Guadalupe Arbona Abascal

Meeting. „Imię twoje powstało z zapatrzenia”

Guadalupe Arbona Abascal, wykładowca literatury komparatystycznej oraz koordynatorka studiów podyplomowych z pisania kreatywnego na Uniwersytecie Complutense w Madrycie, zabrała głos, interpretując tytuł Meetingu podczas głównego spotkania
Guadalupe Arbona Abascal

Wers zacytowany w tytule Meetingu jest pełen sugestii i oferuje wiele elementów interesujących nas wszystkich. W pierwszej kolejności rozważę dwa początkowe terminy. Imię i narodziny.
Wszyscy otrzymaliśmy imię, kiedy się urodziliśmy. Wiemy dobrze, że noworodkowi zostaje nadane imię, ażeby będąc nikim, stał się kimś, stał się sobą, ze swoim imieniem, jedynym w swoim rodzaju i niepowtarzalnym. W prawie wszystkich kulturach to rodzice, wiedząc, że nowa istota przyjdzie na świat, wybierają imię dla swojego dziecka. Nazywali nas naszym imieniem już od małego, kiedy nie umieliśmy jeszcze mówić; mówili do nas: Clara, Martina, Fernando. Kiedy zaczęliśmy chodzić, wołali na nas – Ana, Sergio, Cecilia, Javier – by ostrzec nas przed jakimś niebezpieczeństwem. I kiedy jeszcze trochę podrośliśmy, rano budzili nas, byśmy poszli do szkoły i rozpoczęli dzień: „Dalej, Guadalupe, wstawaj, musisz iść do szkoły”.
„Imię twoje powstało z zapatrzenia”. Wojtyła zwraca się do Weroniki, kobiety, która ocierając oblicze Jezusa lnianym płótnem, gdy wchodził na Kalwarię, zachowała obraz twarzy brudnej od krwi i potu. Dlatego sformułowanie odniesione do Weroniki wzbudza w nas to pytanie: jeśli otrzymaliśmy imię już przy narodzinach, jeśli jest ono dobrem, które zostało nam dane i potwierdzone stopniowo, gdy dorastaliśmy i odkrywaliśmy rzeczy, z jakiego powodu miałoby powstawać z tego, na co patrzymy, co więcej, z tego, w co intensywnie się wpatrujemy? Ciekawe jest to, że w przypadku Weroniki imię powstało nie przy narodzinach, ale ze spotkania. A więc być może konieczne jest inne imię, imię, które wskazałoby konieczność narodzenia się na nowo albo nazwania się na nowo. Nie wiemy, jak nazywała się Weronika – według niektórych tradycji była ona kobietą cierpiącą na krwotok, która dotknęła się płaszcza Jezusa, by zostać uleczoną – ale z pewnością miała jakieś imię. Opowieść ewangeliczna mówi nam, że była naznaczona przez Tego, o którego się zatroszczyła; obdarzona współczuciem z powodu swoich cierpień stała się w całości jednym z Człowiekiem, nad którym się ulitowała. I w ten sposób Weronika zyskała imię, narodziła się ponownie. Jej historia była historią drugich narodzin.
Wers trafia bezpośrednio do serca naszych czasów, ponieważ sądzę, że w żadnej innej epoce tak jak w naszej nie doświadczono tak mocno ani tak intensywnie tęsknoty za własnymi narodzinami. Przyjdzie mi z pomocą kilka dzieł literackich, które przeczytałam więcej niż jeden raz, ponieważ mówiły o mnie, o moim ludzkim doświadczeniu. Rozwinę moje wystąpienie w czterech punktach.

1. „Jeszcze się nie urodziłem”

