Cud bycia tutaj
„Wszystkie miasta powinny być takie jak to miejsce”. Juan José Gómez Cadenas, hiszpański fizyk, opowiada o Meetingu w Rimini, o sobie i o swoich pytaniach: „Dlaczego jesteśmy tutaj? Czym jest to wszystko, co mi nigdy nie wystarcza?”. („Ślady” nr 5/2021)Sprawa jest prosta: „Nigdy nie przestaje nas zadziwiać i poruszać to, co widzimy, czego dotykamy i co obserwujemy”. Juan José Gomez Cadenas, 61-letni hiszpański fizyk, kieruje w LSC, podziemnym laboratorium Canfranc w Pirenejach Iberyjskich, eksperymentem o nazwie Next, przeprowadzanym na neutrinach. Cadenas pracował w różnych miejscach świata, od Stanów Zjednoczonych po Japonię, trafiając także do CERN-u w Genewie, gdzie kontynuował swoje badania fizyczne nad cząsteczkami. „W rzeczywistości zajmuję się pochodzeniem wszechświata – stwierdził na początku swojego wystąpienia na Meetingu w Rimini – przyczyną, dla której istnieje cała rzeczywistość”. Nie było trudno natknąć się na niego między stoiskami, obserwować go zaciekawionego i zdumionego czymś, czego nie spodziewał się znaleźć: „Przybycie tutaj było dla mnie wstrząsem. Od razu pomyślałem: «Wow, to są chrześcijanie, ale nie jestem tutaj, żeby zapalać świeczki»”. Wymienia wystawy, spotkania z ludźmi z całego świata i wyznawcami wielu religii: „Jest to miejsce, w którym można rozmawiać o sztuce, kinie, fizyce. O wszystkim”. Pełne zainteresowanych osób, dodaje: „Zwłaszcza młodzieży. Wszyscy z uśmiechem na twarzy. To jest jak wioska, w której ludzie są bardziej szczęśliwi niż smutni. I bardziej sympatyczni, bardziej otwarci. A wtedy myślę: «Wszystkie miasta powinny być takie jak to miejsce». Każdy powinien zobaczyć Meeting, który oferuje się światu jako alternatywa lub uzupełnienie życia każdego człowieka. Jakby powiedzieć: spójrzcie, że lepiej jest przyjść na wystawę, porozmawiać z ludźmi, zjeść, a potem iść posłuchać spotkania o mózgu, zamiast siedzieć na portalach społecznościowych…”.
Do Rimini przyjechał na zaproszenie kilku przyjaciół i kolegów z Ruchu, na których natknął się na przestrzeni lat: „Ludzi, którzy spotykając mnie takim, jakim jestem, zaproponowali mi, byśmy przeszli razem kawałek drogi. Właśnie tak jak to bywa na Meetingu. Chciałbym, żeby każdy mógł poznać coś takiego”.
Tymczasem kim jest Juan José Gómez Cadenas? Znamy Pana jako światowej sławy fizyka…
Trudno zdefiniować siebie. Z pewnością jestem naukowcem. Ale to nie wszystko. Kocham także literaturę i napisałem kilka powieści, trochę dla zabawy. Ale aby pisać, musisz przede wszystkim być namiętnym czytelnikiem. A ja czytam i czytałem bardzo dużo, od najmłodszych lat. Trzeci czynnik: jestem ojcem moich dzieci, Irene i Hectora, i mężem mojej żony. To całkowicie mnie definiuje: rodzina, nauka i literatura. I dodałbym pasję do języków, która wynika z tej ostatniej.
A co z fizyką? Skąd się bierze?
Nie wiem. To ciekawe, ale nie potrafię powiedzieć. Moim zdaniem, z tego samego uczucia zaskoczenia i fascynacji, z którego pochodzi pasja do literatury. Punkt wyjścia jest taki sam, taka sama dysproporcja i chęć zgłębiania.
To znaczy?
Mój ojciec był zawodowym żołnierzem i często zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Byłem mały i za każdym razem, gdy przybywałem do nowego miasta, było to ekscytujące. Było wiele okazji do poznania ludzi, ale także strach przed byciem samemu. To skłania do tego, żeby podejmować jakieś ruchy, wypełnia pytaniami, nie daje spokoju. I masz potrzebę wyjaśnienia całej nowości, którą spotykasz. Czytałem zatem książki, uczyłem się języków. Jest to usiłowanie łączące literaturę i fizykę, ponieważ pogłębiają one różne aspekty rzeczywistości, ale wychodzą z tego samego zaniepokojenia wobec niej: „Dlaczego tu jesteśmy? Czym jest to wszystko, co nigdy mi nie wystarcza i co nurtuje mnie w moim wnętrzu?”.
