły, i uczyć je muzyki. Flet i cuatro, tutejsza czterostrunowa gitara. Indywidualnie, w sumie około czterdziestu dzieciaków. Kiedy Alejandro poszedł go odwiedzić, wiele miesięcy temu, zastał chór. „Zacząłem rozmawiać z jednym z jego członków, 12-letnim Andrésem. «Dlaczego jesteś tutaj? – Ponieważ muzyka łączy, tworzy połączenia. – To znaczy? – Teraz, gdy nie chodzę do szkoły, pomaga mi skoordynować mózg z rękami. I lepiej rozumiem też matematykę, której mama uczy mnie w domu. A zresztą, wie pan, tutaj wieczorem nie ma prądu, nie ma nic do roboty: a zatem z mieszkającymi w sąsiedztwie przyjaciółmi zaczynamy grać na flecie i łączymy się z drugim blokiem, i z kolejnym…»”.
Jest jeden odkryty nerw, który Alejandro często odczuwa w ciągu dnia – córki. „Wszystkie chcą wyjechać. Nawet najmłodsza, która ma dopiero 14 lat. Kiedy mówi o tym, co chce robić po liceum, już myśli o uczelni za granicą”. To nie perspektywa rozłąki albo nieznanego, kiedy widzi się, że odchodzą, sprawia ból. „Ojciec zawsze chce dobra dla dzieci, a ich wolność jest tajemnicą, którą trzeba objąć. Ale rzecz w tym, że po prostu nie widzą przyszłości w Wenezueli. To mnie boli: doświadczanie na własnej skórze niemocy stworzenia lepszych warunków dla wszystkich”. A co robisz z tą bezsilnością? „Ofiaruję ją Chrystusowi”.
Piękną rzeczą w lockdownie jest to – mówi Alejandro – że częściej jemy razem: „Nawet jeśli nie mówię wiele przy stole. One dużo mówią. Opowiadają o swoim życiu, o tym, co się wydarza: o chłopaku jednej z nich, sytuacji na uczelni, polityce, ruchach LGTB… Morze tematów i dyskusji. Czasem nawet wydaje mi się, że zbyt wiele. Ale jeśli zatrzymasz się na chwilę, by pomyśleć, zdajesz sobie sprawę, że prawdziwym widowiskiem jest refleksja nad tym, jak bezproblemowo ryzykują swoje życie nawet wobec swoich rodziców”. Milczy przez chwilę i dodaje: „Jakiś czas temu czytałem Cień Ojca, powieść Jana Dobraczyńskiego o świętym Józefie. Chciałbym stawać wobec nich ze świadomością, jaką miał on. Ale moja słabość każe mi bardziej myśleć o Wergiliuszu Dantego: towarzyszę ci tak, jak potrafię, ale pozostaję o krok z tyłu. Raj jest dla ciebie”.
Kiedy może, zanim przystąpi do pracy, przegląda wiadomości. Kryzys społeczny, trudny dialog polityczny, nawet po wyborach sprzed miesiąca. „Czasami widzisz pewne rzeczy lub odczytujesz liczby, które są naprawdę przerażające. Ale jestem zaskoczony, ponieważ nie czuję, żebym był przestraszony. To przychodzi do mnie z Ruchu, bierze się z czytania Giussaniego i Carróna, i od papieża. Widzisz różne rzeczy, nawet złe, ale zdajesz sobie sprawę, że są to znaki – służą zrozumieniu, jakie jest twoje zadanie, nie temu, by się wycofać. Rzeczywistość jest powołaniem”.
Znowu powołanie. „Wiesz, czasami myślę o przywileju, jaki mam, że mogę jeść codziennie, podczas gdy wiele osób nie ma na to środków. I często przyłapuję się na myśleniu o tym, jak im pomóc, jak rozwiązać ich problemy. Ale sam nie mogę odpowiedzieć nawet na mój problem ani na moje potrzeby”.
On także odczuwa pewne dolegliwości fizyczne, które musi mieć pod kontrolą. „Zawsze staram się ruszać, ponieważ to pomaga, ale nie mam dużo czasu. Co najwyżej na spacer z psem w ogrodzie kondominium. Jest to zamknięty kompleks, wokół biegnie przewód elektryczny, ale można oddychać – roztacza się piękno Avila, góry położonej na północ od Caracas. A o zachodzie słońca słychać papugi, które latają nad budynkiem. Przypomina mi się Van Thuan, wietnamski biskup przebywający w więzieniu, i naprawdę czuję się uprzywilejowany – nie ma porównania”.