Tu i poniżej niektóre prace Guillermo Alfaro

Mężczyźni i kobiety naszych czasów wyrażają swoje pragnienie narodzenia się wewnętrznym wołaniem, gorącym pragnieniem wypływającym z najgłębszego korzenia życia. Czasem przejawia się ono jako delikatna tęsknota albo ulotne odczucie, które zaszywa się w sercu, szept czegoś, co zostało zagubione w ciągu życia i do czego chciałoby się wrócić. Kiedy indziej może się zamanifestować jako przesadna potrzeba albo bolesny lament. W obydwu przypadkach rodzi się ono z uczucia melancholii w stosunku do świata, który w momencie jego odkrycia został odebrany jako uporządkowany i harmonijny, bez zmaz, pozytywny, szczęśliwy.
Reżyser kinowy Pedro Almodovar opisuje tęsknotę za swoim dzieciństwem w swoim ostatnim filmie Ból i blask. Bohater jest wypalonym reżyserem. Po latach sławy i sukcesu czuje się pusty i zrozpaczony. Swoje życie przeżywa w głębokiej apatii, nic nie jest już w stanie go zainteresować. Przestał pisać, nie reżyseruje już filmów, nie wychodzi z domu, nie odpowiada na zaproszenia. Żyje w stanie nieustannej i niespokojnej bezsenności. Odzyskuje nieco trochę życia jedynie wtedy, gdy wspomina dzieciństwo, sceny, kiedy był dzieckiem i żył w bardzo ubogiej wiosce w Hiszpanii lat 50. Okres, w którym mieszkał w grocie albo gdy do przeżycia wystarczało bardzo niewiele i nic nie przeszkadzało mu odczuwać miłości swojej matki. Zapachy i pierwsze słowa dzieciństwa przypominają mu niedający się pomylić z niczym akcent radości, która potem, niestety, zagubiła się po drodze. Ból i blask jest opowieścią o utracie dobra. Czy możliwy jest powrót do dzieciństwa? W pragnieniu hiszpańskiego reżysera może się odzwierciedlać nasze pragnienie: chęć usłyszenia na nowo rzeczy, jakby dopiero co zostały odkryte, przekonania, że życie znajduje się w dobrych rękach, tak jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi i wiedzieliśmy, że nasza mama czuwa, by nas chronić. Byliśmy dziećmi.
Hiszpański poeta Federico García Lorca, w liście napisanym w wieku 22 lat, zaadresowanym do gitarzysty Regino Sáinza de la Maza, wyznaje rzecz, którą uważa za straszliwą i którą może wyznać tylko w tajemnicy: „Odkryłem teraz coś strasznego (nie mów tego nikomu): jeszcze się nie urodziłem. Żyję zapożyczony, to, co mam w środku, nie należy do mnie, będziemy patrzeć, czy się rodzę. Moja dusza nie otworzyła się w żaden sposób. Czasem słusznie sądzę, że mam serce z blachy!”.
Lorca czuje, że jest wyobcowany wobec siebie i że żyje „zapożyczony”. Na szczęście jednocześnie pragnie znów się narodzić: „Będziemy patrzeć, czy się rodzę”. Brak tych narodzin sprawia, że jego serce wydaje mu się z blachy, a nie z ciała, jest z metalu! I dodaje: „Moja dusza nie otworzyła się w żaden sposób”. Jak dusza może się otworzyć?
Posłuchajmy, jak inne błyskotliwe umysły naszych czasów odebrały pilną potrzebę urodzenia się na nowo. Francuski pisarz Albert Camus, jeden z najbardziej zaangażowanych w swoje czasy ludzi, przeżywał tę pilną potrzebę, dlatego napisał wspaniałe stronice o swoich narodzinach. Uczynił to w ostatnim dziele, nad którym pracował, w Pierwszym człowieku. Rękopis książki został odnaleziony w zeszycie, który pisarz miał w kieszeni koszuli, kiedy wydobyto go spośród blach samochodu, w którym zginął jako ofiara wypadku. Trzy lata wcześniej otrzymał Literacką Nagrodę Nobla. Zdumiewające jest to, że osiągnąwszy największą sławę przewidzianą dla literata, napisał o swoich pokornych, dyskretnych, cichych narodzinach. Camus, znajdujący się w centrum europejskich polemik kulturalnych, konsekrowany przez media i czasopisma francuskiej inteligencji; Camus, który wprawił w drżenie czytelników swoimi absurdalnymi historiami; ten sam Camus przedstawia swoje narodziny, cofa się, by dociekać na temat sensu początku. Czyni to, stawiając na scenie swoje alter ego, Jacquesa Cormery’ego. Początkowy rozdział Pierwszego człowieka opowiada o przybyciu rodziców Jacquesa Cormery’ego do zaniedbanego domu w Algierii. Podróżują oni w zdewastowanej kariolce. Matka była „ubrana ubogo, ale owinięta w wielki szal z grubej wełny (…). Twarz miała łagodną i regularną, czarne i falujące włosy Hiszpanki, mały prosty nos, piękne i ciepłe brązowe spojrzenie”. Nadchodzi wieczór i rozpoczyna się poród. Rodzi się Jacques. Matce, patrzącej na dopiero co narodzonego syna, wymyka się „uśmiech, który (…) wypełnił i przemienił nędzne wnętrze” (A. Camus, Pierwszy człowiek, Kraków 2003, s. 8, 15). Ani trud, ani bieda, ani osobliwość urodzenia syna w obcym kraju nie są w stanie zgasić uśmiechu matki skierowanego do syna, uśmiechu przemieniającego całe otoczenie. W ten sposób Camus opowiada o tym, jak się urodził. Odtwarza przy pomocy wyobraźni swój pierwszy płacz, tuż po przyjściu na świat, oraz uśmiech swojej matki.
Pozwólcie mi na krótki komentarz. Kiedy przeczytałam tę powieść, przypomniała mi się rozmowa pisarza Giovanniego Testoriego z księdzem Giussanim. Znajduje się ona w książce Il senso della nascita, będącej zapisem dialogu Testoriego z Luigim Giussanim, poświęconego narodzinom, do którego doszło w lutym 1980 roku. Porównałam daty i pomyślałam, że Testoriemu spodobałaby się lektura książki Camusa. Nie udało mu się jej jednak przeczytać, ponieważ Testori zmarł w 1993 roku, to znaczy rok przed tym, jak córka Camusa oddała do druku pośmiertną książkę francuskiego pisarza. Nie wiem, czy kiedyś o tym śniłam, ale z przyjemnością wzięłabym udział w dialogu tych trzech rozmówców na ten temat. Rozmowa dwójki Włochów rozpoczyna się od „jęku” Camusa oraz całego pokolenia Europejczyków cierpiących z powodu nieobecności. Giussani odkrywa głębię krzyku: „Ja twierdzę, że aspektem jęku rozlegającego się w młodzieży jest właśnie ta nieobecność. Jak gdyby narodziny nie były obecne; jakby nie doszli jeszcze do świadomości tej zależności. To znaczy bycia chcianymi. A zatem odpowiedź, której udzielamy na tę tożsamość, sytuującą się między bólem a nadzieją, zależy od tego, czy wyłoniło się w nich przeczucie ich narodzin […]; to znaczy uczucie bycia chcianymi. Ponieważ szczytowym uczuciem jest uczucie bycia chcianymi. A więc ich sposób reakcji zależy od tego, czy to przeczucie utorowało sobie drogę wśród gęstych chmur, czy też nie” (s. 66-67).
Także Testori wydaje się odpowiadać zbolałemu Camusowi. Testori odczuwa wraz ze swoim pokoleniem tę „nieobecność, która być może nie jest nieobecnością, ale melancholią, straszliwą tęsknotą…” (s. 69).