A zatem źródłem jest zdumienie?
I potrzeba odnalezienia znaczenia w obliczu tego, co widzisz. Kiedy byłem mały, dokonywało się to poprzez literaturę. Fizyka „przyszła” prawdopodobnie, kiedy odkryłem, że świat, który tak bardzo mnie fascynował, można było zmierzyć, oszacować ilościowo, zrozumieć. Byłem w liceum, kiedy zacząłem zauważać, dzięki jednej nauczycielce, że wszystko jest uporządkowane. Podziw. I zagłębiając się jeszcze bardziej, dochodząc do fizyki kwantowej, zrozumiałem, że to prawda, że wszechświat można zmierzyć i zrozumieć, ale jest też równie pełen tajemnic, rzeczy, których nie potrafimy wyjaśnić. Fizyka przychodzi jako próba wyjaśnienia, jako poszukiwanie przeczuwanego przez człowieka sensu.
Ale jeśli w nauce pozostaje tajemnica, w jaki sposób może być ona dobrą drogą do odnalezienia „sensu”?
Sens nie jest pewnością. „Zrozumiałem wszystko! Teraz możemy iść”. Chodzi raczej o to, żeby powiedzieć, że jest trochę pewności w mojej niepewności. Nie jest żadną „ujmą” stwierdzenie: „Tego nie wiem”. W historii za każdym razem, gdy myśleliśmy, że wszystko zrozumieliśmy, coś wywracało nasze przekonania. Pomyślmy o Grekach, którzy dostrzegają, że na niebie panuje pewien porządek, a nie podąża ono za kaprysami bogów. Albo o Galileuszu lub o bardziej współczesnych czasach, o odkrywaniu natury kwantowej wszechświata, który jest bardziej tajemniczy, niż nam się wydaje. A im więcej kroków stawiamy, tym bardziej odkrywamy, że są kolejne rzeczy, których nie wiemy. Żaden tam koniec rozgrywek. Zawsze chcę znaleźć coś, co popycha mnie dalej. Tym jest nauka. Im większe czyni postępy, tym bardziej otwiera perspektywę tajemnicy.
Czym jest dla Pana ta tajemnica? Czy ma coś wspólnego z wiarą?
Często idea wiary jest redukowana. Osobiście nie wierzę w Boga, ale nie nazywam siebie ateistą. Jestem tym, który obserwuje, patrzy, wątpi, bada i mówi: „To jest interesujące, tego jeszcze nie wiem, zobaczmy, co się za tym kryje”. Czy Bóg istnieje, ponieważ rozmawiał ze mną? Przeraża mnie takie stwierdzenie. Ale dziwnie się też czuję, gdy mówię: Bóg nie istnieje. Jednocześnie głupie dla mnie byłoby myślenie o wierzącym, że jest szaleńcem. On widzi część rzeczywistości, której ja nie widzę. Nie miałem objawienia tak jak on, ale właśnie dlatego jest wiele rzeczy, w sprawie których możemy się skonfrontować. To samo dotyczy również tych, którzy negują istnienie Boga. Jako fizyk wierzę w naukę. Muszę wierzyć, żeby być naukowcem, w przeciwnym razie to nie działa. Wierzę w naukę i w człowieka. Ponieważ jest to jedyna możliwość, by się poruszać, posuwać się naprzód, stawiać jakieś kroki.
Co rozumie Pan przez „wiarę w człowieka”?
Nie trzeba być religijnym, aby to zrozumieć, nawet jeśli mówią mi, że jest to coś głęboko chrześcijańskiego. Ale ja uważam, że przede wszystkim jest to ludzkie. Mam na myśli „dawanie i otrzymywanie”. W moim życiu zawsze starałem się dawać. W domu, w pracy, z przyjaciółmi. Nie czekając na natychmiastową odpowiedź zwrotną czy dokonując kalkulacji. I to zawsze działało. Moja rodzina jest najlepszą rzeczą, jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła, moje dzieci są cudem. Następnie przyjaciele… Czasem coś się nie układa, ale częściej można doświadczyć tego stokroć więcej, o którym mówi Ewangelia. Bez przerwy. Nawet jeśli wszyscy jesteśmy niedoskonali – i nawet nie za bardzo wolni, jakbyśmy chcieli – w życiu ostatecznie określa nas jeden czynnik: masz czy nie masz nadziei? Ja ją mam, moja nadzieja jest ulokowana w człowieku. Skąd się bierze? Nie wiem. Dla mnie jest to jedna z wielu tajemnic. A jak można to wszystko zdefiniować, jeśli nie jako wiarę?
Niedoskonały, ale zdolny do zdumienia i nadziei… Czy według Pana człowiek jest stworzony dobrze czy źle?