Jest jeszcze jeden temat, który jest zawsze obecny, w jego dniach: zdrowie. „W tym roku wszyscy w rodzinie przeszli zabiegi chirurgiczne, oprócz mnie: złamania, wypadki... Nawet pies miał zapalenie oskrzeli. Traci się bardzo dużo czasu na wizyty i kontrole. I na zdobycie leków”. Wszystko to jest dziś prawie niemożliwe w Wenezueli. Wśród tysięcy działań ostatnich lat Alejandro pomógł niektórym przyjaciołom utworzyć sieć pomocy z zagranicy, mającej na celu sprowadzenie do kraju lekarstw dla tych, którzy nie mogą sobie na nie pozwolić. Ale potrzeba jest wciąż coraz większa, w kraju, gdzie covid uderza bardziej niż gdziekolwiek indziej, ponieważ system opieki zdrowotnej jest dziurawy i czyni niemożliwymi do wyobrażenia sobie rzeczy, które dla nas Europejczyków są oczywistością.
Jakiś czas temu, pewnego popołudnia, dostał smsa: „Była to przyjaciółka z innego miasta, która miała rodzić. Ale w tamtejszym szpitalu nie było wody”. Przerwał pracę: seria telefonów, następnie przelew bankowy na konto „kogoś, kogo nawet nie znam, żeby zawiózł ją do większego miasta”. A potem jeszcze czekanie, modlitwa. „Dziewczynka, dzięki Bogu, urodziła się szczęśliwie. Następnie ci przyjaciele z grupy Bractwa, którzy byli w stanie, pokryli koszty”. Tydzień później jednak jedna z córek miała zaplanowany zabieg na migdałkach „i zdałem sobie sprawę, że w takiej sytuacji nie wystarczyłoby pieniędzy”. I ostatecznie? „Znalazły się… Chrystus nigdy nie zostawił mnie samego z problemami. Dlaczego wątpić? «Hago todo lo mio, pero al final me entrego» – robię, co mogę, ale ostatecznie zawierzam się. My dajemy dwa chleby i pięć ryb, a On czyni cuda. Prawda jest taka, że takie fakty służą nam do tego, by lepiej uświadomić sobie, jak bardzo jesteśmy zależni od Tajemnicy”.
Oto grupa Bractwa. Alejandro mówi, że „jest to miejsce, które pomaga mi żyć intensywniej, porównywać się. Oddychać głębiej”. W sumie sześciu przyjaciół, pięciu żonatych i ksiądz: „Wszyscy mamy bardzo różne osobowości, ale łączy nas właśnie świadomość przeżywania życia jako powołania w świetle charyzmatu. Z nimi angażuję się na sto procent – podejmuję ważne decyzje, współdzielę wszystko. Kiedy skończyłem 50 lat, moim prezentem urodzinowym było to, że mogłem świętować z rodziną i z nimi”.
Środa to dzień Szkoły Wspólnoty, „najpiękniejszy czas, aby współdzielić go z przyjaciółmi i podążać za”. To też nie jest pewnikiem. „Są różne grupy na Zoomie, dla tych, którzy mieszkają w Caracas i mają połączenie. W innych miastach, w których internet działa gorzej, używa się WhatsAppa: odsłuchujesz, nagrywasz wiadomość, wysyłasz, czekasz… Jedna przyjaciółka, żeby odbierać sygnał, musi wejść na dach z parasolem w ręku. A diakonię trzeba organizować przed pewną godziną, ponieważ potem w niektórych miastach są przerwy w dostawie prądu”.
Wieczorem po kolacji jest czas na lekturę („Ostatnio Miguel Mañara i Dante – bardzo mi pomagają”), spokojne oglądnięcie wiadomości w telewizji, jeśli jest prąd, albo rzut okiem na NBA („Jako chłopiec grałem w koszykówkę, dzisiaj kibicuję Miami Heat”). Albo też na pisanie, przygotowanie jakiegoś tekstu albo pracę w spokoju nad jakimś projektem, „ale z tym muszę poczekać, aż wszystkie dziewczyny pójdą spać”. On natomiast mówi, że przed zaśnięciem często przychodzi mu do głowy jedna myśl: „Cokolwiek zdarzy się jutro, nawet jeśli przyjdzie umrzeć, jestem gotów”.
#Ślady