2. „Twenty-four voices with twenty-four hearts”



To pragnienie narodzenia się na nowo – przypomnijmy sformułowanie Lorki: „Jeszcze się nie urodziłem” – może skrywać niepewność niewiedzy, kim się jest, okrutnego odczuwania braku tożsamości. Ból może stać się tak nachalny, że pragnienie się multiplikuje i rozwarstwia, do tego stopnia, że można próbować być kimś, będąc sto tysięcy, jak mówił profetycznie wasz Pirandello. Poszukiwanie staje się frenetyczne i rości sobie prawo do rodzenia się w każdej chwili. Przechodzi się od postrzegania narodzin jako daru do poszukiwania kierującego się oszalałą i żarłoczną wolą bycia wieloma. Straciwszy z zasięgu wzroku pierwsze narodziny, próbuje się narodzić wielokrotnie. Rano jest się jedną osobą, inną w południe, jeszcze inną wieczorem, a kolejną, jeszcze inną, nocą. Lorca mówił w liście, który przytoczyłam wcześniej, że on sam czuł się pokawałkowany na tysiąc różnych „ja”. „Ja” z przeszłości oraz „ja” z przyszłości są nieme: „Było tysiące Federicos Garcías Lorcas, leżących na zawsze na strychu czasu oraz w magazynie tego, co nadejdzie, kontemplowałem tysiąc innych Federicos Garcías Lorcas starannie poskładanych, jednych na drugich, oczekujących na bycie napompowanymi gazem, by fruwali bez celu”.
To samo wrażenie rozpadania się na wiele twarzy odnajdujemy w muzyce, której słuchają, którą podśpiewują i do której tańczą nasi młodzi. Utrata tego uczucia narodzenia, podarowanej tożsamości od pierwszego uderzenia serca kawałkuje ich. To doświadczenie pokawałkowania jest wyśpiewane przez Switchfoot w Twenty Four. Wszystko rozpada się na 24 kawałki, coś innego na każdą chwilę życia. Postrzegają rzeczy jako oddzielone i w końcu każda rzecz ujrzana albo przeżyta (oceany, niebiosa, miejsca, usiłowania, porażki, głosy, serca) musi być porzucona, by zastąpić ją następną, pod warunkiem że ktoś nie połączy na nowo części w jedno.
Jeśli spojrzymy na naszych młodych, ich poszukiwanie przesunęło się nawet poza „ja”. Obserwuję pokoleniowe odrzucenie, które nie jest mi obce. Dzisiaj próbuje się być sobą w możliwościach i odbiciach, które oferuje wirtualna rzeczywistość. Poszukują liczby like’ów pojawiających się pod zdjęciem wrzuconym na Instagram, każdy nowy like jest sposobem – albo substytutem – by wyrazić pewną preferencję. Chcemy czuć się zaspokojeni, chcemy, by ktoś powiedział nam, że widział nas w chwili zrobienia zdjęcia i wrzucenia go do sieci.
Żyjemy w czasach, w których mówi się, że algorytmy mogą zdefiniować, kim jesteśmy. Niektórzy naukowcy utrzymują, że robią to lepiej, niż my sami możemy je zdefiniować. W bestsellerze zatytułowanym Homo Deus. Krótka historia jutra Youval Noah Harari zadaje sobie pytanie: „Czym jest «ja»?” i puentuje, że obliczenie algorytmu pozwala poznać osobę nawet lepiej, niż zna ją partner, z którym współdzieli życie, oraz naturalnie lepiej od samej tej osoby.
Harari mówi o kulturze danocentrycznej – nie teocentrycznej, nie antropocentrycznej, ale danocentrycznej. Zgodnie z tym twierdzeniem można by myśleć, że tajemnica „ja”, to wibrowanie towarzyszące nam od wstania rano po pójście spać, zostaje w pełni odkryta. Liczenie naszych like’ów, kolekcjonowanie naszych zakupów na Amazonie, naszych wyszukiwań w Googlach, albo analiza zdjęć, które wrzucamy na Instagram, oprócz Tweetów, które śledzimy, są już wystarczającym materiałem do zdefiniowania tego, kim jesteśmy. Czy może istnieć jedna odpowiedź na temat zaproponowany na Meeting: „Imię twoje powstało z zapatrzenia”? Czy dane, które pozostawiamy w sieci, są wystarczające, by powiedzieć, kim jesteśmy?
Poszukujemy tożsamości pośród pikseli, wśród prawdziwych lasów pikseli. I to jest fascynująca strona chwili, którą żyjemy: że nikt nie może już uważać za z góry przyjęty pewnik tego, kim jest. Poszukuje się raz i kolejny, od nowa, w licznych możliwościach. Ale zatem czy można mieć nadzieję, że to piksel, punkt koloru, błyszczący, świecący, pozwala nam się urodzić na nowo, przyprowadzić nas na powrót do źródła?

