Brat Elio Croce (1946-2020) (fot. Mauro Fermariello)

Odpowiedź brata Elio

„Od niego nauczyłem się żyć, wybaczając i kochając”. Pośród waśni i przemocy Elio Croce odbudował lud, po prostu służąc mu. Głosy tych, którzy go znali
Maurizo Vitali

Prawie wszystko wypisane jest na czerwonym pyle pokrywającym starą Toyotę Land Cruiser, terenowego krążownika, zaparkowaną pod zadaszeniem szpitala St. Mary Lacor w Gulu w północnej Ugandzie, zamieszkiwanej przez plemię Aczoli. Ileż drogi w tym kurzu, nieskończone kilometry na sawannie. Ten samochód terenowy służył jako karetka pogotowia dla chorych na Ebolę i dla rannych w czasie wojen oraz wewnętrznych waśni; jako szkolny autobus dla sierot z St. Jude Children’s Home (Domu Dziecka św. Judy); jako karawan dla rodzin, które nie miały pieniędzy, by zabrać ze sobą do domu zmarłego; bezpłatna taksówka dla kobiet objuczonych jak zwierzęta. Prawie wszystko jest zapisane w pozostawionej tam na siedzeniu poduszce, mającej pomóc na ból pleców, w czarnej czapeczce Cat, porzuconej na drugim siedzeniu, w różańcu zawieszonym na wstecznym lusterku – ponieważ nie było podróży, która nie rozpoczęłaby się modlitwą.

Ból pleców, czapeczka i różaniec należały do brata Elio Croce, kombonianina (Misjonarze Kombonianie Serca Jezusowego – zgromadzenie misyjne pracujące we wspólnotach międzynarodowych na czterech kontynentach – przyp. red.), wielkiego człowieka Boga o sercu dziecka, który wszystkich przygarniał i potrafił zrobić wszystko. Prowadził stary samochód terenowy, nie Astona Martina (marka samochodów wyścigowych – przyp. red.), ale spójrzcie na jego fotografię: czy nie przypomina Seana Connery’ego?

Z lewej: St. Jude Children’s Home (Dom Dziecka św. Judy), założony przez Bernardette Akwero

Dobry Samarytanin i budowniczy katedr. Zajmował się zawsze najbardziej potrzebującymi, których spotykał: sierotami, rannymi, okaleczonymi, kalekimi, chorymi. Ani razu się nie wycofał. Nawet kiedy był wzywany, by pochować – kosztem własnego bezpieczeństwa – ciała ludzi zamordowanych przez dzikie bojówki podczas wojny, porozrzucane po okolicy jak psia padlina. Wybudował oddziały szpitalne, magazyny, szkoły, domy dziecka, systemy irygacyjne, olejarnię i wreszcie, w ostatniej kolejności, przepiękny kościół, dając pracę i ucząc pracować. Ulubione powiedzenie: „Kto nie żyje, by służyć, nie jest potrzebny do życia”. Każde przedsięwzięcie i każdą pracę uważał nie za własną, ale Opatrzności. Stosując bardzo prostą metodę weryfikacji: jeśli dzieło jest zgodne z wolą Opatrzności, będzie kontynuowane; w przeciwnym razie zakończy się.

Brat Elio, ocalały z masakr i Eboli, został zabrany do nieba z powodu Covidu 11 listopada 2020 roku, w wieku 74 lat, z których pięćdziesiąt przeżył w Ugandzie.

Góral z urodzenia (z Moeni, w Trentino) i temperamentu (mało słów, gburowatość i dobre serce) iskrę powołania odkrywa w sobie za sprawą fascynacji opowieściami misjonarzy. Kończy technikum (jak wielu młodych architektów wzrostu gospodarczego Włoch w latach 60.) i uczy się angielskiego w Anglii, by przygotować się do misji, które rozpoczyna w 1971 roku w Kitgum, na peryferyjnym i zaniedbanym terytorium plemienia Aczoli, jako odpowiedzialny za nadzór techniczny w tamtejszym szpitalu. Właśnie w Kitgum pod koniec lat 70. pojawiają się wolontariusze CL, zwłaszcza lekarze z Varese, którzy zapoczątkowali istnienie Ruchu w Ugandzie. W 1986 roku Elio trafia do Gulu, większego miasta, liczącego 150 tysięcy mieszkańców, położonego 100 kilometrów od Kitgum. Tutaj obejmuje kierownictwo nad zapleczem technicznym w St. Mary Lacor Hospital, założonym przez małżonków Piero i Lucillę Cortich, który również dzięki niemu stał się najważniejszym i najnowocześniejszym szpitalem w północnej części kraju.