Jest pewien hiszpański poeta Blas de Otero, który mówi o człowieku jako o „aniele z wielkimi skrzydłami z łańcuchów”. Jesteśmy niedoskonali. Ale jest w nas coś absolutnie do ocalenia. Człowiek jest upadłym aniołem, który chce latać, a nie daje rady. Ale jest nadzieja. I możliwość bycia za każdym razem troszkę lepszym. Historia ludzkości pokazuje pewną ewolucję: jakość uczuć, sposób w jaki patrzymy na ludzką godność, dzieci, kobiety, prawa… Jasne, może nie wszystko jest tak piękne, jakbyśmy chcieli, przy wielu krokach stawianych wstecz. Ale ogólna pochodna, tendencja, jest pozytywna. Według chrześcijan Bóg stworzył nas na swój obraz. Myślę, że pochodzimy z błota, ale widzimy anioła, „boga”, którego być może wymyśliliśmy, i chcemy być tacy jak on. Nie jesteśmy w niczym doskonali, ale dążymy do tego, aby takimi być. Moja wiara opiera się na tym dążeniu, na tej możliwości. Wciąż mówię o moich dzieciach, ale one są najlepszym, codziennym doświadczeniem tego. A wiara potrzebuje rzeczy materialnych. Nie jestem tym, który potrafi wierzyć abstrakcyjnie. Mam szczęście, że każdego dnia budzę się i otrzymuję od nich dowód na to, że człowiek ma przyszłość, nadzieję.
Dlaczego?
Ponieważ są, ponieważ widzę, jak rosną, „rozwijają się”. Ponieważ mój syn przychodzi i mówi mi: „Tato, dziś czytałem książkę takiego filozofa…”. Albo córka, przyszła lekarka, która mówi ci, że nauczyła się czegoś nowego, ratując człowieka podczas zakupów. Oto w takich chwilach czuję, że wszechświat staje się przyjemnym miejscem. Dlatego nadzieja nie jest abstrakcją: potrzebny jest ludzki kontakt, ktoś inny, coś konkretnego. Cud właśnie.
A co znaczy dla Pana być obiektem tych cudów, uświadamiać je sobie? Powiedział Pan, że porusza Pana między innymi to, że w historii wszechświata człowiek zajmuje mikroskopijną część czasu i przestrzeni, ale właśnie człowiek jest świadomy wszystkiego.
W tej kwestii zachodzi pewna analogia z tym, co badam, z neutrinami. Można sobie wyobrazić neutrin jako najmniej istotną rzecz we wszechświecie: nie reaguje z niczym, jest wszędzie, nikt nie zwraca na niego uwagi. A jednak można rozważyć hipotezę – to, nad czym pracuję – że właśnie w neutrinie znajduje się początek wszechświata takiego, jakim go znamy. Aby być człowiekiem, można sobie wyobrazić to samo. Można powiedzieć – stanowisko nihilistyczne – że nic nie ma sensu, że człowiek w ogóle nie posiada żadnej wartości, jest częścią nieistotnego gatunku w nieistotnym świecie, i tak dalej. Lub można spojrzeć na możliwość, że Pan i ja jesteśmy tutaj, teraz, i rozmawiamy: jeśli perspektywą jest historia wszechświata ze wszystkimi zmiennymi, które wchodzą w grę, prawdopodobieństwo wynosi zero. Ale zatem dlaczego tu jesteśmy? To jest cud. Cud boski? Nie wiem, nie sądzę. Ale czuję się niesamowicie szczęśliwy.
Co to znaczy mieć nadzieję, jeśli tak jak przy innych okazjach Pan stwierdził, że nie ma nic przed życiem ani po śmierci?
To prawda, tak myślę. Ale mnie to nie przeraża. Nie było mnie wcześniej, nie będzie mnie potem. Ale jestem tu teraz i patrzę na niewyobrażalny cud. I w tym, jeśli jesteśmy przedmiotem tego cudu, jeśli jesteśmy w stanie go zobaczyć i zrozumieć, naszym obowiązkiem jest nieudawanie, że go nie widzimy. Możesz powiedzieć, że Bóg istnieje lub nie istnieje. Ale jeśli cały wszechświat się wydarzył i jeśli zdarzyło się, że istniejemy tacy, jacy jesteśmy, że możemy to zrozumieć, że możemy w ten sposób wchodzić ze sobą w interakcję, odczuwać miłość tak, jak ją odczuwamy, lub jeść kanapkę z przyjemnością… bez tego nie możemy patrzeć na te rzeczy bez zdumiewania się i wzruszenia. Niezależnie od tego, czy ktoś mówi „Bóg”, czy też nie, chodzi o to, że cud jest taki sam. Rzeczywistość jest rzeczywistością.