3. Jakie piksele ma rzeczywistość?



Hipoteza nowoczesności – ze swoimi wariantami i odmianami – proponowała wewnętrzną refleksję, by rozwiązać kwestię tożsamości. Jedną z konsekwencji współczesnej porażki jest to, że usiłuje się być preferowanymi w sieci. Im bardziej dostrzegam wymóg bycia jedyną w swoim rodzaju i niepowtarzalną, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie zaspokoić sama tej potrzeby. W pewnym sensie postęp od Nowoczesności do Post-Nowoczesności, to znaczy od analizy do poszukiwania zewnętrznej miary, prowokuje ciekawą przemianę. Uwidacznia pęknięcie we współczesnych poszukiwaniach. Chcemy być preferowani i zaopiekowani. Potrzebujemy kogoś, kto nam to powie. Zobaczmy, czy w rzeczywistości, obserwowanej intensywnie i odkrytej w swoich pikselach, może znajdować się coś, co warto odkryć.
W tym sensie chcę przedstawić propozycję księdza Giussaniego z dziesiątego rozdziału Zmysłu religijnego. Przedstawię ją osobiście, ponieważ zasadniczą rzeczą dla mnie jest zrozumienie, kim jestem. Zacznę zwłaszcza od jednego z przykładów proponowanych przez Giussaniego: obrazu nas samych w chwili narodzin, kiedy otwieramy oczy i widzimy rzeczy po raz pierwszy, ale w wieku, który mamy obecnie. To prawda: może się to wydawać nieco absurdalną propozycją. Ja sama za taką ją uznałam, kiedy po raz pierwszy przeczytałam ten przykład – wydał mi się niemal śmieszną fantazją. Ale jednocześnie przeczuwałam wskazanie odmiennej możliwości, o której od tamtej chwili nie mogłam już zapomnieć. Rozpoznawałam błyskotliwość przykładu, który nie pozostawiał mnie obojętną. A więc skąd bierze się zakłopotanie? Prawda jest taka, że odczuwałam rodzaj buntu wobec idei, że istnieje coś, co istniało we mnie wcześniej. Odczuwałam odrzucenie wobec porządku, w którym „ja” i rzeczywistość wchodzą w relację i odkrywają siebie. Dla Giussaniego porządek odkrywania jest zasadniczą sprawą i dlatego wielokrotnie kładzie on nacisk na ten temat w rozdziale, który przywołaliśmy. Wielu z was zna tę książkę, ale pozwólcie mi oprzeć się na niej. Giussani, jak powiedziałam, zaprasza do wyobrażenia sobie nowych narodzin. Pytanie: co byłoby najważniejsze, gdybyśmy otwarli oczy po raz pierwszy ze świadomością, którą posiadamy teraz? „Rzeczy! – mówi on. – Zdumienie obecnością” (Zmysł religijny, Kraków 2014, s. 171). Innymi słowy, by odkryć prawdziwe „ja”, to znaczy ten zbiór wymogów oraz pewności, którymi jesteśmy, ze względu na które się poruszamy, trzeba przeżywać intensywnie rzeczywistość. To jest pierwszy czynnik i przychodzi wcześniej niż możliwość powiedzenia „ja”. Przez długi czas, czytając ten rozdział, mówiłam sobie: „Ale dlaczego tak twierdzi?”. Ja, kiedy się budzę, myślę o sobie, o moich sprawach, o tym, co muszę zrobić, a to znaczy jeszcze raz o sobie. A Giussani mówi, że najpierw przychodzą rzeczy. Myślałam sobie, nie mając niemal odwagi powiedzieć sobie tego sama: „Rzeczywistość jest tutaj, a więc? Rzeczy są bardzo pięknym scenariuszem – tłumaczyłam sobie – ale tak naprawdę powinno się odwrócić rozdział i rozpocząć od definicji «ja», by potem zobaczyć, jak wyglądają rzeczy”. Będąc kobietą nowoczesną, buntowałam się przeciwko takiemu porządkowi i jednocześnie byłam niewolnicą moich myśli; w ten sposób także moje „ja” się dusiło. W każdym razie nie mogłam się uwolnić od tego przykładu, który rozkwitał wciąż na nowo, wywołując we mnie potajemnie bunt. Zaczynałam zdawać sobie sprawę z okazji, w których to, co miałam w sobie oraz przed sobą, mówiło o mnie o wiele więcej od jakiejkolwiek myśli. Zaczynałam patrzeć w twarz rzeczom, którym udawało się mnie zafascynować, rzeczom, które mnie pociągały i poruszały. W ten sposób zaczęłam widzieć, że „mój porządek” był bardziej wymyślony niż rzeczywisty. Zaczęłam doceniać rzeczy, które rozpraszały mój zamęt i pozwalały mi odkryć coś we mnie.