Etapy jego życia wyznaczają „tak”, liczne jak prowokacje rzeczywistości, okoliczności, które na niego spadały. Kiedy dotarł do Gulu, wybucha wojna domowa. Pewnego dnia ostrzegają go z obozu dla uchodźców, że rebelianci dokonali rzezi i porwali kobiety oraz dzieci, aby uczynić z nich niewolników seksualnych lub żołnierzy. Wyrusza w podróż i na rozległej polanie natyka się na potworny obraz sześćdziesięciu kobiet zatłuczonych kijami wraz ze swoimi dziećmi. Szesnaście wciąż żyło. Zawiózł je do szpitala, osiem udało się uratować. „Znakomity” szpital staje się schronieniem dla uchodźców, którym udało się uniknąć porwania i gwałtu. Gdy zapada zmrok, tysiące dzieci przemierza nawet dziesięć kilometrów, by spać w bezpieczniejszym schronieniu. Wyjeżdżają rano: nazywali ich dojeżdżającymi na noc, night commuter. „Jednej nocy gościliśmy nawet 32 tysiące osób – wspominał brat Elio w jednym z wywiadów – dywan z ludzi rozłożony na każdej wolnej przestrzeni, na werandach, pod arkadami, na trawnikach, pod zadaszeniami…” I każdego wieczoru o godzinie 20:00 każe odmawiać wszystkim Różaniec – niezależnie od pochodzenia etnicznego czy religii, modlą się razem do Matki Bożej o pokój.

Kolejna mocna prowokacja dociera do Elio od Bernadette, kobiety Aczoli, wdowy, która od 1982 roku gromadzi sieroty nie tylko ze swojego plemienia, ale także z tych wrogich. I za to jest szanowana. Bernadette prosi Elio, by pomógł jej wybudować mieszkania–schroniska. Elio mówi „tak” i powstaje sierociniec, który nazywają „domem”, domem rodzinnym: St. Jude Children’s Home.
W 1992 roku Bernadette zmarła, a brat Elio otrzymuje trudny spadek, niechciany. Ponownie mówi „tak” i bierze go na swoje ramiona. Obecnie dzieło gości 90 dzieci, 20–30 niepełnosprawnych, w domkach i kwaterach, które kazał wybudować Elio, w każdym mieszka około ośmiu osób, wraz z care giver, to znaczy mamą pod każdym względem, choć niebiologiczną.
Potem powstała szkoła dla tych dzieci, a także dla tych z sąsiednich wiosek. W samej tylko podstawówce uczy się ich 450. Następnie jest Farma, hektary uprawnej ziemi, które nawet jeśli nie przynoszą kto wie jakich zysków, zmniejszają koszty utrzymania Domu, dają pracę i oferują szkolenie zawodowe.

Aby opowiedzieć epopeję miłosiernej miłości, która była życiem brata Elio, nie wystarczyłoby encyklopedii powszechnej. A zatem oddajmy głos świadkom.
Josephine Ogweda, zastępca dyrektora St. Jude Children’s Home wspomina: „Dorastaliśmy, podążając za tym człowiekiem będącym zawsze w drodze, nigdy niezmęczonym oraz mającym serce gotowe, by przygarnąć każdego – jego ojcowska obecność narzucała się wszystkim”.