Czy chodzi zatem o to, by pozwolić się zaskakiwać?
Mnie zdarza się to cały czas. Jeśli mijają dwa dni bez tego, myślę, że jestem chory. Zna Pan te doznania, które zapierają dech w piersiach? „Wow”. Wobec dzieci, ale też na spacerze pośród pól z żoną, z cudownym błękitnym niebem albo pływając w basenie… Proste, małe rzeczy. Lub wobec tego, co robisz w laboratorium, kiedy „uświadamiasz sobie”, że to, czym się zajmujesz, istnieje i nie jest symulacją ani jakąś abstrakcyjną teorią. Pierwszy cud jest taki, że rzeczy istnieją, że ty istniejesz. Jeśli masz oczy otwarte, cud bycia żywym jest oczywisty. Jaime Gil de Biedma, kataloński poeta, mówi, że „fakt bycia żywym czegoś wymaga”. Pójdę dalej: nie fakt, ale cud bycia żywym. Nie można nie czuć wdzięczności. Jestem jej pełen i to nie pozwala mi pozostawać spokojnym albo biernym.
Słucham Pana i trudno mi nie myśleć, że chrześcijaństwo naprawdę nobilituje właśnie to człowieczeństwo, które Pan opisuje…
Rzeczywiście jest to bardzo interesujące zagadnienie. W postaci – nie potrafię powiedzieć, czy literackiej, czy też historycznej – Jezusa robi na mnie wrażenie następująca rzecz: jest człowiekiem. Moja rodzina, jak wszyscy w Hiszpanii, była chrześcijańska. Przeczytałem całą Biblię. Gdy byłem dzieckiem, bardzo podobał mi się Stary Testament, pełen czarujących opowieści. Ewangelie mnie nudziły. Nie rozumiałem nic z tego, co mówił ten facet w przypowieściach. Kiedy miałem 17 lat i wyszedł Jesus Christ Superstar, zacząłem rozglądać się i czytać różnych autorów, którzy o tym opowiadali. Im więcej czytałem, tym bardziej mnie to interesowało. Ale kim naprawdę był Jezus Chrystus? Co mówił? Ze wszystkiego najbardziej pociągało mnie Jego współczucie. Najbardziej kluczowym momentem Jego życia jest dla mnie epizod z wdową z Nain: „Kobieto, nie płacz”.
Dlaczego?
Widzę siebie na jej miejscu przed tym mężczyzną, który pokazuje inny sposób pojmowania życia, piękniejszy, lepszy. Kolejny oddech. I ten sposób pojmowania życia ukształtował – czy nam się to podoba, czy nie – sposób, w jaki żyjemy dzisiaj, przynajmniej na Zachodzie. Cała nasza cywilizacja wychodzi od chrześcijaństwa, niezależnie od ciemnych punktów w historii Kościoła. Dzisiaj wielu, jak dzieci, które buntują się przeciwko ojcu, próbuje temu zaprzeczyć. Ale to jest niemożliwe. Gdyby jutro przybyły istoty pozaziemskie, zobaczyłyby nasze wojny, nierówności społeczne, to, że niszczymy naszą planetę, nasze zło, i zadawałyby sobie pytanie: „Dlaczego nie powinniśmy was zniszczyć?”. Następnie zobaczyłyby nasze katedry: „To jest brutalny gatunek, ale spójrz, co potrafią zrobić”. Oszczędziłyby nas.
Co ma Pan na myśli?
Nasze społeczeństwo ma obsesję afirmowania ego, indywidualnej wartości. Mnie też na tym zależy. Ja też chcę odnieść sukces w tym, co robię, i znaleźć uznanie. Ale to mi nie wystarcza. Nie wystarczy być wielkim fizykiem, wspaniałym mężem i ojcem… Jestem kimś, kto pracuje przy katedrze, przy większej budowli. Nie przy piramidzie. Tę wznosi się dla faraona. W katedrach znajduje się inny sens, sens wspólnoty, który jest powiązany z czymś większym od niej. Dla tego, kto ją budował, był nim Bóg; dla innych, takich jak ja, może być pełne napięcia dążenie do pełni. W jednym opowiadaniu Asimova maszyna rozpoznaje istnienie, kiedy człowiek osiąga szczyt poznania. A zatem Bóg może istnieć lub być tylko jakąś aspiracją, tak jak dla mnie, ale w pewnym sensie, na czym polega różnica? W obydwu przypadkach nie można zgodzić się, że jest się trywialnym przypadkiem bez przyszłości. W gruncie rzeczy banalność jest innym sposobem wyrażenia braku nadziei. A chrześcijaństwo walczy z banalnością. Dlatego wśród chrześcijan znajduję wielu przyjaciół.