Chodziło o uczciwe zweryfikowanie hipotezy zaproponowanej przez księdza Giussaniego. Uświadamiałam sobie, że jego myśl jest przełomem antropologicznym takiego poziomu inteligencji, że zasługuje na poważne przestudiowanie. W rzeczywistości Giussani – dzisiaj mogę to powiedzieć na podstawie osobistego doświadczenia – proponował tę pracę, by dotrzeć do tego Czynnika, który ukazuje jedność między pikselami. Do Obecności czyniącej rzeczy żywymi i atrakcyjnymi. Do Łaski wywyższającej człowieka i pozwalającej, by „ja” poznało siebie w spotkaniu, nie potrzebując uciekać się do dekomponowania pikseli ani do autoanalizy. Pierwszym odkryciem było to – i dalej takim jest – że ja sama jestem darem. Nie ma w tym sprzeczności.
Pozwólcie, że przedstawię dwa przykłady, spośród wielu, które zebrałam. Widać w nich, jak ten antropologiczny przełom zaproponowany przez Giussaniego funkcjonuje. To znaczy jak wychodząc od spotkania z jakimś czynnikiem, z jakimś „ty” obecnym w rzeczywistości, wyłania się „ja”.
Pierwszy odnosi się do przypadku pewnego studenta z Madrytu, którego życie się porządkuje i odradza, począwszy od spotkania z jedną profesor. Zacytuję fragmenty listów napisanych przez studenta w związku z tym, co mu się przytrafiło: „Ty przebudziłaś człowieczeństwo, które spało w mojej osobie”. Rozpoznaje swoje prawdziwsze „ja”: „Moje serce jest takie, jakie jest, ponieważ cię poznałem”. Nie było łatwo wyjść stamtąd, skąd pochodził: „Moja historia jest historią smutnego i nieszczęśliwego dziecka, które nigdy nie czuło się kochane”. Zachęcony przez to przebudzenie postanawia opisać swoją historię: „Dziecko – odnosi się do samego siebie – dobrze poznało, czym jest strach, niestety za sprawą ciężkiej ręki swojego ojca, biednego staruszka, żołnierza tęskniącego za dyktaturą. Chłopak szybko poznał alkohol, a wkrótce potem narkotyki”.
Kontynuuje: „Trudno jest streścić wszystkie te lata w kilku linijkach, być może hektolitry łez, którymi wtedy moczyłem poduszkę, mogłaby wyjaśnić to lepiej ode mnie. Chciałem krzyczeć, krzyczeć, by wyjaśnić milion emocji i uczuć, o których nie mogłem opowiedzieć nikomu, ponieważ nikomu nie ufałem. Wtedy właśnie zrozumiałem, że modlitwa była rzeczywistą koniecznością, a nie czystym rytuałem”.
Opowiada o swoim przybyciu na uniwersytet: „Przyjechałem, nie wiedząc tak naprawdę, co tam robiłem, nie mając ochoty tam pozostać. Z sercem przepełnionym strachem, biernością, z jakimi stawiałem czoła rzeczom, oraz wielką goryczą w środku. Była to faza wzlotów i upadków i zacząłem poważnie myśleć o samobójstwie. To jest naprawdę trudne uczucie patrzeć na nadjeżdżający każdego ranka pociąg i mieć pewność, że gdybym rzucił się na tory, nikt by się tym nie przejął”. Student opisuje spotkanie z profesor jako drugie narodziny, to znaczy jako wejście do miejsca, w którym na ciebie czekają: „Twoja pracownia była jedynym miejscem, w którym poczułem się całkowicie swobodnie, w którym czułem, że stanowiłem część czegoś, że po raz pierwszy ktoś na mnie liczył, ktoś na mnie czekał”. I w ten sposób kończy list do profesor: „Istnieję od 24 lat, ale żyję dopiero od czterech. Ja, Tizio, rodzę się, ponieważ ty, Caia, przyjęłaś list dziecka, które nie wiedząc o tym, prosiło o pomoc, odpowiedziałaś na ten list i podarowałaś mu dar życia, chęć życia. Dlatego, nawet jeśli mnie nie urodziłaś ani nie widziałaś, jak dorastam, nazywam cię mamą”.
Drugi przykład jest zawarty w poemacie hiszpańskiego poety Pedra Salinasa, zatytułowanym La voce a te dovuta. Poeta opowiada w nim o swoim miłosnym doświadczeniu. Spotkanie z ukochaną jest wydarzeniem. Chodzi o obecność, która wybrała poetę i dzięki temu wyborowi wyprowadziła go z nicości: „Kiedy mnie wybrałaś / – to miłość wybrała – / wynurzyłem się z wielkiej anonimowości / wszystkich, z nicości (LXII, w. 2150-2153).
Ten moment widać dobrze w doświadczeniu, ponieważ kondensuje się w konkretnej dacie, która wyznacza to, co było wcześniej, i to, co potem, czas zmienia się dzięki temu momentowi: „Było, wydarza się, to prawda. / Było to pewnego dnia, była pewna data, / która wyznacza czas czasowi” (V, w. 127-129).
Ale przychodzi moment, w którym poeta obawia się i żałuje, ponieważ coś tak cudownego mogłoby się zagubić albo być kłamstwem: „I stoję objęty z tobą, / nie pytając cię o nic, ze strachu, / że to nieprawda” (XXXIX, w. 1397-1399).
Te ostatnie wersy zmuszają nas do postawienia kolejnego kroku: jeśli człowiek obawia się o prawdę spotkanej miłości, jeśli ma wątpliwość co do jej dalszego ciągu, jak można odkryć trwałą miłość? Jak poznać jej prawdę? Gdzie i jakiej rzeczywistości się zawierzyć, która mogłaby oprzeć się rozczarowaniu, oddaleniu, rozżaleniu i upływowi czasu? Student to przeczuwał i kończył swój list pytaniami oraz pragnieniem poszukania odpowiedzi. Ze swojej strony Salinas, który odczuwał oddalenie ukochanej i jej odejście w cień, zadawał sobie pytanie, czy jest „na świecie inne światło” (LXIX, w. 2418). Czy istnieje coś, co można znaleźć i co się nie zagubi, ale pozwoli mi rodzić się na nowo każdego dnia?