Anna Rita Corciulo, program manager tego samego ośrodka powiedziała: „Brat Elio był dla każdego świadkiem miłości Boga. Spotkanie z nim wzbudzało to samo pytanie: «Jak to się dzieje, że taki jest? Skąd ma dar nadziei i traktowania innych z miłością?»”.
Alfred Opiyo, 35 lat, inżynier, prowadzi sklep z narzędziami w Gulu: „Mój ojciec został zamordowany, gdy miałem 5 lat. Pewnego dnia powiedziano mi o bracie kombonianinie, który pomagał sierotom, pod warunkiem że się uczyły. Postanowiłem go poznać. Miałem 14 lat. Był poniedziałek 13 grudnia 1999 roku , tego ranka przed jego domem było bardzo wielu ludzi, którzy chcieli z nim porozmawiać. Wysłuchał nas wszystkich i każdemu dał pracę do wykonania lub udzielił pomocy. Wciąż mam w pamięci jego słowa: «Twoje życie jest jak jajko w twoich rękach: ty sam musisz się o nie zatroszczyć. Nikt nie poważa lenistwa»”.
Martin Oyat, wychowanek St. Jude Children’s Home, obecnie jest odpowiedzialny za magazyn i dział szlifowania w Farmie: „Zdarzyło mi się z nim dyskutować i prawie pokłócić. Nigdy się na mnie nie dąsał, zawsze był gotowy, by znów mnie przytulić. Wychował mnie, bym był tym, kim jestem dzisiaj: zostałem katechetą i w środku pandemii podjąłem decyzję o ślubie”.

Czytaj także: Ksiądz Giussani i ja. Wyznania dyrektora szkoły


Patrick Onencan cierpi natomiast na ciężką postać reumatoidalnego zapalenia stawów, z powodu którego od lat pozostaje w łóżku: „By ulżyć mi w bólu, Elio pomagał przy zakupie leków, bandaży i żywności. W zamian poprosił mnie, bym ofiarował moją chorobę w intencji nawrócenia do Jezusa całego świata. Wiedząc o moim nabożeństwie do świętego Ojca Pio z Pietrelciny, kupił mi mały telewizor, dzięki czemu śledzę spotkania modlitewne. Od niego nauczyłem się żyć, przebaczając i kochając”.

Vito Schimera, chirurg w szpitalu Lacor, który ma dwoje dzieci urodzonych w Kitgum: „Elio był uosobieniem bycia «jak dzieci» w sensie ewangelicznym. Zdumiewał się wszystkim. Nie byłoby jego zdolności budowania, gdyby nie był dzieckiem w głębi serca. Był zafascynowany Blaskiem oczu Juliána Carróna i zamówił wiele egzemplarzy, by je rozpowszechnić”.

Samuele „Sasa” Rizzo urodził się w 1978 roku w Kitgum, ma ugandyjską żonę i dwie córki urodzone w Gulu. „Miałem ten przywilej przyjaźnić się z nim 10 lat. Pić kawę z Elio w niedzielę po mszy św. Patrzeć, jak jest z dziećmi, kiedy podejmowaliśmy gest charytatywny w domu dziecka. We wszystkim byłem początkujący i był punktem odniesienia dla mojego osobistego i zawodowego powołania. Widziałem w działaniu miłość miłosierną – miłość niewytłumaczalną, jeśli nie byłaby to miłość do Chrystusa – której pragnąłem się nauczyć”.

Następnie pandemia. Brat Elio przechodzi wiosnę bez szwanku. Ale jesienią Seve (Matteo Severgnini, dyrektor Liceum im. Luigiego Giussaniego w Kampali) otrzymuje wiadomość od Elio: „Zrobiłem test na Covid. Jestem pozytywny. Bogu niech będą dzięki”. Co miało znaczyć to dziękczynienie składane Bogu? Seve zrozumie dopiero później, kiedy otrząsnął się ze zdumienia: „Wielkość Elio nie polegała na umiejętności budowania, ale na chęci bycia posłusznym”.

W listopadzie przychodzi u Elio ostateczny kryzys. Dwie ostatnie wiadomości od niego były następujące: „Oddany Jego świętej woli” i „Totus tuus”. W ten sposób wszystko się wypełniło i wszystko jest jasne. Dobrze wyraził to człowiek plemienia Aczoli, który podczas mszy św. pogrzebowej powiedział: „Gdyby ktoś miał mnie zapytać, jak można podążać dziś za Chrystusem, dla mnie odpowiedź byłaby prosta: podążając za człowiekiem takim jak Elio”.

Rocznik 51, dziennikarz, kierował czasopismem Ruchu (wówczas „CL-Litterae Communionis”) w latach 1977–1989, kiedy przeszedł do dziennika „Il Giorno”. W latach 1998–2013 był redaktorem naczelnym Lombardia Notizie, codziennej agencji informacyjnej regionu Lombardia.