4. Imię: głos na ziemi, napis na niebie



Skierujmy nasze spojrzenie na historię, by spróbować znaleźć tego Piksela. Tak, w historii jest Człowiek, który stąpał po tej ziemi, który powiedział swoim przyjaciołom: „Radujcie się, wasze imiona zapisane są w niebie”. Powiedział to na ziemi i wymawiając imię każdego ze swoich przyjaciół, w tym samym czasie mówił o przebywaniu w niebie. Czy to zdanie posiada wagę wykraczającą poza miejsce i czas, w którym zostało wypowiedziane? Czy może opowiedzieć nam o fakcie, że nasze imiona są zapisane w niebie? Mnie osobiście mówi o tym, jeśli poczułam się wezwana na ziemi z intensywnością właściwą niebu.
Wróćmy do Tego, który obiecał, że imiona nasze będą zapisane w niebie – do Jezusa z Nazaretu. Obiecał to jedynie dlatego, że wymówił imię niektórych mężczyzn i kobiet, kiedy przechodził przez Palestynę. A intensywność, z jaką to zrobił, skomentował Julián Carrón: „Jezus wypowiedział ich imię: «Mario!», «Zacheuszu!», «Mateuszu!». «Kobieto, nie płacz!» Jakież komunikowanie Siebie musiało dotrzeć do nich w tym momencie, by naznaczyć tak potężnie ich życie! Do tego stopnia, że nie mogli już zwrócić się do niczego więcej, nie byli już w stanie patrzeć na rzeczywistość, patrzeć na samych siebie inaczej, jak nie będąc owładniętymi przez tę Obecność, przez ten głos, przez tę intensywność, z jaką zostało wypowiedziane ich imię”.
To oznacza, że wezwał ich na ziemi, by rozpocząć z nimi relację pełną szacunku. Jest to historia tak radykalna, że jest skazana na dotarcie aż do nieba. Zatrzymajmy się na tym, jak zostaje opowiedziany ten sposób wzywania po imieniu albo, to jest to samo, co zawierał ten sposób wzywania, który doprowadzał do wyłonienia się najbardziej charakterystycznych cech każdego. Łukasz mówi o osobie, której imię przeszło do historii ze względu na relację, jaką posiadała z Nazarejczykiem – chodzi o Zacheusza. Jego historia dotarła aż do nas. Łukasz, który przypomina zdanie Jezusa: „Wasze imiona zapisane są w niebie”, wiedział, że imię Zacheusza jest wśród nich, ponieważ jego imię zostało usłyszane na ziemi.
Wszyscy wiecie, jaki był zawód Zacheusza: był celnikiem, poborcą podatków na rzecz Rzymian. Był bogaty. Poborcom działającym z dala od Rzymu łatwo było uzyskiwać duże marże z podatków. Zacheusz mieszkał w Jerychu, małym i pięknym mieście, oazie pośród pustyni, ku której schodzi się z Jerozolimy, otoczonej przez najstarsze znane mury. Przyozdobionym palmami z gronami żółtych, czerwonych, pomarańczowych i fioletowawych daktyli; bogatym w zielone i czarne figi, stuletnie sykomory. Zacheusz nie był mile widziany, mieszkał w domu o wiele piękniejszym od domów swoich sąsiadów. Jego dom nie był z błota, miał fundamenty z kamienia i był przyozdobiony rzymskimi kapitelami. Nikt nie chciał się z nim zadawać. Rabini w synagodze czynili do niego aluzje, kiedy oskarżali tych, którzy wymuszali podatki. Opowiadali się zresztą przeciwko wszystkim poborcom, zachęcając do unikania ich. Ten, kto zadawał się z tego rodzaju ludźmi, stawał się nieczysty. Tym bardziej jeśli zbratał się z ich przywódcą! Kobiety, które zawsze są bardziej odważne, unikały Zacheusza: te starsze nie wahały się go przeklinać, kiedy widziały, jak przechodził ulicą; te zamężne spoglądały na niego gniewnie, ponieważ zabierał połowę pensji męża; młode odwracały się w drugą stronę, kiedy je pozdrawiał. Nie znosiły go nawet dziewczynki, które rzucały w niego małymi kamykami, by zranić mu kostki.
Dlatego dziwne było to, że Zacheusz wyszedł tego dnia z domu, ale nudziło mu się być samemu, w otoczeniu sług i niewolnic. Oczywiście trzeba było powziąć należne środki ostrożności. Zacheusz zawsze był przezorny: przykrywał twarz peleryną, wchodził ukradkiem do świątyni, by uniknąć pełnych dezaprobaty spojrzeń, siadał w najbardziej odosobnionej części synagogi, zawsze w ciemnych kątach albo kryjąc się za kolumnami.

Poprzedniego wieczoru usłyszał, jak służące mówiły w kuchni, że tego dnia miał przechodzić przez miasto Galilejczyk. Mężczyzna, który dokonywał cudów. Przychodził z Jerozolimy i poprzedzała Go Jego sława. Zacheusz spędził noc bezsennie. Ani zarobki tego dnia, ani przegląd kredytów nie były w stanie zająć jego uwagi. Miał wszystko i nie miał niczego. Czuł się pusty. Następnego ranka podjął decyzję: pójdzie na plac, by spróbować Go zobaczyć. Uwagę wszystkich będzie przyciągał Nazarejczyk i on, Zacheusz, przejdzie niezauważony. Włożył tunikę z gorszego niż zwykle sukna, by nie zostać rozpoznanym. Nakrył sobie także głowę i część twarzy. Kiedy wyszedł przez drzwi domu, zdał sobie sprawę z ogromnej ilości ludzi; wydawało się, że był to jakiś świąteczny dzień. Podążył wraz z falą tłumu. Nadstawił uszu. Zasięgnął informacji u dzieci, zakrywając sobie twarz, by go nie rozpoznały. One pośród zamieszania powiedziały mu, że sławny Rabbi będzie przechodził przez plac sykomor. Dotarł do niego, idąc mało uczęszczanymi ulicami. Z racji tego, że był bardzo niskiego wzrostu, nie był w stanie niczego zobaczyć. Uśmiechnął się, gdy zobaczył dzieci bawiące się w wojnę i obrzucające się owocami sykomory, przypomniał sobie zabawy ze swojego dzieciństwa. I przyszedł mu do głowy pomysł: wejść na jedno z tych drzew. Tam nikt by mu nie przeszkadzał i mógłby patrzeć wygodnie na Niego. Była to jedyna rzecz, jakiej pragnął: zobaczyć Go. Odczuwał rodzaj zaniepokojenia. To była ciekawość. Ostatnio bał się coraz bardziej, nie czuł się bezpiecznie; kazał nawet podnieść ogrodzenie ogrodu, żeby nikt nie mógł go widzieć. Czuł się jak więzień nawet w swoim domu. Bał się kobiet, dzieci i kapłanów ze świątyni. Nie spał dobrze. Rozmawiał tylko z tymi, którzy mu pochlebiali, bojąc się jego władzy albo pragnąc pieniędzy. Zdumiał się samym sobą, nie wiedział dobrze, co robi przytulony do pnia drzewa, gdy czekał, aż przejdzie Nieznajomy, który nie miał z nim nic wspólnego. Czuł się robakiem. „Być może – myślał – szukam zamieszania, by zapomnieć o moich lękach i mojej straszliwej nudzie. Jestem zmęczony przebywaniem w ciągłym zamknięciu”. A potem, jakby odpowiadając samemu sobie: „Nie ma żadnego lekarstwa, zamknięcie jest konieczne, by strzec swoich pieniędzy i powiększyć dobra…”, i starał się zakryć swój smutek myślami podyktowanymi zachłannością. W tym momencie zobaczył grupę dzieci idących przed Nim. Powiódł za Nim wzrokiem. Zbliżał się. Rabbi znajdował się w odległości zaledwie paru metrów, ale Zacheusz nie mógł zobaczyć Jego oblicza. Nazarejczyk szedł w milczeniu. Patrzył uważnie na tych, którzy się zbliżali, ale nie rozglądał się wokół, poszukując powszechnej aprobaty. Zaczął patrzeć na dziewczynkę. Zacheusz poczuł zazdrość: Mistrz skupił swoją uwagę na tej chudej i nieznaczącej istotce, jakby była jedyną dziewczynką na świecie. Nie, zdecydowanie Ten, który uchodził za mistrza, nie miał ogólnego spojrzenia. Dalej posuwał się naprzód i zbliżył się do pnia drzewa. Zacheusz wspiął się nieco wyżej, wychylił się i przesunął na kruche gałęzie, które ugięły się pod jego ciężarem. Chciał zobaczyć Jego twarz, a nie był w stanie tego zrobić z góry. W tej chwili zobaczył, że On podniósł wzrok w stronę gałęzi, na której zawisł. „Ale dziwne!” – pomyślał Zacheusz, który znał się na spojrzeniach, zwłaszcza gdy chciał ich uniknąć. „Nie musi podnosić wzroku. Ma wiele rzeczy wokół siebie, na które może patrzeć, i nie jest rzeczą naturalną, by zaczął wpatrywać się w listowie sykomory. Podniesienie wzroku w tym momencie było najdziwniejszym gestem, jaki można było wykonać. Ale właśnie to zrobił Nazarejczyk”. Zacheusz widział, że Jego oczy go odkrywały, i usłyszał skierowane do siebie słowa: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu” (Łk 19,5).
Możemy sobie wyobrazić, co przeszło przez głowę tego człowieczka.
Za-che-u-szu. Tak, to było jego imię i ten Człowiek wypowiadał je w sposób, w jaki nie słyszał go nigdy wcześniej. Nawet kiedy był mały, nie nazywano go w taki sposób. Nawet jeśli ten ton przypominał mu głos matki; i głosy jego braci, kiedy bawili się na placu albo kąpali w cysternie; i jego ojca, który przywoływał ich wieczorem, zmęczony po całym dniu pracy w polu; i tę dziewczynę, która mówiła do niego czule i o której śnił przez wiele nocy… Spojrzenie, głos tego Rabbiego miał w sobie te rzeczy, a także więcej. Mówił o czymś większym od niego samego, jakby znał jego cierpienia ostatnich czasów, jakby obejmował jego bezsenność i jego niezaspokojenie. Ale skąd znał jego imię? Być może zapytał o nie kapłanów ze świątyni? W takim przypadku teraz by go zganił – pomyślał przez chwilę. Ale było to niemożliwe: Jego głos nie był srogi, ale radosny, pełen sympatii i uczucia. Jego serce podskoczyło. Co się działo? Czuł, że ma serce przepełnione tą muzyką, z jaką Człowiek, którego miał przed sobą, wypowiadał jego imię.
Było tak, jakby mury, które od lat wznosił wokół swojego domu, a także wokół swojego serca, runęły. Wydawało się, że czas się zatrzymał, nie myślał już o strachu odczuwanym poprzedniej nocy, zaniepokojenie zniknęło. I nawet nie troszczył się o to, jak chronić swoje bogactwa, żeby mu ich nie ukradziono. Istniał jedynie ten moment. Przeszłość i przyszłość, które zazwyczaj nie dawały mu spokoju, zniknęły. Sposób, w jaki zostało wypowiedziane jego imię, ten Człowiek: „ta rzecz tam była wszystkim”, ten Człowiek stał się wszystkim, horyzontem wszystkiego. „Zacheusz poczuł się ogarnięty tym spojrzeniem”. Odkrył twarz, chciał zobaczyć lepiej, zidentyfikować rysy Mistrza, zobaczyć kolor Jego oczu. Gdyby mógł poczuć także Jego zapach! „Spojrzano na niego i wtedy przejrzał”. A co więcej, ten Mistrz chciał przyjść do jego domu! Nie do domu kapłanów ze świątyni ani do domu tych pobożnych kobiet, ani nie do domu uczniów. Ale do jego domu! Do domu wyrzutka społecznego, do domu człowieka obcego we własnym mieście, do domu gorszącego poborcy podatków! Wówczas Zacheusz zszedł, nie bardzo się nad tym zastanawiając, zszedł pośpiesznie, pozwalając się zobaczyć i usuwając tkaninę zakrywającą mu twarz po to, by nie został rozpoznany. Zszedł „z drzewa i pobiegł do domu, by Go przyjąć”. Zauważył, że posiada niezwykłą energię, chęć zobaczenia z bliska, pójścia w Jego stronę, odkrywał, że wszystkie jego kończyny odzyskiwały siły, że jego zmysły wyostrzały się. Kolory były bardziej błyszczące! Zacheusz rodził się na nowo, był inny, poruszał się w inny sposób. Zaczął iść wyprostowany, rozluźniony, nie krył się, a nawet uśmiechał. Szedł prosto do domu, by przygotować obiad na cześć swojego gościa. Co się zmieniło? Wszystko i nic. Niósł coś w swoim wnętrzu, szedł ze skarbem, którego nie można było oszacować ani zgromadzić. Niósł w swoim wnętrzu „oblicze i serce tego spojrzenia”.
W ten sposób Łukasz – a trochę także ja – opowiada o tym, jak Zacheusz narodził się na nowo. Ta szczypta zaciekawienia poprowadziła go ku czemuś, co przewyższyło niepojęcie to, na co miał nadzieję. Ogarnięty spojrzeniem Kogoś, kto przywrócił mu sposób widzenia całej reszty. „W zamknięty perymetr jego życia wniknęła perspektywa Przeznaczenia”.

I dochodzimy do konkluzji. Ponownie zachęcam was, byście posłużyli się wyobraźnią. Pomyślcie, co by się stało, gdyby byli tu rozmówcy, z którymi dialogowałam tego popołudnia, siedzący obok nas, gotowi konwersować z Emilią i ze mną, podjąć nasze pytania, podzielić nasze najprawdziwsze pragnienia. Wyobraźcie sobie dialog, w którym niespodziewanie ukazałyby się rzeczy, które niesiemy w środku i których potrzebujemy; moment, w którym przyjaźń staje się bardziej intensywna, a rozgrzane szczerością i zaufaniem serca się otwierają. Nie jest trudno to sobie wyobrazić, ponieważ są jak my: Federico García Lorca, Albert Camus, Salinas, muzycy ze Switchfoot i Almodóvar są w nas, są jak nasi towarzysze pracy i nasi sąsiedzi, jak nasi rodzice i nasze dzieci. Załóżcie, że jest tu Federico García Lorca, który szepcze nam do ucha, że jeszcze się nie narodził: „Drogi Federico, można wyjść ze strachu i z osamotnienia, można narodzić się na nowo. Spójrz na Zacheusza”. Wyobraźcie sobie, że Camus płacze, ponieważ jest sierotą: „Albercie, rozumiem twoje łzy, można być synem. Ja także płakałam, ale ktoś wziął mnie za rękę, czyniąc mnie córką”. A gdybyśmy zaprosili Almodóvara na Meeting, powiedziałabym mu: „Pedro, tak, nawet w wieku 54 lat można żyć jak dzieci, można zależeć od czułości oraz od radości w teraźniejszości”. Przeżyjmy przez chwilę intensywność miłości Salinasa, wyobraźcie go sobie, gdy godzinami mówi o pięknie swojej ukochanej i wreszcie, w zaufaniu, powiedziałby nam, z nutą nostalgii, że chce więcej: „To prawda, Pedro, miłość przebudza w nas niezaspokojone pragnienie nieskończoności i na tym świecie istnieje piękno mówiące o nieskończoności. Ja żyję tą miłością”. A gdyby grupa Switchfoot zaśpiewała swoją piosenkę, prosząc, by ktoś na nowo połączył ich fragmenty: „Chłopaki, jest Ktoś, kto wzywając nas, łączy kawałki, mnie się to przytrafiło i teraz moje godziny i moje dni są scalone, ponieważ odpowiadają Jemu”.
Są to odważne odpowiedzi, bardzo śmiałe, ale powiedziałabym o nich uczciwie tym przyjaciołom, nie z zamiarem nauczenia ich czegoś, ale pozwalając, by wytrysnęło ze mnie doświadczenie Obecności czyniącej mnie córką.